Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

SYBIRACY. Wspomnienia i zapisy zeslanych na Sybir

13.06.2010 18:27
Sybiracy ..
to ludzie którzy przeżyli zsyłki, deportacje, zesłania w głąb Związku Radzieckiego.
Tych ludzi jest wśród nas coraz mniej. Zadbajmy o to by Ich doświadczenia , znane
i pamiętane były nie tylko przez Ich najbliższych.
Zbierajmy Ich wspomnienia .

* Czajkowicz Leokadia - Przekazany przez mojego ojca opis przyjazdu i pobytu w łagrach Workuty
* Czarkowski Czesław -Pojedziesz na białe niedźwiedzie
* Ferschke Alfreda z domu Winter - Noc 10 lutego 1940 r. wyryła piętno na cale życie
* Grygo Cecylia - Krótka formułka, żadnych tłumaczeń, kazali się pakować.
* Jankowski Antoni - Syberia utraconego dzieciństwa
* Jewchuta Bronisława z domu Mukoid -„A myślałam... że już stamtąd nie wrócę...”
* Karpiński Zbigniew . Zaskakujące zdarzenie
* Kaśikar Wanda, . Wanda co chciała Hindusa
* Kominiak Danuta - . Przyszedł czas naprawdę
* Konert Krystyna - . Trafiliśmy do Gromatuchy-
* Kos Anna - . „Ten okres boleśnie wyrył się w mojej pamięci...”
* Kostera Irena - . Listy z Syberii
* Kropiewnicka Maria z domu Dziubek - Otoczyli nasz dom i kazali się ubierać.
* Królikowski Łucjan o. OFM Conv. - . Sybirak, opiekun "tułaczych dzieci".
* Królikowski Łucjan o. OFM - . Umundurowani Samarytanie
* Kwasowska Stanisława - Siedem lat na nieludzkiej Ziemi
* Lipińska Anna - Wspomnienia z zesłania na Syberię w czasie II Wojny światowej
* Laskow Wojciech i Stanisława - Mój Sybir
* Łazowski Mirosław - - Wspomnienia wojenne spisał wnuk
* Łęczycka Maria Jadwiga - Zsyłka
* Macuta Walentyna z domu Kowalska - . Z Myrchy na Nieludzką Ziemię
* Maślak Jan - Ponad Sybir - Życie. Wspomnienia
* Matejko Jadwiga - Wspomnienia z zesłania na Sybir
* Matias Stanisław - . Sybiracka włóczęga
* Michalska Franceska - . Wyrzucili nas na gołym stepie.
* Mongiało Marian - . Dwa razy brawurowo uciekał po aresztowaniu przez NKWD, a raz przez Niemców
* Mulak Kazimierz z Rodziną Wspomnienia z Sybiru, spisane przez Janinę Mulak z Mękarskich
* Perwenis Zenon - . Przyjechali po nas do Pawlukanic, okręg Wileński..... nocą 25 marca 1949 r.
* Piekarski Karłowicz Edward z Piotrowicz w okręgu Mińskim na Białorusi- życiorys
* Piccoli Janina - . Wtedy..9 lutego 1940 roku - miała 16 lat.
* Parus Zygmunt - . Z nieludzkiej ziemi ...
* Rogalska Klara - . Sześć straconych lat
* Rolewicz Krystyna z Wiszowatych - Pierwsze kroki na obczyźnie
* Sądel Zofia - . Skradzione dzieciństwo.
* Sierechan Anna . Syberia -wiersz
* Śliwowska Lucyna Wojno h. Jasieńczyk - Wspomnienia , zanotowane przez syna -Zdzisława Wojno h . Ślepowron
* Ślusarska Barbara - Dlaczego mnie to spotkało ???
* Skorynkiewicz Jerzy - Wywieźli w mroźną noc, 10 lutego 1940 r.
* Smolnicka Eugenia z domu Piotuch: Pociąg ruszył i wszyscy w wagonie płakali
* Stonoga Weronika z d. Koralewicz Wspomnienia z zesłania Nasz exodus ...
* Suchocki Czesław Syberia
* Surma Alek . Opowieść zaczyna się na Syberii
* Świło Jan Stanisław - . Wstąpiłem do AK, pseudonim Kruk 1 kompania oddział Juranda.
* Szafałowicz Anna z domu Jatkowska - . Śpiewa Ci obcy wiatr
* Szafrańska Anna - . Moja historia syberyjskiej tułaczki.
* Szczepański Zbigniew - . Sześć lat poniewierki
* Szpiro-Żółtkowska Aurelia - . W Specposiołku Czosz
* Tarnawska Maria z domu Janusz - Nadszedł 10.02.1940
* Toczek Edward - Wspomnienia
* Tujakowska Alicja- . Przez lata milczała na temat przeszłości swojej rodziny..
* Utowko Antoni - Przed śmiercią podyktował córce
* Wołoszczuk Michał - . Wywieziony do dalekiej Jakucji
* Zientkiewicz z d. Grocholska Halina - . O zesłańczym losie
* Żuk Stanisław - . Wierzę, że swe życie zawdzięczam Aniołowi Stróżowi

Komentarze (72)

Strona z 4 < Poprzednia Następna >
14.06.2010 16:49
Wspomnienia Bronisławy Jewchuta c.d.
Święta, córciu, obchodziliśmy tam, ale tylko symbolicznie... W Wielkanoc, albo w Boże Narodzenie dzieliliśmy się kartofelkiem. A tak, to do pracy szliśmy. Już po amnestii, mogliśmy bezkarnie zachowywać swoje obyczaje. Szła taka kolęda specjalnie ułożona:

Do szopki Sybiracy – pośpieszcie idźcie tam.
W stajence ubożuchnej – czeka Was Jezus sam.
Porzućcie już ziemianki – biegnijcie w mroźną noc
Bo tam ze żłóbka tego – płynie potęgi moc.

Mróz ciśnie, głód doskwiera – wiatr wyje z śnieżnych pól
Sybiracki Polak płacze, lecz znosi dzielnie ból
Nie płaczcie Sybiracy, otrzyjcie zdroje łez,
Tam czeka Jezus mały – tam żłóbka męki kres.

Daleko nasza Polska, daleko drogi kraj
Lecz Ty nam Panie Jezu, siły i męstwa daj
Niech nas nie złamie rozpacz, tęsknota ani łzy.
Prowadź nas sam do Polski, maleńki
Jezu Ty!
Jak przenieśliśmy się później do Liestwigowa, a potem do Aleksandrówki, to zbieraliśmy się, chłopcy na skrzypcach grali... Ale w żadnej z tych wsi nie było lepiej. Rosjanie- prości ludzie pomagali nam, jak tylko mogli. To naprawdę szlachetni ludzie. Sami znali biedę, bo oni też żyli w nędzy, ale jak tylko przyjechało nas kilka rodzin, naznosili nam kapusty, kartofli, ogórków, chociaż sami niewiele mieli. Serdeczni byli dla nas, bo rozumieli, co przeżywamy, czasem nawet lepiej niż Polacy...
W Aleksandrówce pracowałam w kołchozie, przy młócce, bardzo ciężko było... Wszyscy byliśmy głodni. Kobieta tylko stała w polu i bałande gotowała z jakichś odpadów. Choć to było zakazane, podbieraliśmy ziarno z młócki i prużyliśmy na ogniu, żeby się jakoś poratować. Sił do pracy nie mieliśmy, a normę trzeba było wyrobić. Raz, gdy akurat prużyliśmy, przyszedł prokurator wojenny i spytał, kto te ziarna przyniósł. Przyznałam się razem z moją koleżanką, bo chciałyśmy być uczciwe... niepotrzebnie. Zaczął głośno krzyczeć, że: „Każde ziarenko ma iść na front, a wy tu prużycie i żrecie!”. Od razu z pola zabrali nas do Krasnojarska i tam przesłuchiwali. Do tej pory nie lubię tego wspominać. Wciąż wypytywali o to samo, krzyczeli, a nawet obszukiwali, czy nie pochowałyśmy ziarna w kieszeniach. W końcu dostałyśmy rok łagrów... za garstkę pszenicy. To był rok 1943. Ludwisia, moja koleżanka, bardzo płakała... Jak ona bała się tam iść! Nasi rodzice nic nie wiedzieli, bo jak wyszłyśmy do pracy, tak już nie zobaczyli nas... Gdzie tam by nam kazali się żegnać! Oj, dziecko, jak mnie tęsknota ściskała... to jest nie do opisania! Już tak popadłam, że nie miałam żadnej nadziei na powrót, myślałam, że tam zostanę i nigdy rodziny nie zobaczę...
Najpierw siedzieliśmy w „ciurmie” w Minusinsku. Tam trzymają więźniów około trzy dni i odsyłają na „itop”, czyli do łagrów...
„... A w Minskim ciurmie balszaja,
narodów nej nie piericzest,
a czija to,
a czija to,
mac staruszka stoit
i placzet u warot ...”
( fragment pamiętanej przez babcie piosenki)
Do roboty nas gnali od rana do wieczora. Budowaliśmy tamy na rzece Jenisej; mało nie potopiliśmy się. Latem pracowałam na takim gospodarstwie ogrodniczym – nazywaliśmy to „posobne chadziajstwo.” Wynosiło się czasami trochę kartofli, albo buraków...
Spać nam kazali na gołych deskach, tylko pod głowę chustkę się kładło albo kufajkę z siebie zdjęło i nakryło... Leżeliśmy jak „śledzie”, to każdy przytulił się do siebie i zawsze cieplej było... Do jedzenia nam dawali zupę z nie skrobanych kartofli, popłukane tylko i z liści od kapusty. Strasznie wymiotowałam po tym. Sam szkielet ze mnie był. Chleba nie było do syta dla nikogo, bo wszystko szło na front. Dostawaliśmy „pajak” – po pięćdziesiąt gram dla każdego, mała kromeczka. To był taki razowy, żytni chleb, pamiętam, że był bardzo ciężki.
... W więzieniu mieszkałam z Rosjanką – Zenobią – ale wołaliśmy na nią Źina. Przyjaźniłyśmy się, bo to była bardzo dobra dziewczyna, choć lekkich obyczajów. Ale ona dla chleba to robiła i ze zrezygnowania. Zawsze dzieliła się ze mną swoim „zarobkiem” i powtarzała mi: „... Broniu, pamiętaj, bądź porządna i nie rób tego, choćbyś głodem przymierała. Ja i tak sobie życie zmarnowałam, lepiej jak ja pójdę i dam tobie...”
Chorowałam na zapalenie płuc. Jednej nocy straszne kolki mnie złapały i zabrano mnie do szpitala. Gorączkę to miałam taką, że byłam nieprzytomna. Swoje pająki dawałam Ludwisi... Nie pomyślałam nawet, jak bardzo by się później przydały. Wyleczyli mnie bankami, bo lekarstw nikt tam nie miał. Po tygodniu wypuścili z powrotem... Ale na drugi dzień od razu do pracy musiałam iść. A wyczerpana byłam tak, ze na nogach nie ustalam... Dwie dziewczyny prowadziły mnie siedem kilometrów nad Jenisej... A jak pracowałam? Kogo to obchodziło, miałam robić i koniec.
Pamiętam stamtąd jedną brygadierkę, Annę Zarucką, Rosjankę. Ona nad nami tam stróżowała. Miała akurat rodzinę we wsi, z której przyjechałyśmy z Ludwisią. Dlatego nas dobrze traktowała. Dostałam od niej kawałek materiału, to jak odjeżdżałam uszyłam sobie nowa sukienkę. Dla innych więźniów była surowsza. Przynajmniej taki przywilej mnie spotkał w łagrach...
Śmierci to się sporo naoglądałam. Tacy bandyci, „żuliki” często w karty grali o papierosy. Jeden, Fiedia miał na imię, kiedyś przegrał samego siebie i rano tylko widziałam, jak leżał cały porżnięty... Podobno krzyczał i nie chciał, żeby go zamordowali... ale żulkom nie zależało – tylko wyrok cięższy dostali...
Wspomnienia Bronisławy Jewchuta c.d.n.
14.06.2010 16:52
c.d. Wspomnień Bronisławy Jewchuta
Po ośmiu miesiącach wysłali mnie do Narylska, na Zapalarię. Latem cały czas świeci tam słońce i jest dzień, a zimą noc. Nic tam się nie rodzi, nie kwitnie. Posadzili mnie tam z innymi więźniami w barakach, ale mężczyzn i kobiety osobno. W Narylsku wiele kobiet pracowało w fabryce kwasów, to całe podeszwy od walonek miały wypalone. Ja sprzątałam w różnych biurach, dobra praca mi się trafiła. Pamiętam, że koło naszych baraków zrobili taki „bór”. Oj, to było gorsze od karcerów! Sadzali tam „dochodiagi” – wychudłych mężczyzn, niezdolnych do pracy. Za karę, że nie mogli pracować, wynosili ich nagich po kolei na ten mróz i bili. Kobiety patrzyły na to i płakały. Mnie to bardzo bulwersowało, ten brak litości, ale co ja mogłam powiedzieć...
Jak już odsiedziałam dwa miesiące, puścili mnie wolno. Zamieszkałam u Rosjan – Iriny i Ivana Szajanow . Pracowałam w hotelu i musiałam chodzić cztery km do miasta. Były tam okropne purgi. To jest bardzo silny wiatr i drze wszystko z piaskiem. Szajanowie byli dla mnie jak rodzina. Ivan zawsze mnie prowadzał w te purgi do Narylska, bo sama za nic bym nie doszła. Sprzątałam w hotelu. A spóźnić się do pracy pięć minut... zaraz sąd bym miała. Pewnego razu przyszedł do mnie chłopak, bo dowiedział się, że Polka pracuje w hotelu. Wszyscy myśleli, że jestem Rosjanką, bo biegle mówiłam i czytałam. Zawsze żartował, że mnie nie zabierze, jak nie będę mówić po polsku. On też był skazany. Jego rodzina nie chciała przyjąć rosyjskich paszportów. Nazywał się Zbigniew Pogorzelski, pochodził z Białegostoku. Poznaliśmy się i chciał mnie zabrać do Polski, żebyśmy się pobrali. W czterdziestym czwartym, kiedy byłam już wolna, nie mogłam widzieć się z rodzicami, bo z Zapalarii nie było powrotu. Nikt nie wiedział, że tam jestem, ale jakiś delegat polski w Krasnojarsku upominał się o Polaków zesłanych w głąb. Tamtejsza milicja ukrywała wszystko i kłamała, że już tu nas nie ma. Ile ja depesz nawysyłałam, ale na marne. Żadna nawet nie doszła. Okazało się, że w końcu sporządzili listę osób wracających do Polski, ale było na niej tylko jedenaście osób. Ja się na niej nie znalazłam. Myślałam, że już nie wrócę... nie zobaczę rodziny... Za to ten chłopak, Zbyszek, dostał paszport rodzinny i mógł wracać. Żeby nie on - zostałabym tam na zawsze. Musieliśmy kłamać, że już długo ze sobą żyjemy, ale ślub chcemy wziąć w Polsce. Jakoś nas przepuścili... w 1946, dwa lata czekałam na powrót , wyjechałam jako żona Zbyszka. Dostałam od Ivana taką ładną walizkę, tam miałam moje ubrania ale mi ją skradziono. Żałowałam później że ją straciłam... Jednak w zamian przy przejeździe otrzymałam nową odzież.
Jak żegnaliśmy się z Rosjanami, to mówili: „Jedźcie z Bogiem i mówcie światu, jak my się tu męczymy...” To był najszczęśliwszy moment od czterdziestego roku! Wracaliśmy razem „bydlęcymi” wagonami, ale to już nie miało znaczenia. Tak się wtedy cieszyliśmy, że do Polski jedziemy, do domu... Były z nami dwie kobiety i koledzy „mojego męża”. Śpiewaliśmy, chłopacy przygrywali na skrzypcach...
Nie, nie wspominaliśmy naszego pobytu na Syberii. ... A ja myślałam, że już nigdy Polski nie zobaczę... Z Helą bardzo się lubiłyśmy. Ona była rok starsza ode mnie. Pisałyśmy do siebie długo.
Wysiadłam w Śląsku i zatrzymałam się u rodziny, która za frontem przybyła na ziemie odzyskane. ... A ze Zbyszkiem... jakoś nie związaliśmy się, każde poszło w swoją stronę...
Trzy lata nie widziałam rodziny... jaka to była radość, jak ojciec po mnie przyjechał!... moich braci nie poznałam, a Rozalka jak wyrosła...!
Tak to, córciu było... po powrocie nikt nie chciał o tym mówić. Teraz nie ma co już wracać do przeszłości...”

Oto wspomnienia mojej babci i po krótce cioci.
Są to przeżycia obu sióstr, rozłączonych ze sobą po trzyletnim pobycie na Syberii. Wydarzenia z ich pamięci dotarły do mnie bardzo głęboko, tym bardziej że są to osoby mi bliskie. Zdałam sobie sprawę, jak wiele może znieść człowiek... Jedzenie króliczych odchodów, czy balandy ze zgniłych kartofli, są na to dowodem. A przecież babcia była taką samą czternastolatką jak ja, gdy musiała porzucić młodzieńcze lata, marzenia, radość i ... wolność. Los kazał zmierzyć się jej z głodem, nędzą, rozłąką z bliskimi, tęsknotą i odbiegającą od człowieczeństwa rzeczywistością. Ale ona zniosła to bardzo dzielnie... Podobnie jak moja ciocia, która była w końcu jeszcze dzieckiem...
Musze przyznać, że choć relacja spisana przeze mnie, wzrusza każdego jej czytelnika, są to jedynie ubogie i niezdarne słowa w porównaniu do krzywd jakie spotkały sybirackich zesłańców. Cóż one mogą wyrazić? Nic, lub bardzo mało, bo prawdziwa głębia tej tragedii tkwi w pamięci mojej babci, cioci. Nikt z potomnych nie zrozumie rozłąki z ojczyzną i wygnania w nieznane. Dlatego też tak nieosiągalne są te prawdziwe doznania, które tkwią tylko w świadkach zsyłki. Mimo, że stali się oni „bohaterami” minionych lat i jednej z licznych tragedii II wojny światowej ... to tylko czysta teoria i suche fakty. Tymczasem posiadając „żywy” dowód, którym dla mnie jest babcia i inni bliscy zaznałam czegoś więcej niż odkrycia kolejnej karty zapisanej w historii. Słuchając relacji babci, jej wspomnienia wywołujące smutek, łzy, nawet śmiech dały mi o wiele więcej niż wiedza z książki. Spisanie tych wspomnień jest więc dla mnie bardzo ważne, bo - trudno się oszukiwać - moi bliscy kiedyś odejdą, a szkoda by zabrali je ze sobą. Mimo wszystko dla mnie już na zawsze pozostaną oni bohaterami i to na miarę „antycznej tragedii”. Uważam również, że o tym należy mówić głośno, ponieważ wspomnienia moich bliskich i innych zesłańców są warte pamięci, zwłaszcza przez młode pokolenie!
„(...) Spraw także
- by już nigdy
Służalcza polityka
Nie zatajała faktów
W historii podręcznikach,
By zniknęło ze szkół polskich
Historii przekłamanie.
O prawdę Syberii
Prosimy Cię Panie... (...)”
(Marian Jonkajtys „Modlitwa pod krzyżem”)

Wspomnienia Bronisławy Jewchuta z domu Mukoid spisane przez Alicję Laskowską
14.06.2010 17:09
Parus Zygmunt.
Z nieludzkiej ziemi ...
Wspomnienia
Pochodzę z Gniezna. W 1936 roku rodzice wraz ze mną i młodszym bratem wyjechali do Kostopola na Wołyń. Ojciec pracował w kamieniołomach “Janowa Dolina”. Po wybuchu w 1939 r. II Wojny Światowej, ojca powołano do rezerwy policji w Kostopolu. Po napaści 17 września wojsk sowieckich na wschodnie tereny Polski, ojciec z całym składem posterunku policji został aresztowany i wywieziony do obozu w Ostaszkowie. W pierwszych dniach kwietnia 1940 r. wtargnęło do naszego mieszkania czterech NKWD-zistów. Przeprowadzili rewizję i kazali matce spakować się w ciągu pół godziny. Na dworze stała furmanka. Zapakowaliśmy pościel, ubrania i trochę żywności. Zawieziono nas na stację kolejową. Tam stały wagony towarowe. Wepchnięto nas do wagonu, w którym było już kilka rodzin. Staliśmy jeszcze kilka dni w celu uzupełnienia transportu. Ruszyliśmy do Równego, gdzie przeładowano nas do wagonów szerokiego toru. Wagony były pozamykane, okna z drutami kolczastymi. Co kawałek stał wartownik (krasnoarmiejec). Po przeładowaniu transport ruszył w głąb ZSRR do Kazachstanu. Podróż była bardzo trudna. W podłodze wagonu starsi mężczyźni wyrąbali dziurę, która służyła za ubikację. Co parę dni dawano nam gorącą wodę (kipiatok). Po około dwóch tygodniach dotarliśmy do stacji, której nazwy nie pamiętam. Była to wysoka skarpa na której zatrzymał się pociąg. Obok był duży plac porośnięty małą, zieloną trawą. Wyładowano wszystkich. Po krótkim czasie podstawiono samochody ciężarowe. Załadowano nas po cztery rodziny i ruszyliśmy w stepy Kazachstanu. Drogi polne, mało uczęszczane. Rzeki – z braku mostów - przejeżdżaliśmy po wyłożonych kamieniach. Dowieziono nas do kołchozu kilkanaście kilometrów od miasteczka Denisówka nad rzeką Toboł. Zakwaterowano nas u kołchoźników, w większości Ukraińców. Każdy miejscowy kołchoźnik dostał polską rodzinę. Mama rozpoczęła pracę przy owcach. Ja z bratem i miejscowymi dziećmi chodziliśmy na ryby. Jesienią 1940 roku przewieziono nas do sowchozu Woroszyłowskiego, w większości zamieszkałego przez Kazachów. Wieziono nas wozami drabiniastymi zaprzężonymi w woły. Na miejsce dotarliśmy późnym wieczorem, gdy w wiosce wszyscy już spali. Przenocowaliśmy w miejscowej szkole. Następnego dnia zakwaterowano nas po trzy rodziny do jednego pomieszczenia. Domy ulepione z gliny pokryte były trzciną, popiołem i gliną. Wewnątrz stała tylko ulepiona z gliny kuchnia do gotowania. Mama rozpoczęła pracę przy bydle w oborze. Zimę przeżyliśmy wymieniając ubrania na żywność. Z ciekawości podam, że za garnitur ojca, mama dostała wiaderko pszenicy i trochę słoniny. Takie wymiany dokonywane były potajemnie. Dziennie robotnik dostawał 30 dkg pszenicy, zaś niepracujący 15 dkg. Z początkiem roku szkolnego 1941 chodziłem do szkoły. Ukończyłem czwartą klasę. Początkowo było znośnie. Mieliśmy książki i zeszyty. Stare, ale dawaliśmy sobie radę. W 1942 roku sytuacja pogorszyła się. Były kłopoty z uzyskaniem atramentu. Robiliśmy go z ołówków kopiowych. Pisaliśmy na czym kto mógł... marginesach starych gazet, książek.
Jesienią 1942 r. mamę zabrano do więzienia. Zostaliśmy z młodszym bratem pozostawieni na pastwę losu. Błąkaliśmy się jak bezdomne koty, głodni i na wpół nadzy. Po aresztowaniu mamy zacząłem pracować. Początkowo nieoficjalnie. W 1943 roku zatrudniono mnie jako pracownika stałego. Mam ten fakt poświadczony dokumentem z archiwum w Kustunaju. Pierwszą moja pracą było grabienie siana za kosiarkami. Dano mi grabiarkę i konia tak dużego, że nie mogłem założyć mu chomąta. W tej czynności pomagali mi starsi koledzy.
Późną jesienią przydzielono mnie do pracy w oborze, przy bydle. Była to bardzo ciężka praca. Codziennie wywoziłem obornik i przywoziłem siano do karmienia bydła. W oborze jednak było cieplej. To wszystko za 30 dkg zboża dziennie. Dni były krótkie. Chodziliśmy więc do pracy po ciemku i po ciemku wracaliśmy do zimnego pomieszczenia, gdzie nie było czym napalić i czego ugotować. Przydział zboża należało zetrzeć na żarnach, które posiadali tylko miejscowi. Ja, czternastoletni chłopak z jedenastoletnim bratem byliśmy osamotnieni. Zostawiono nas na pastwę losu. Nie zabrano nas do sierocińca jak to uczyniono z innymi sierotami. Moim pragnieniem było najeść się do syta i umrzeć. Wiosna zaczynała się w kwietniu. Już było lżej. Za pracę w polu otrzymywaliśmy trzy razy zupę i pół kilograma chleba dziennie. Praca była bardzo ciężka. Przydzielono mi pług i dwie pary wołów. Woły po zimie były wycieńczone. Padały podczas pracy. Nie mogłem sobie z nimi poradzić. Takie problemy mieli jednak wszyscy koledzy. Starszych osób nie było. Wszystkie prace wykonywała młodzież. Co jakiś czas przypędzano nam jałowe krowy. Były prawie dzikie. Należało je złapać i ujarzmić. Ile łez wylałem przy ujarzmianiu krów – nie wiem. Pewnie mógłbym nieraz się w nich wykąpać. Przy tej czynności straciłem oko. Prace wiosenne wykonywaliśmy w tzw. brygadach wiosennych. Wywożono nas kilka kilometrów od wioski. Mieliśmy do spania barak na kółkach i kuchnię polową. Po kampanii siewnej rozpoczynaliśmy sianokosy. Jako czternastolatek dostałem kosiarkę i dwie pary dzikich krów. Należało je nauczyć pracy w zaprzęgu i kosić. Po wykonaniu nakreślonej normy otrzymywało się 10 dkg chleba dodatkowo. Normę trudno było wykonać, gdyż co jakiś czas ją podnoszono. Praca ta trwała do listopada, do pojawienia się pierwszego śniegu. Śnieg nie topniał, leżał aż do kwietnia. Pokrywa śnieżna była bardzo gruba. Gdy nadeszła burza śnieżna (buran), to tak zasypało wioskę, że trudno było odróżnić czy idzie się po ziemi czy po dachach chałup. Przy zabudowaniach były przybudówki z trzciny z dziurą w dachu zatkaną sianem. Przez nią wychodziło się i odkopywało. Kopało się tunele śnieżne po kilkanaście metrów.
Latem 1944 roku w czasie sianokosów zachorowałem na malarię. Trzęsło mną. Miałem na przemian wysoką gorączkę i dreszcze. Stan ten trwał około trzech miesięcy. Pożółkłem jak wosk, byłem bardzo słaby, wycieńczony. Zawieziono mnie wówczas do odległego o 20 km lekarza. Lekarza nie zastaliśmy. W drodze powrotnej zastała nas burza z piorunami. Schować się nie było gdzie. Jak okiem sięgnąć tylko step i step. Osiedle od osiedla oddalone o 15 – 20 km. Po przyjeździe do domu dostałem ataku. Myślałem, że to już koniec. Po pewnym czasie gorączka zaczęła ustępować i zaczynałem powoli dochodzić do zdrowia. Młody organizm zwalczył chorobę. Chorowałem również na szkorbut. Prawie wszystkie zęby mi powypadały.
Jednego roku pasłem bydło w stepie. Było to w odległości 15 – 20 km od wioski. Stała tam do spania chatka wykonana z darniny. Pracowały dwie kobiety i mężczyzna będący “szefem” grupy. Ludzie ci byli narodowości kazachskiej. Otrzymałem do wypasu stado liczące około 120 krów i 80 cielaków. Krowy cieliły się w stepie. Niekiedy i cztery dziennie. Musiałem stada tego doglądać i pilnować przed podchodzącymi po cielaki wilkami. Gdy wilki podchodziły do stada, krowy zbijały się w ciasny krąg biorąc do środka cielęta. Ja z duszą na ramieniu przy stadzie. Najgorszą jednak udręką był głód i wszy, które chodziły po człowieku jak mrówki po mrowisku. Mydła i proszku nikt tam w czasie wojny nie widział. Co kilka tygodni rozpalali łaźnię (banię). Można się było wykąpać i wytępić wszy. Bania, był to malutki domek ulepiony z gliny, dwie beczki z wodą i schodki. W palenisku rozgrzewano kamienie. Opalano trzciną lub nawozem (kiziakiem). Rozgrzane kamienie polewano wodą siedząc na schodkach. Ot, taka dzisiejsza sauna. Pod wpływem pary, brud z człowieka wychodził. Po spłukaniu się wodą człowiek wychodził czysty. Ubrania wieszaliśmy nad paleniskiem. Pod wpływem temperatury wszy zdychały. Nazywano to woszobojnią.
W 1945 roku
do miejscowości, w której mieszkaliśmy przyjechała kobieta ze Związku Patriotów Polskich z Kustunaju i sporządzała listę na wyjazd do Polski. Ja z bratem nie mieliśmy żadnych dokumentów by zapisać się na listę, gdyż zabrała je ze sobą matka. W tak trudnej dla nas sytuacji przygarnęła nas wówczas obca kobieta. Pani Aziukiewicz będąca ze swymi synami wpisała nas na swą kartę ewakuacyjną. To stanowiło podstawę do przekroczenia w 1946 r. granicy w Brześciu. Na początku kwietnia 1946 r. rozpoczęliśmy orki niedaleko wioski. Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Słonce tego dnia pięknie czerwono zachodziło. Po wyprzęgnięciu wołów od pługa, powoli szliśmy w kierunku wsi. Naprzeciw nas wybiegają dzieci kazachskie z krzykiem “ Paljaki jedut damoj w Polszu”. Nie dowierzałem. Była to jednak prawda. Następnego dnia, a było to 12 kwietnia były przygotowane wozy drabiniaste. Rozliczono nas, dano prowiant na drogę do stacji. Zaopatrzono nas po pól kilograma chleba dziennie na osobę. Do stacji jechaliśmy 7 dni wozami zaprzęgniętymi w woły. Po dojechaniu do stacji rozładowano nas. Czekaliśmy pod gołym niebem kilka dni na transport kolejowy. Doczekaliśmy jednak upragnionej chwili. Gdy podstawiono pociąg towarowy i kazano nam wsiadać - nastąpiła wielka radość. Nie mieliśmy wiele bagaży. Byliśmy jak ludzie bezdomni – głodni ale uśmiechnięci i zadowoleni. Przykro mi tylko było, że jedziemy z bratem bez matki. Wyjechaliśmy z sowchozu 12 kwietnia 1946 r natomiast granicę w Brześciu przekraczaliśmy w końcu maja. Wieczorem zapędzono nas do wagonów, przeprowadzono ścisłą kontrolę dokumentów, pozamykano drzwi i tak przejechaliśmy na polską stronę. Była wielka radość. Ja niestety nie miałem się z czego cieszyć. Z uwagi na brak dokumentów musiałem jechać do miejsca przeznaczenia transportu, czyli do Gryfina. Nie znałem żadnego adresu rodziny. Był bardzo ciepły czerwiec, a ja w spodniach watowanych, nieśmiały, wychowany w stepie wyglądający jak galernik. Po jakimś czasie otrzymałem z P.U.R. spodnie, mundurek i płaszcz. Dopiero jako tako wyglądałem. W Gryfinie rozpocząłem pracę u ogrodnika. W 1947 roku odnalazłem rodzinę i przyjechałem do Kwidzyna, gdzie zamieszkuję do dnia dzisiejszego.
18 stycznia 1999 roku napisałem pismo do Centralnego Archiwum MSWiA w Warszawie z prośbą o informację i ewentualne kopie dokumentów dotyczących dziejów moich rodziców. W sierpniu 1999 r. otrzymałem odpowiedź dotyczącą losów mego ojca Jana Parusa.
... Uprzejmie informujemy, że w chwili obecnej w zasobach Centralnego Archiwum MSWiA znajduje się jedynie lista transportowa 058/1 z maja 1940 r. na której pod pozycją 85 figuruje jego nazwisko. Z dokumentu tego wynika jednoznacznie, że Pana Ojciec był jeńcem obozu w Ostaszkowie, został zamordowany w Twerze przez NKWD i pogrzebany w lesie opodal wsi Miednoje wśród pozostałych ponad 6 tysięcy funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych II Rzeczypospolitej.
O Antoninie Parus w chwili obecnej w zasobach Centralnego Archiwum MSWiA nic nie posiadamy...
Zygmunt Parus
14.06.2010 17:21
Szafałowicz Anna z domu Jatkowska. Śpiewa Ci obcy wiatr
Moje wspomnienia zacznę zwrotką wiersza nieznanego mi autora, również zesłańca tęskniącego za swoim rodzinnym domem, pozostawionym nagle w dalekiej i pięknej Ojczyźnie, którą była i jest Polska.
    “...Śpiewa ci obcy wiatr,
    Zachwyca piękny świat, a serce tęskni.
    Bo gdzieś daleko stąd,
    Został rodzinny dom, tam jest najpiękniej...”
Moją rodzinną miejscowością i najpiękniejszym miejscem na ziemi, jakie zapamiętałam jako dziecko, była osada Popławce w powiecie Grodnieńskim. Tu się urodziłam w 1931 roku. Tu również urodziła się trójka mego rodzeństwa: w 1934 r. brat Stanisław, w 1937 r. jedyna moja siostra Klementyna, a w miesiącu wybuchu wojny w 1939 r. mój najmłodszy brat Mieczysław. Do dzisiaj mam w oczach nasz piękny rodzinny dom. Murowany i obszerny, obsadzony prawie dookoła kwiatami, pachnącymi krzewami i dużą ilością różnorodnych drzew owocowych. Szczególnie pięknie było tu na wiosnę i w jesieni. Wszystko mieniło się tęczą kolorów. Na podwórku stała staropolska studnia z żurawiem. Niedaleko domu mieliśmy spory staw, bogato zarybiony, więc świeża ryba była stałym elementem naszego rodzinnego jadłospisu.
Moje szczęśliwe dzieciństwo, nie trwało długo. 17 września 1939 r. po wkroczeniu Armii Czerwonej los naszej rodziny został przesądzony. Ojciec Hieronim Jatkowski, który walczył z bolszewikami w latach 1919 – 1920 jako legionista Marszałka Józefa Piłsudskiego był osadnikiem wojskowym i aktywnym działaczem “Strzelca”. Nic dziwnego, że po wkroczeniu armii sowieckiej, w ślad za nią oddziałów NKWD, we wrześniu 1939 r. od razu został aresztowany jako szczególnie niebezpieczny dla państwa sowieckiego. Został skazany wyrokiem Trybunału Wojskowego NKWD na karę 8 lat łagrów i jak się później okazało, znalazł się w Siedeinłagrze w okolicach Archangielska. Dom nasz, jak gdyby opustoszał, pomimo że z sześcioosobowej rodziny ubyła tylko jedna osoba. Czekaliśmy z sąsiadami, co stanie się z nami, jaki czeka nas los. Upłynęło niewiele czasu od pierwszych aresztowań i mordów dokonywanych przez NKWD, gdy nadszedł pamiętny dla nas wszystkich wczesny ranek 10 lutego 1940 roku. Załomotano kolbami karabinów w drzwi naszego domu. Zbudzeni ze snu staliśmy przerażeni i odrętwiali ze strachu, a oni przewracali wszystko w domu do góry nogami. Przeprowadzali szczegółową rewizję, krzyczeli, aby wydać im schowaną broń. Przewracali meble i wyrzucali na podłogę książki, dokumenty i pamiątki rodzinne. Później rozkazali mamie ażeby szybko zapakowała najpotrzebniejszą odzież dla nas małych dzieci, wzięła trochę żywności i ażebyśmy wszyscy wyszli przed dom. Wsadzono nas do stojących przed domem sań. Zawieziono nas do szkoły w miejscowości Hołynce, w której zrobiono punkt zbiorczy zsyłanych rodzin polskich. Cały dzień zwożono kolejne rodziny. Dopiero następnego dnia o świcie, ruszyła do najbliższej stacji kolejowej w Brzostowicy długa kolumna sań eskortowana przez uzbrojonych NKWD-zistów. Stały tam już wagony towarowe, do których i nas załadowano. W naszym wagonie było już kilka rodzin wcześniej przywiezionych. Udało nam się znaleźć kąt na pryczy z desek. Przez długi czas, w zasadzie aż do ruszenia transportu, słychać było głośny lament i płacz dzieci oraz jęki ludzi starszych i chorych. Wszechobecny płacz, przeplatany był żarliwymi modlitwami i pieśniami religijnymi. Głównym elementem wagonu był mały żelazny piecyk na środku wagonu i trochę węgla przy nim. Na obu pryczach z dwóch stron leżało po kilka snopków słomy, a w rogu otwór w podłodze służący za ubikację. Małe okienka pod dachem okratowane były drutem kolczastym.

Transport ruszył na wschód, w miarę oddalania się od polskich granic, mróz i chłód stawał się coraz większy. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się, wartownicy z hukiem otwierali zaryglowane drzwi. Do dzisiaj brzmią w moich uszach okrzyki wartowników “poskariej, pobystriej, tri czeławieka za wodoj”. Ile dni jechaliśmy tego nie wiem, ale na pewno jechaliśmy bardzo długo. W końcu przywieziono nas do Ałtajskiego Kraju, do tajgi w Krajuszuńskim rajonie. Nasz 25 spec uczastok składał się z kilku baraków, zbudowanych z grubych sosnowych kloców, uszczelnionych mchem oraz z kilku niedużych drewnianych domów zajmowanych przez rosyjskie rodziny stanowiące załogę obozu.
Już po dwóch dniach, wszyscy dorośli Polacy zostali wysłani do pracy przy wyrębie tajgi i obróbce ściętych drzew w niedużym prymitywnym tartaku. Przywiezionym zesłańcom, kategorycznie zabroniono oddalać się od uczastka, którego naczelnikiem był Rosjanin Witoszkin. Po roku naszą rodzinę przydzielono na 41 uczastok w tym samym Krajuszyńskim rajonie. Tutaj 24 kwietnia 1942 r. z głodu, wycieńczenia i ciężkiej ponad ludzkie siły pracy, zmarła nasza czterdziestopięcioletnia mama Antonina. Zostaliśmy sami, czworo małych dzieci. Cały ciężar opieki nad trojgiem młodszego ode mnie rodzeństwa, spadł na barki – jedenastoletniej dziewczynki, jaką wtedy byłam.
Ostatnie słowa mojej mamy skierowane do mnie, “Ty jesteś najstarsza, zaopiekuj się młodszym rodzeństwem” - pamiętam te słowa do dzisiaj. Przez całe życie starałam się zawsze być pomocną siostrze i obu braciom. Wspólnie z sąsiadami pochowaliśmy naszą mamę na prowizorycznym cmentarzu pod lasem w uczastku, gdzie leżeli już inni polscy zesłańcy.
Trzyletni Mieczysław, pięcioletnia Klementyna, ośmioletni Stanisław i ja, w tych tak trudnych dla nas sierot chwilach, zaznaliśmy dużo troski i matczynej opieki ze strony pani Marii Zaniewskiej – naszej przedwojennej sąsiadki. Ta wspaniała kobieta, która sama opiekowała się swoją czwórką dzieci, przyjęła nas do swego jedynego pokoju w baraku. Było nas razem 9 osób, ośmioro dzieci i nasza jedyna opiekunka pani Zaniewska. Doglądała nas i dbała o nas jak mogła. Chociaż również musiała pracować w tajdze, Bóg dał, że nie umarliśmy z głodu. Pamiętam, że otrzymywaliśmy jakieś niewielkie porcje jedzenia z działającego na uczastku przedszkola tzw. “jaśli”. W lecie chodziliśmy do lasu kopać tzw. “saranki” – cebulki roślin nadające się do zjedzenia. Zbieraliśmy opał potrzebny do ogrzania naszego pomieszczenia w baraku.
Jesienią 1934 r. nasza opiekunka, pani Zaniewska załatwiła nam skierowanie do polskiego Domu Dziecka, gdzie niebawem nas zawiozła. Znaleźliśmy się w prawdziwym polskim Domu Dziecka w Zudiłowie. Tutaj było nam całkiem znośnie. Mieliśmy każdy swoje łóżko do spania, trzy posiłki dziennie oraz przyzwoite ubranie. Pierwszym dyrektorem Domu Dziecka był Rosjanin Nikołaj Fiodorow. Początkowo wychowankami naszego Domu były zarówno dzieci polskie, jak i rosyjskie. Wśród wychowawców były tylko dwie Polki (Panie Jadwiga Lohman i Nadzieja Szczucka). Bardzo lubianą była dwudziestoletnia wychowawczyni Żenia Szałajnikowa – Rosjanka. Gościliśmy ją swego czasu u nas w Polsce, a na jej zaproszenie kilkoro z nas, jej wychowanków było podejmowanych przez nią w Leningradzie.
Po objęciu kierownictwa naszego Domu przez Polaka – Wacława Przelastowskiego, dzieci rosyjskie zostały przeniesione z naszego Domu do rosyjskiego Domu Dziecka. Niebawem zjawili się w naszym Domu również polscy wychowawcy i nauczyciele. Byli to Polacy, których za odmowę przyjęcia obywatelstwa sowieckiego zwolniono z więzień. Wychowankowie naszego Domu w Zudziłowie nie nudzili się w nim. Dom miał gospodarstwo pomocnicze, składające się z 15-tu ha ziemi, 5 koni, 4 krów i 20 owiec. Było czym się zajmować. Ponadto uczyliśmy się w polskiej szkole. Czas mijał szybko, nadszedł 1946 rok i zbliżał się czas powrotu do Ojczyzny. Wszyscy żyliśmy tym bardzo intensywnie. Panowała wielka radość i entuzjazm. Pisaliśmy swoje pamiętniki, wpisywaliśmy się nawzajem do nich, utrwalaliśmy na piśmie nasze przeżycia. Swój pamiętnik z wielu wpisami moich koleżanek i kolegów, przechowuję jak relikwiarz do dzisiaj. Pomiędzy różnymi wpisami do mojego pamiętnika znalazłam wiersz:

Witaj nam Polsko!
Z dalekiej Syberii jak ptaki zbłąkane
Wracamy do Ciebie Ojczyzno kochana,
Niesiemy Ci serca i myśli stroskane,
I ręce gotowe zabliźnić Twe rany.

Przetrwaliśmy wichry i wojenne burze,
Przetrwaliśmy tajgi, szachty i stepy.
Dziś nic nam nie straszne i chcemy Ci służyć,
Wszystkim cośmy zdobyli na ziemi dalekiej.

Niesiemy Ci Polsko i serca i głowy,
I wszystkie swe siły z radością oddamy,
Aby nasza praca jak lek balsamowy,
Pomogła uleczyć ciężkie Twe rany.

Witaj nam Polsko Ojczyzno nasza miła,
I nie gardź naszymi chęciami dobrymi,
Bo jeszcze jesteśmy młodzi, a w młodości siła,
Której nie nastraszy żaden wróg pętami.

Przyjmij nas Ojczyzno jak matka rodzona,
Przyjmij na swe łono dzieci kochane,
I przytul nas mocno do swego serca
Kojąc nasze dusze tęsknotą wezbrane.

Do Polski powróciliśmy z Zudiłowa 4 lipca 1946 roku. Przez dwa tygodnie przebywaliśmy w punkcie rozdzielczym w Gostyninie, skąd trafiliśmy do zorganizowanego dla nas sierot z zesłania, Dom Dziecka Nr 2 w Kwidzynie. Trójka mojego młodszego rodzeństwa, ze względu na jej zły stan zdrowia, bezpośrednio z Gostynina trafiła na leczenie do Sanatorium w Rabsztnie. Po półrocznym pobycie i kuracji w sanatorium, przewieziono ich do Kwidzyna, gdzie znów stanowiliśmy jedną zgraną rodzinę.
Od tamtej pory minęło już wiele lat. Wszyscy już dawno prowadzimy samodzielne życie. Pozakładaliśmy własne rodziny, jesteśmy już babciami i dziadkami. Pomimo, że mieszkamy w różnych miejscach, często spotykamy się przy różnych okazjach. Czujemy się jak jedna wielka i kochająca się rodzina. Tragiczna przeszłość scementowały nas i staramy się wpoić wyznawane przez nas wartości naszym dzieciom i wnukom.
Anna Szafałowicz z domu Jatkowska
14.06.2010 17:26
Matias Stanisław.
Sybiracka włóczęga
Mój ojciec, były legionista komendanta Piłsudskiego, jak wielu zamienił mundur na ziemię i osiadł w kolonii Antonin niedaleko Sarn na Wołyniu. Tu osadnicy wojskowi prowadzili wzorcowe gospodarstwa rolne. We wrześniu 1939 roku, jeszcze przed wkroczeniem wojsk sowieckich na nasze tereny, na kolonię polskich osadników napadali Ukraińcy. Fakt ten stał się przyczyną, że musieliśmy opuścić swoje gospodarstwo i uciekać do pobliskiej Dąbrownicy, gdzie zamieszkaliśmy u zaprzyjaźnionego krawca.
Najprawdopodobniej zadenuncjowani przez Ukraińców, w nocy z 10 na 11 lutego 1940 roku, obudziliśmy się w domu otoczonym przez funkcjonariuszy NKWD. Całą naszą rodzinę (ojca, matkę i trójkę dzieci) aresztowano. Już w dwa dni później wraz z innymi Polakami jechaliśmy wagonami bydlęcymi na północ.
Na dworze siarczysty mróz przekraczał –40 stopni C. Wagony nie ogrzewane. Często budziliśmy się z włosami przymarzniętymi do ścian wagonu. Nie dawano nam nic do jedzenia. Czasami od litościwego maszynisty otrzymywaliśmy trochę ciepłej wody spuszczonej z lokomotywy. Za toaletę służyła nam dziura na środku wagonu. Śmierć zbierała obfite żniwo. Gdy ktoś umierał, zwłoki wyrzucano po prostu na zewnątrz. Do tragedii dochodziło także, gdy pociąg się zatrzymywał i nagle ruszył. Nie wszyscy zdążyli wsiąść. Co z nimi się stało w szczerym polu?... Po kilku tygodniach tragiczny w skutkach transport dotarł do miejscowości Kołtas (Archangielskiaja obłast Solwyczygockij rejon).
Stąd przewieziono nas wraz z innymi Polakami saniami przez zamarzniętą rzekę Wyczygdę do posiołka Tiesowaja. Zamieszkaliśmy wraz z innymi Polakami w szopie, w której wcześniej trzymano ziemniaki. Ojca zaraz zabrano do odległego obozu, gdzie pracował przy wyrębie tajgi. To samo na miejscu robiła nasza mama. Po wykonaniu normy (dziennie jeden kubik drewna) w myśl zasady “kto nie rabotajet tot nie kuszajet” otrzymywała dla całej rodziny 500 gramów gliniastego, czarnego chleba. Gdy tej normy nie wykonała – chleba było 200 gram. My obowiązkowo chodziliśmy do szkoły, a po skończeniu lekcji często do tajgi pomagać matce. Do szkoły zawsze chodziłem z kieszeniami pełnymi kamieni, gdyż jako jedynemu Polakowi w klasie Rosjanie strasznie dokuczali. Do dziś noszę bliznę na czole po otrzymanym uderzeniu kamieniem.
W 1941 roku po podpisaniu układu Sikorski – Majski ogłoszono dla Polaków amnestię. Mogliśmy się poruszać po całym Związku Sowieckim. Chcieliśmy się dostać do wojska polskiego tworzonego przez generała Władysława Andersa. Wraz z innymi polskimi rodzinami przekupiliśmy kolejarzy i wynajętym wagonem towarowym kilka tygodni podróżowaliśmy na południe w stronę Taszkientu. Po dotarciu do Uzbekistanu okazało się, że organizacja armii się przedłuża. Należało poszukać pracy. Znajdowaliśmy ją bez problemu w uzbeckich kołchozach niedaleko jeziora Aralskiego i rzeki Amu-Dari. W kołchozach panował jednak ogromny głód. W jednym z nich o nazwie Czerwona Gwiazda otrzymywaliśmy na całą rodzinę garść prosa i dwie cebule. W innych jedliśmy wyżebrany od Uzbeków “makuch” (bawełniane wytłoki, którymi karmiono krowy). Był gorzki, aż robiło się niedobrze, ale coś jeść trzeba było. Na wieść, że armia rozpoczęła pobór, jednej nocy przebyliśmy 60 km.
Ojciec wstąpił do armii Andersa. Z żołnierskich racji żywił także nas. Mama dostała pracę w kuchni a my trafiliśmy do junaków. Po zerwaniu stosunków polsko – sowieckich armia a później my cywile przez Morze Kaspijskie przepłynęliśmy do Persji (dzisiejszy Iran). W Teheranie spotkałem cudem ocalonego z Katynia księdza Peszkowskiego, który w obozie polskim prowadził szkolenie instruktorskie dla polskich harcerzy. W 1943 roku po pobycie w Teheranie nasza rodzina zapisała się na transport do Afryki wschodniej. Z perskiej Basry poprzez Zatokę Perską Przepłynęliśmy “Batorym” do Karaczi w Indiach, a stąd także statkiem do Mombasy w Kenii. Stąd znanym z filmu “Pożegnanie z Afryką” pociągiem poprzez rezerwat dotarliśmy do Nairobi – stolicy Kenii. Jakież było nasze zdziwienie, gdy rankiem po przebudzeniu powitała nas duża grupa nagich jak Bóg stworzył tubylców. Na ich widok matki zasłaniały nam oczy. Z Nairobi trafiliśmy do stolicy Ugandy Kampali, a stąd na północ do odległej o 50 km specjalnie przygotowanej dla około 3 tys. Polaków osady Koja. Mieszkaliśmy przez trzy lata w domkach krytych trzciną. Podobnie wyglądała nasza szkoła. Zamiast do niej wolałem chodzić do dżungli. Jedna z takich wypraw skończyła się nieomal tragicznie. Wraz z kolegami podglądaliśmy dzikie zwierzęta przy wodopoju. Zaskoczyły nas polujące na nie drapieżniki: lwy i lamparty. W osadzie uznano nas za straconych. Po trzech dniach spędzonych na drzewach szczęśliwie powróciliśmy do osady. Zawsze od nauki bardziej interesowała mnie przyroda. Dla dziesięciolatka to były trzy niesamowita lata. Szło się do toalety, a na drodze wygrzewał się olbrzymi wąż, którego przepędzaliśmy kamieniami.
Widziałem także źródła Nilu. Wraz z kolegami upolowałem sporego krokodyla. W czasie naszego pobytu w Afryce, ojciec walczył w armii Andersa. Przeszedł cały szlak bojowy z II Korpusem. Walczył w Afryce i pod Monte Cassino. Po wojnie trafił do Anglii, gdzie w mało dżentelmeński sposób podziękowano Polakom za m.in. ocalenie Londynu. Ojciec, wachmistrz Matias nie miał w zasadzie wyboru. Albo żyć na łasce niechętnych Anglików, albo wracać do kraju rządzonym przez komunistów. Za namową brata wybrał tę drugą możliwość i przypłynął do Gdyni. Stąd udał się do Sadlinek koło Kwidzyna, gdzie w tartaku znalazł zatrudnienie. Za namową ojca postanowiliśmy wrócić do nowej Polski.
Kolejna długa podróż przez kenijski rezerwat, port w Mombasie. Dalej statkiem przez Morze Czerwone, kanał Sueski i Morze Śródziemne do włoskiej Genui a stąd pociągiem do Polski. Granicę przekroczyliśmy 1 lipca 1947 roku w Dziedzicach. Osiedliliśmy się w Sadlinkach, później w podkwidzyńskiej Marezie, by na stałe osiąść w Kwidzynie.
Przez wiele lat nie mogłem mówić o tym co przeżyłem. Teraz liczę, że polski rząd zajmie się sprawą o otrzymamy odszkodowania za doznane nie z naszej winy cierpienia, podobnie jak robotnicy przymusowi w Rzeszy.

Wspomnienia Stanisława Matiasa z Kwidzyna opracowane za jego zgodą przez Leszka Parusa
20.06.2010 23:42
Kropiewnicka Maria z domu Dziubek

Urodziłam się dnia 11 lutego 1920 roku w Pszczółczynie woj. Białystok.
Do szkoły podstawowej chodziłam w swojej rodzinnej miejscowości.
Do momentu wywiezienia na Syberię, czyli do roku 1941 pracowałam razem z rodzicami na ich gospodarstwie . Rano dnia 21 czerwca 1941 roku przyjechał samochód NKWD. Otoczyli nasz dom i kazali się ubierać. Całą rodzinę , składającą się z sześciu osób, wyprowadzono do samochodu. Ojciec Franciszek Dziubek , matka Józefa, syn Stanisław, córki Marianna, Stefania, Helena. Wieźli nas bez poinformowania w jakim kierunku jedziemy , aż do momentu, kiedy otworzyli samochód. Pod wagonem zorientowaliśmy się , że to są Łapy – stacja klejowa. Tak wpędzono nas do wagonu towarowego , w którym nawet okna były zamknięte. Słychać było jedynie płacz dzieci i rozmowę starszych. W wagonie znajdowało się jedenaście rodzin. Po kilku godzinach zabrano mężczyzn, mówiono, że wrócą. Nikt nie wrócił. Nie wrócili mężowie do żon, ojcowie do dzieci. Zostaliśmy rozdzieleni. Po kilku następnych godzinach pociąg ruszył w stronę Białegostoku. Każdy może sobie wyobrazić, co działo się wówczas w wagonach. Tak wieziono nas do Baranowicz. Tam otworzono wagon i kazano, by dwie kobiety z wiadrami poszły po wodę. Nas dwie, a kaccipów czterech z bronią do pilnowania. Ta woda była oczywiście tylko do picia, tam nikt się nie mył, bo nie było czym. Dojechaliśmy do Mińska. Tam otworzono wagony i pozwolono nam wychodzić. Wyszli jednak jedynie młodzi, gdyż nie było żadnych stopni, ani ławki czy stopni, które pomogłyby starszym opuścić wagon. Chodzić wolno nam było jedynie wokół wagonu. Zaprzestano nam dawać wodę, nie mówiąc już nawet o jedzeniu. W takim stanie powieziono nas dalej nie zatrzymując pociągu po kilka dni. Jeśli już zatrzymywano pociąg, to w lesie, po to by nikt nie słyszał jęku konających, krzyku “Dajcie wody”, “Dajcie chleba”. Tak wieziono nas aż za Ural. W Swiedrłowsku dwóch ludzi – mój brat i jeszcze jeden mężczyzna, przywieźli cztery wiadra zupy gotowanej na zgniłej rybie, chleba ani wody nam nie dano. Ludzie tej zupy nie jedli, wyleli ją gdy pociąg ruszył. Płacząc i wijąc się z głodu dotarliśmy do Ciumieni. Tam zrobiono podział, część wagonu poszła dalej , część popłynęła okrętem w nieznane, a reszta popłynęła barkami, także w nieznane, płynąc jeszcze tydzień.
Pewnej nocy wysadzili nas daleko od jakiejkolwiek osady. Wysadzili w bagno – okropne błoto. Już wtedy cztery osoby były chore na krwawą dyzenterię. Rano brat popłynął łódką i przywiózł lekarza. On dał leki i odzyskaliśmy przytomność. Nie wspomniałam , że byłam w gronie tych czterech osób. Lekarz stwierdził u nas czworga stan krytyczny. Dlatego też zabrano nas do szpitala w Imkimówce, dal dwóch koleżanek było już zbyt późno – zmarły. Mnie jednak udało się wyjść z choroby obronną ręką. Resztę konwoju powieziono dalej – w głąb Syberii – do kołchozu w Szafranówce. Tan dano nam mieszkania z okrągłego drewna, bez okien. Dach przykryty był brzozową korą. W środku nie było podłogi, łóżek, ani stołu. Brat zrobił palenisko, nad którym możnaby gotować cokolwiek.
Za kilka dni przyjechał delegat z Uwatu i odczytał postanowienia dotyczące Polaków:
Bez przepustek nie wolno się oddalać;
Trzeba iść wszystkim do pracy przy wyrębie lasu.
Nie dadzą chleba, ubrania do pracy i płacić za pracę także nie będą, a pracować bezwzględnie każdy musi od świtu do nocy.
Tak faktycznie było. To był koniec sierpnia 1941 roku. Jednak na początku grudnia tegoż roku przyjechał NKWD- dzista z Uwatu, zwołał wszystkich Polaków i nadał prawo przepustkowego poruszania się po ZSRR.
Po otrzymaniu tego prawa w styczniu 1942 roku razem z kilkoma rodzinami przyjechaliśmy do Tobolska.
Tam zimą pracowaliśmy w lesie przy 40-50° mrozu – dzień w dzień, bez odpoczynku, świąt. W lecie mieliśmy pracę w cegielni, gdzie wyrobienie normy 2000 sztuk dziennie na ręcznej maszynie było wysiłkiem niejednokrotnie ponad ludzkie siły. Jednakże tutaj było już troszeczkę lepiej. Płacono nam za pracę 50 rubli miesięcznie. To było bardzo mało – we dwie zarabiałyśmy miesięcznie na małe wiaderko kartofli, bo czy można się najeść mając 400 g. Chleba przy tak morderczym wysiłku, jakim zostaliśmy doświadczeni? Nie mieliśmy żadnych grzybów i jagód, które moglibyśmy włożyć do garnka. Pozostawały tylko łzy i nadzieja.
W 1943 roku los znowu doświadczył nas bardzo mocno – pożegnaliśmy brata, który poszedł do wojska stworzonego na terenach ZSRR. Pożegnaliśmy go na zawsze, dlatego, że pod Berlinem zginął śmiercią bohatera.
Pozostałyśmy same pracując – do 2 września 1944 roku. Cóż innego nam pozostawało?
2 września 1944 roku parę tysięcy ludzi z rodzin wojskowych wypłynęło okrętem o nazwie Karlipnik w stronę Omska. Dopłynęliśmy z nimi po dziesięciu dniach. Tam wszystkich wyładowano i samochodami zawieziono na stację towarową. Dwa tygodnie pod gołym niebem czekaliśmy na wagony.
Do Kirowogradu pojechaliśmy 13. Października. Tam furmankami powieźli nas do sowchozu Kirów rejon Kirowograd obwód Odessa. Tam pracowaliśmy w rolnictwie do dnia 15 września 1945 roku.
16 września ruszyliśmy z Kirowogrodu w podróż do Polski do domu rodzinnego. Z Kirowogradu do Baranowicz jechaliśmy pociągiem osobowym. Z Baranowic towarowym, który jechał trasą: Moskwa – Berlin przez Brześć. Wysiedliśmy w Czeremsze, następnie do Hajnówki dojechaliśmy samochodem. Z Hajnówki (razem z wojskiem) jechaliśmy do Białegostoku. Dalej z Białegostoku do Jeżewa przyjechaliśmy okazją. Z Jeżewa do domu w nocy 29 września 1945 roku przyszliśmy pieszo. Ojca zastaliśmy w domu.
Spisała Bogumiła Brzozowska
http://www.websybirak.webpark.pl/pamietniki.htm
28.06.2010 21:10
Zientkiewicz Halina z domu Grochowska
Bydgoszcz,
    opowiada nam o swym zesłańczym losie chętnie. – Mieszkaliśmy na Wileńszczyźnie. Wywieźli nas w 1949 r. Mnie z matką do Rejonu Bajendaj w „Buriackim kraju”, daleko na północy, ojca z bratem zesłali nad Angarę – zaczyna swą opowieść pani Halina. – Byłam na zesłaniu 6 lat, 8 miesięcy, 26 dni. W 1955 r. wróciłam z zesłania, prosto do Bydgoszczy – mówi.
    Pani Halina „dostała” dożywocie, potem zmienione na 25 lat. Ot, sowiecki „wymiar sprawiedliwości”. No, ale w 1953 r. zmarł Stalin – potem amnestia.
    – Gdy nas wyrzucili z wagonów w Irkucku, dwa tygodnie przebywaliśmy na placu pod gołym niebem. Był kwiecień, zimno. Przedstawiciele kołchozów wybierali do roboty. Matki i mnie nikt nie chciał. W końcu powieźli nas ciężarówką 400 km do Buriatów – opowiada.

    Potem udało się. Pani Halina z matką mogły pojechać do ojca i brata. – Ostatni odcinek, 250 km nad Angarę, przeszliśmy pieszo. Matka nie przeżyła zesłania. Jej grób znajduje się w Ołonkach – mówi.
    Prowadzi nas do szymbarskiego Domu Sybiraka. – W podobnej chacie, opuszczonej przez kogoś, mieszkaliśmy nad Angarą. Mieszkało nas tam pięć, albo sześć rodzin – dokładnie nie pamiętam. Mrozy dochodziły do 50 – 60 stopni. W chacie była żelazna „koza”, w której się paliło. Wie pan, w takich mrozach drzewo sosnowe na nic, najlepsza była brzoza. Drzewo na opał było – spływało jego wiele Angarą. Ojciec zrobił drewniane prycze i tak mieszkaliśmy w tłoku. W piwnicy pod chatą było królestwo szczurów i wie pan, mimo mrozów, w ścianach chaty było pełno robactwa – opowiada dalej pani Halina. – Za pracę w kołchozie dali ojcu 47 kg pszenicy na rok. Jedliśmy chleb z tego zboża, dopóki starczyło, ziemniaki i kapustę – mówi.

    Wielu z Sybiraków co roku przyjeżdża do Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku, na Światowy Zjazd Sybiraka.
    który ma rangę symbolu – 17 września. Wtedy, w 1939 r. rozpoczęła się sowiecka agresja na Polskę.

    {Na terenie CEPR-u w Szymbarku znajdują się między innymi:
    - DOM SYBIRAKA - liczący ponad 240 lat autentyczny dom polskich Sybiraków, sprowadzony do Polski jako pamiątka tych Polaków, którzy żyli, a często wciąż żyją na dalekiej Syberii.
    - REPLIKA FRAGMENTU ŁAGRA „BOROWICZE” - to miejsce oddające cierpienie Polskich Zesłańców AK.
    - POCIĄG, którym wywożono Polaków na Syberię - wagony tego pociągu zawierają wystawę rysunków i historii, przedstawiające losy polskich dzieci i ich rodzin podczas koszmaru zesłania.]

    Po mszy św. w Kaplicy Jedności Narodowej, w amfiteatrze, który w szymbarskim Centrum zbudowano za lokomotywą z sowiecką gwiazdą i wagonami z ekspozycją o losach zesłańców, Sybiracy wysłuchali aktorskiego wykonania „Pociągu wspomnień”- opowieści o zesłańcach. Zapewne wróciły obrazy tamtych lat.
    Na miejsca honorowe poproszono m.in. Gertrudę Jutrzenkę-Trzebiatowską, Kaszubkę, która na Syberii spędziła 50 lat, Marię Fieldorf-Czarską – córkę legendarnego gen. Fieldorfa – „Nila”, Stefanię Angielską z gdańskiego oddziału Związku Sybiraków, Stefana Szantyra ze Związku Łagierników.
spisał :Ryszard Leszkowski
28.06.2010 22:57
Konert Krystyna
    Praktycznie nic nie wskazywało na to, że kiedyś zostanę wywieziona na Sybir. Ale zacznijmy od początku. Mój ojciec - Józef Przybylski był z zawodu inżynierem leśnictwa po Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Matka miała wykształcenie średnie. Rodzice byli rodowitymi warszawiakami od pokoleń, ale nowa posada ojca spowodowała ich przeprowadzkę do Żeliznej w dawnym województwie lubelskim. Zależało mu bardzo na tym stanowisku i w efekcie objął najpiękniejsze nadleśnictwo w Puszczy Białowieskiej.
    Urodziłam się 18 kwietnia 1927 roku w Żeliznej. Rodzice wkrótce przeprowadzili się do Nurca. Matka w tym czasie nie musiała już pracować i poświęciła się wychowywaniu trójki dzieci. Miałam jeszcze dwóch braci: Wojciecha i Andrzeja. Mieszkaliśmy w Nurcu w ośmiopokojowym, ładnym budynku osłoniętym drzewami. Wiodłam proste, szczęśliwe i dostatnie życie. Jak każde dziecko chodziłam do szkoły, niestety wybuch wojny spowodował, że musiałam przerwać edukację w piątej klasie.
    Na przełomie 1939/1940 roku w Polsce działania prowadziły trzy armie: polska, niemiecka i rosyjska. Mieszkaliśmy wtedy w Nurcu. Nad Bugiem toczyły się szczególnie krwawe boje. Pamiętam, jak pytali nas w nocy podczas jednej rewizji, gdzie jest nasz tata i kazali oddać strzelbę. Na szczęście on przezornie zdążył ukryć swą broń myśliwską. Trwała wojna, niejednokrotnie nas rewidowano i przeszukiwano, ponieważ wszystkie mieszkania, do jakich nas wprowadzano, były kolejno zajmowane przez wojsko. Pamiętam również, że jedną noc polskie dowództwo przebywało w naszym domu.
    Wspomnę tu historię szpiega niemieckiego - Klatta. Jego córka -Halina chodziła wtedy do gimnazjum w Siedlcach. Pewnego dnia wezwano ich na przesłuchanie. Zachowałam w pamięci postać zgrabnej dziewczyny i prośbę, kiedy szła na to spotkanie. Siedziałam wtedy na ganku, a ona poprosiła mnie o igłę z nitką, żeby naprawić sobie drogie wtedy pończochy zwane gazówkami.
    Później dowiedzieliśmy się, że podejrzewano ją m.in. o szmugiel. Zginęli obydwoje, rozstrzelano ich w lesie. Żona Klatta po tej tragedii rodzinnej wyjechała do Niemiec z pozostałą dwójką dzieci. Oddali jej tylko obrączkę męża i jego płaszcz.

    Miałam 12 lat, gdy w nocy w Boże Narodzenie przyjechali po nas enkawudowcy w spiczastych czapkach z czarną gwiazdą. Rozgrabili i zniszczyli nasz dom. W domu zastali tylko mamę z dwójką dzieci. Wojciech w tym czasie był w gimnazjum, natomiast ojciec ukrywał się w pobliskich lasach, był u swojego podwładnego – leśniczego Waldemara Kucharczyka. Niestety enkawudowcy zabrali go wraz z synem, przebywającego u nich ojca nie mieli na liście i kazali mu zostać, by pilnował leśniczówki.
    Żołnierze rosyjscy wtargnęli do naszego domu w nocy. Kazali się spakować mamie, bratu Andrzejowi i mnie. Zawieźli nas na stację w Nurcu. Następnej nocy ojciec po kryjomu zaprzągł konia i przyjechał na stację. Znajomy zawiadowca ukrył go w piwnicy, skąd przez małe okienko widział wtłoczonych do wagonów ludzi. (Matka wiedziała od Kucharczuka, przebywającego w tym samym wagonie, że ojciec jest bezpieczny w leśniczówce.) Kiedy ujrzał swą rodzinę i ujadającego przy wagonie wilczura Lorda, chciał desperacko dołączyć do transportu, na szczęście zawiadowcy w ostatnim momencie udało się odwieść go od tego zamiaru. Ojca przekonało to, że przecież ma jeszcze syna na wolności, którym trzeba się zaopiekować.
    Pojechał więc do Drohiczyna, poszedł po Wojciecha do gimnazjum i kazał mu natychmiast opuścić niepostrzeżenie szkołę. Obaj, pod osłoną nocy, przeprawili się przez Bug do Warszawy, w której mieli rodzinę i wielu przyjaciół. Wojtka ciągle musiał ukrywać, ponieważ był wyrośniętym chłopcem, a przecież w tym czasie wywożono młodzież do Niemiec na roboty.
    Ojciec podobnie, jak i inni dorośli, nie spodziewał się, że najeźdźcy ze wschodu będą deportować same kobiety i dzieci.
    Warunki podróży były straszne: otwór wycięty pośrodku podłogi służył za ubikację, wodę pitną dostarczano na cały 60-osobowy wagon w dwóch wiadrach, w jednym był wrzątek, w drugim zimna. Pamiętam, jak niejednokrotnie mama przyłapywała mnie na lizaniu sopli z różnych śrub. Upominała mnie, że może mi przymarznąć język. Ale co wtedy spragnione dziecko rozumiało?
    Mieliśmy w wagonie do dyspozycji tylko kilka prycz, nie starczało dla wszystkich miejsca do spania. Była jeszcze okrągła „ciepłuszka” - żelazny piec z rurą do góry, który teoretycznie miał ogrzewać cały wagon. Niestety rzadko dawali nam węgiel. Wypuszczali nas tylko raz dziennie na załatwianie swoich potrzeb i oczywiście wszystko pod nadzorem żołnierzy z karabinami. Nie było mowy o jakimś rodzaju intymności czy wstydzie. Osoby, które nie wytrzymywały warunków podróży, zostawały wyrzucane na pobocze. Jechaliśmy długo, dniem i nocą; naszemu znajomemu udało się szczęśliwie uciec jeszcze na granicy, pamiętam, że wtedy nawet nam sporo pomógł. Po kilku tygodniach wysadzili nas wreszcie na jakiejś stacji i kazali wsiąść do samochodów. Trzeba podkreślić, że Rosjanie podczas tej masowej deportacji Polaków, starali się jeszcze dodatkowo rozdzielać członków rodziny, szczególnie dzieci od rodziców.
    Potem z samochodów kazali nam przesiąść się do sań zaprzęgniętych w kucyki. Furmanów nie było, nie było też drogi, jechaliśmy zamarzniętym korytem rzeki Kiei, potem pomiędzy przepaściami, strasznie się wtedy bałam, tym bardziej, że nie jechałam z moją rodziną. Krzyczałam i płakałam z przerażenia, tęsknoty i zdezorientowania.Trafiliśmy do Gromatuchy- kopalni złota w Załatych Pieskach, był grudzień 1939 roku. Znaleźliśmy się w olbrzymim obozie położonym w górach, baraki w nim stały w dużych odległościach jeden od drugiego. W jednym z nich mieszkaliśmy w kilka rodzin na bardzo małej przestrzeni. Piec tzw. koza stał pośrodku. Rodziny miały do dyspozycji po trzy deski ułożone w rzędzie do spania. Każdy mógł mieć kilka swoich rzeczy, jednak mama nie spakowała ich wiele, nie tylko z powodu stresu, ale też dlatego, że wciąż ponaglali ją enkawudowcy. Najgorsze, że nie mieliśmy odpowiedniej odzieży, a zimą panowały tam straszne mrozy - w granicach 40-60 stopni Celsjusza. Nie mieliśmy też walonek, dlatego mama nie wypuszczała mnie z baraku. Rosjanie nie potrafili poprawnie wymówić mojego imienia Krysia, zostałam więc Krysą.
    Na Syberii nie było kościoła, nie obchodziliśmy żadnych świąt, nawet nie mieliśmy kalendarza. Gazety, radio…nawet o tym nie słyszeliśmy. Zesłano nas do głębokiej, dzikiej tajgi. Mieliśmy za sąsiadów często nieokrzesanych, prostych drwali, z leśnej straży i gajowych. Pamiętam, jak mężczyźni hałasowali uderzając w jakieś żelazne przedmioty, aby odstraszyć głodne i agresywne wilki, ponieważ mogły się podkopać do baraku.
    Lato trwało tam tylko trzy miesiące. Nie było żadnych szans na zdobywanie jedzenia. Normy dzienne to 30 dag chleba oraz „kipitok” (rodzaj zupy, gdzie rzadko pojawiał się np. ziemniak).Jedyne, co rosło wszędzie to była kołba – rodzaj dzikiego czosnku. Rzucaliśmy się na tę roślinę, ledwie wyjrzała z ziemi. Było to nasze długo wyczekiwane źródło witamin.
    Pamiętam, jak zesłańcy wysadzali skały, żeby dostać się do rudy. Wszyscy musieli się wtedy chować do baraków. Uzyskany materiał skalny przywozili taczkami do prowizorycznych maszyn z sitami. Dorośli kręcili dzień i noc tymi urządzeniami, a lana woda przemywała tę rudę. Dzieci musiały przemieszczać wszystkie drobinki w poszukiwaniu złota. Dobrze nas pilnowano, żebyśmy nie przywłaszczali sobie tego cennego kruszcu. Byliśmy wycieńczeni i ciągle śniło nam się z bratem jedzenie. Przed samym wyjazdem do domu zachorowałam na tyfus. Najczęściej w tamtych warunkach przenosiły je zarażone wszy, a mama mojej przyjaciółki – Kazimiery, niestety je miała. Spałyśmy razem na pryczach, żeby było nam cieplej, musiały przejść i na mnie.
    Pamiętam, że wtedy ogolili mi głowę, zmienili ubrania i przenieśli do baraku pełniącego funkcję szpitala. Rzucano tam chyba tylko słomę, poprosiłam więc Kazię o poduszkę i coś do przykrycia. Udało się jej spełnić moją prośbę. Lekarz, który mnie wtedy badał, stwierdził, że leżałam jak królowa. Cudem wyzdrowiałam, ale wyszłam z tej „bolnicy” bardzo wycieńczona i zmęczona. Musiałam na nowo uczyć się chodzić. Pamiętam, że nakarmili mnie porządnie po opuszczeniu tego prymitywnego szpitala.
    Przeżyłam tam na zesłaniu wśród Polaków siedem lat, z czego cztery i pół roku całkiem sama, ponieważ mama zmarła na tyfus 2 czerwca 1942 roku, miesiąc później - 10 lipca odszedł mój brat Andrzej. Chorował na krwawą dyzenterię, której nabawił się przez jedzenie gorzkiej potrawy przypominającej chleb. Robiono ją z rozgniecionych żołędzi zmieszanych z wodą. Potocznie nazywało się ją blinami. Rosjanie prowadzili cały czas politykę „zabicia nadziei i polskości”. Na każdym kroku powtarzali, że nie zobaczymy już ojczystego kraju. Jednak pojawiły się wieści o powrocie do Polski.
    Czekała mnie przecież długa podróż. Prosiłam przyjaciółkę, żeby zabrała mnie ze sobą. Słowa dotrzymała. Niestety Polaków pochodzenia żydowskiego nie puścili do domu, nie było ich na listach. Nie wiem, dlaczego tylko katolicy mogli wrócić. Jeszcze dzisiaj pamiętam płacz i krzyki zawiedzionych ludzi. Obiecałyśmy z Kazią zająć się ich sprawą. Niestety nie wywiązałyśmy się z obietnicy, nie napisałyśmy żadnego listu, nic nam się nie udało zorganizować. Ale często myślałam o nich. Mam nadzieję, że udało im się wrócić do ojczyzny.
    Pan Dembczuk – ojciec Kazi należał do bardzo prostych ludzi, był po prostu nieokrzesanym furmanem. Dbał tylko o siebie i córkę. Pamiętam sytuację, jak sprzeciwiał się, aby wychodziła do ciężkich prac podczas wielkiego mrozu. Kiedy mnie kazano wyjść do pracy, nie protestował. Chociaż był już kwiecień, w Rosji panowała wciąż zima. Jechaliśmy do granicy z Polską prawie miesiąc, tym razem mogliśmy oglądać puste przestrzenie po drodze, ponieważ mogliśmy mieć otwarte drzwi.
    Nasz transport nr 62 kierował się do koszalińskiego, gdzie stały opuszczone poniemieckie domy.
    Na stacjach znów chcieli nas jak najwięcej pogubić, nie ostrzegali, kiedy będzie odjazd. Na szczęście ojciec Kazi pilnował mnie w czasie powrotu. Byłam bardzo wycieńczona po chorobie i ledwo trzymałam się na nogach, ale bardzo chciałam wrócić do taty. Raz zdarzyło się, że o mało się nie zgubiłam, ponieważ gotowałyśmy sobie wodę w czajniku, jaki zdobyłyśmy cudem. Chciałyśmy zrobić coś, co przypominałoby zupę. Dembczuk złapał mnie i córkę za rękę w ostatniej chwili. Bardzo na nas wtedy nakrzyczał, a mnie o mało nie wyrwał ręki ze stawu. Na granicy dostałam propozycję pozostania w ZSRR. Obiecywano, że wykształcą mnie na lekarza. Odmówiłam, chciałam jak najszybciej spotkać się z ojcem i to był mój jedyny wtedy priorytet życiowy.
    Po polskiej stronie spotkało nas bardzo miłe powitanie, żołnierze nas całowali. Gdy usłyszeliśmy wreszcie dzwony kościelne, ujrzeliśmy kapliczki i krzyże, to wiedzieliśmy, że jesteśmy już w domu. Dojechaliśmy do Chełma i tam najadłam się do syta; dostałam cały bochenek chleba i kawę z mlekiem.
    Pamiętam, że jak już nas nakarmili, to następnie zaprowadzili do jakiegoś pałacu, gdzie leżały całe stosy różnej garderoby. Zabrali nasze waciaki i pozostałe łachmany, każdemu w zamian pozwolili wybrać dowolne ubrania. Założyłam wtedy trzy spódnice, wzięłam za duże buty z myślą o tacie, ponieważ sama nie mogłam znaleźć dla siebie rozmiaru. Dobrałam sobie jeszcze jakąś bluzkę. Dalej pojechałam w swoich starych butach, w których odpadała mi już zelówka.
    Chociaż ojciec kilka razy przekazywał wiadomość, bym wysiadła z transportu w Nurcu i udała się do proboszcza, to Dembczuk nie pozwolił mi tego zrobić, ponieważ mama przed śmiercią błagała go, by mnie i brata oddał w ręce ojca. Wysiedliśmy więc we troje w okolicach Siemiatycz i tam ojciec Kazi zorganizował transport do Dołubowa, skąd pochodził. Ludzie za darmo nas wtedy gościli i przewozili. Nie mieliśmy jednak gdzie spać, nie było na czym i byliśmy zmuszeni znowu iść na siano do stodoły.
    Postanowiłam opuścić rodzinną wieś Dembczuka. Razem z Kazią wyruszyłyśmy pieszo do Nurca. Czasem nas ktoś podwiózł. Miałam ze sobą tylko mały węzełek i to, co na sobie.
    Wstydziłam się iść na plebanię, ponieważ nie umiałam mówić po polsku, a sam ksiądz był dla mnie świętością. Postanowiłam iść do Bogusi Kochańskiej -koleżanki z lat szkolnych, która ugościła nas obficie. Niestety bardzo się potem rozchorowałam, gdyż za dużo zjadłam. Bogusia napisała list do ojca, żeby mnie odebrał. Przyjechał ekspresem i mimo choroby wyrywałam się, żeby iść na stację. Byłam bardzo podekscytowana i pełna życia. Zobaczyłam go ubranego w mundur leśnika, w ręce trzymał walizeczkę. Na stacji od razu rozpoznałam go po specyficznych ruchach.
    Pytał, gdzie się podziały moje piękne loczki, a ja bardzo wstydziłam się braku włosów. Rozpłakaliśmy się obydwoje. Wzruszyłam się tym bardziej, że przywiózł mi śliczne ubrania: bluzeczkę w różowe różyczki, sukieneczkę, sweterek, itp.
    Potem byliśmy u lekarza. Miałam jeszcze niezaleczone rany na nogach po odmrożeniach i wrzodach. Opatrzono mnie i stwierdzono, że mam też szkorbut. Czułam się fatalnie, miałam wysoką gorączkę. Pamiętam, jak rodzina Bogusi przepraszała za tak obfite nakarmienie mnie. Po przyjeździe do domu wszyscy mnie oglądali i dziwili się, jakim cudem przeżyłam to piekło. Stopniowo dawano mi coraz więcej jedzenia i witamin. Byłam bardzo gruba, ale to z powodu opuchlizny. W każdym razie po powrocie niczego mi już nie brakowało. Kiedy byliśmy u krawcowej, żeby uszyć mundurki szkolne, ojciec kazał mi wciągnąć brzuch. Byłam otoczona troskliwą opieką. Macocha dziękowała potem Panu Bogu, że mimo takiej ilości jedzenia nie dostałam konwulsji, niedawno przecież ciężko chorowałam i powinnam być na diecie.
    Podziwiam ojca i Wojtka za cierpliwość do mnie. Teraz z bratem często wspominamy mamę, jaka była przed zesłaniem. Jak rozmawiałam z ojcem, to opowiadał mi, jaką była kobietą. Ja natomiast opowiadałam mu, jak sobie radziła na Syberii.
    Po powrocie miałam wyrzuty sumienia, ponieważ mi nie napisał, żebym wzięła ze sobą garstkę ziemi do symbolicznego grobu brata i matki. Nawet nie zabrałam ze szpitala ich aktów zgonu. O dziwo zachowały się nasze listy z tego okresu, w których pisaliśmy, że jesteśmy grzeczni, wszystko jemy itd. Cóż, pisane były pod rosyjską cenzurę.

    Sądzę, że z Gromatuchy żadna rodzina nie wróciła cała. Jak się później dowiedzieliśmy zesłańcy mieli być straceni.

    W domu rodzinnym kazano mi codziennie ćwiczyć. Ten nawyk został mi do dzisiaj. Ojciec również zadbał o stan mojego ducha. Od razu zawiózł mnie do Częstochowy podziękować za szczęśliwy powrót do Ojczyzny.
    Ojciec ożenił się po raz drugi wkrótce po moim powrocie z miłą kobietą - Haliną Wyrzykowską młodszą od siebie o 18 lat. Z tego małżeństwa mam dodatkowo trójkę przyrodniego rodzeństwa. Z Jerzym, Jolantą i Hanną mam wspaniały kontakt. Nigdy macocha czy przyrodnie rodzeństwo nie dało mi odczuć jakiegoś rodzaju odrzucenia. Bardzo mnie kochają i wszyscy o mnie zawsze dbali. Mieszkaliśmy razem w Garbatce w Puszczy Kozienickiej. Szczególną więź miałam z ojcem, który każdy urlop spędzał ze mną na rozmowach. Moje siostry trochę nawet mi zazdrościły takich względów u ojca, jednak z czasem zrozumiały jego zachowanie.
    Miałam ogromne braki w wykształceniu, nie umiałam mówić poprawnie, zarówno po polsku, jak i po rosyjsku. Pozostał mi rosyjski akcent, nie znałam składni i nie potrafiłam budować zdań. Macocha ciągle mnie poprawiała, dużo ze mną rozmawiała, dając mi w ten sposób szansę nauczenia się ojczystej mowy. Gdy nadrobiłam materiał z klasy podstawowej, poszłam do gimnazjum w Radomiu. Tam napisałam maturę. Następnie dostałam się do szkoły hotelarskiej. Zmieniłam zdanie po namowie kuzynki i lekarki, które obserwowały moją opiekę nad chorym ojcem. W rezultacie skończyłam szkołę pielęgniarską w Warszawie. Potem oczywiście pracowałam, ale po sześciu latach musiałam przejść do lecznictwa otwartego. Wszystko przez pobyt na zesłaniu. Miałam schorowany kręgosłup.
    Podjęłam pracę w administracji ZOZ na Pradze Północ przez trzydzieści dwa lata jako kierowniczka żłobka tygodniowego. W 1955 roku wyszłam za mąż i urodziłam dwóch wspaniałych synów.
    Po wszystkim, co przeżyłam, udało mi się ułożyć dalej szczęśliwe życie.
http://www.sybiracy.blog.interia.pl/
28.06.2010 22:57
Sądel Zofia
-Skradzione dzieciństwo.
Z Syberii do Afryki
    Ojca nie zna. Domu nie pamięta. Tylko wspomnienia głodu i strachu są wciąż żywe,
    mimo upływu lat. Zofia Sądel patrzy na zdjęcia z dzieciństwa. Archangielsk, Taszkient, Teheran, Tanzania. Osiem lat poza domem. 22 tys. km przebytej drogi.
    Afryka. Po tych strasznych przeżyciach w Rosji wydawało się, że tu jest raj.
    Zofia Sądel ze swoją mamą
    Ta historia to świadectwo nieludzkich czasów na nieludzkiej ziemi. Historia dzieci polskich zesłańców, dramatycznej tułaczki po Związku Radzieckim i sześć lat pobytu w Afryce.
    Mama pochodziła spod Zambrowa, tata z Częstochowy. Poznali się w Warszawie, zamieszkali na Wołyniu, w osadzie wojskowej - zaczyna swoją opowieść Zofia Sądel. - Bo ojciec był kapitanem w Legionach Piłsudskiego i tam osiadł po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Mieli duży dom, gospodarstwo 40 hektarów. A jako magister farmacji ojciec prowadził w mieście swoją aptekę. Dzieci było sześcioro. Ona najmłodsza, czteroletnia, przebywała z mamą, a starsi bracia i siostry, ponieważ uczyli się w szkołach, mieszkali z ojcem. Na soboty wszyscy zjeżdżali do osady.
    Pierwsza wywózka
    I nadszedł 10 lutego 1940 roku. Deportacja. To była pierwsza wywózka Polaków na zesłanie w głąb Związku Radzieckiego. Kompletne zaskoczenie. - Jeden z braci przyjechał do domu po bieliznę - wspomina. - I akurat tego dnia przyszli enkawudziści. W nocy, jak to mieli w zwyczaju, walenie w drzwi. Chodzili po mieszkaniu, plądrowali. Burżuje, wykrzykiwali. Wypatroszyli siennik, do poszwy wrzucili trochę ubrań. I powieźli na stację. Załadowali do bydlęcych wagonów, zaplombowali. Prycze zbite z desek, pośrodku koza, taki mały, okrągły piecyk. Niewielki, zakratowany otwór w ścianie zastępował okno, a dziura w podłodze, którą wycięli mężczyźni, toaletę. Co jakiś czas pociąg się zatrzymywał, ludzie spuszczali wiadra i nabierali śnieg, żeby mieć wodę, a enkawudziści wyrzucali trupy, bo mróz był okrutny i wiele osób zamarzło. I tak jechali trzy tygodnie.
    Mama tłumaczyła: Tak musi być.
    Archangielsk, pasiołek Wietrował. Tu odtąd mieli żyć. Dokwaterowali ich do jakiejś rodziny. Nazajutrz mama i brat poszli do roboty, do ścinania drzew w lesie. Wstawali o piątej rano. Praca była przymusowa, kto nie pracował, nie dostawał jedzenia. A ona zostawała w domu. Mama tłumaczyła, że tak musi być, więc nie płakała. Później zorganizowano za wsią przedszkole, ubierała się i szła sama. Dla czteroletniego dziecka była to odległość kosmiczna.
    Mama, nieprzyzwyczajona do tak ciężkiej pracy, naderwała sobie ścięgna, miała popuchnięte ręce i nogi. Przenieśli ją do stołówki. Znała świetnie rosyjski, w czasie I wojny rodziców wywieziono do Moskwy, tam skończyła gimnazjum, to Sowieci trochę się z nią liczyli i lepiej traktowali. Miała już lżej, ale musiała wstawać o trzeciej w nocy. Wracała o dziesiątej wieczorem. Brat jeździł do roboty do lasu na cały tydzień.
    Po kilku miesiącach przyszedł do stołówki komendant obozu i mówi do mamy: Dąbrowska, przywiozłem ci syna. Mama się zdziwiła, przecież niedawno go widziała. A to był najstarszy brat Antoni, którego enkawudziści wypuścili z więzienia i przywieźli tutaj.
    W 1941 roku rozeszła się wieść, że generał Sikorski organizuje w ZSRR polskie wojsko. W zesłańców wstąpiła nadzieja, że może uda się im stąd wydostać. Ale wojsko tworzyło się na południu, a oni byli daleko na północy.
    Uzbekistan, dalej głód i śmierć
    Spakowali nędzne tobołki i udali się na dworzec. W porcie stał statek. Starszy brat powiedział, że pójdzie zapytać, może nas zabiorą. Kiedy nie wrócił po dwóch godzinach, mama pobiegła go szukać. Brata jednak na statku nigdzie nie było. A jak wyszła na pokład, okazało się, że statek już ruszył. Kapitan powiedział, że nie zatrzyma, bo gdzie ją wysadzi. Wpadła w rozpacz. Chciała się rzucić do Wołgi. Na szczęście z naprzeciwka płynął statek do portu, jak się mijały, to przerzucono drabinkę linową i marynarz mamę przeprowadził.
    Brat się znalazł. Wsiedli w pociąg. Dojechali do Uzbekistanu, byli 40 km od Taszkientu. Utknęli w kołchozie, mieszkali w ziemiance. Mama i bracia szli do kopania rowów, a ona znowu zostawała na całe dnie sama. Bracia zaciągnęli się do wojska.
    Antoni miał 17 lat, Tadeusz 16.
    A nam było tam coraz gorzej. Głód straszny, nie mieliśmy w ogóle co jeść - wspomina dalej. - Przy jednostce wojskowej był sierociniec, prowadzony przez księży. Mama postanowiła mnie oddać. Tak robiło wiele kobiet, podrzucały dzieci pod drzwi, żeby uratować je przed śmiercią z głodu. Mama też mnie zostawiła, ale nie wytrzymała i zabrała. Ubłagała księdza, żeby i ją przyjął, będzie robić wszystko. Ksiądz się zgodził. Opiekowała się dziećmi.
    W sierocińcu było już o tyle dobrze, że dostawali jedzenie. Ale wybuchła epidemia Heinego-Mediny, szalał tyfus, czerwonka, jaglica - zakaźna choroba oczu. Dzieci masowo chorowały i umierały. - Mama nosiła je do szpitala, a potem ciała na cmentarz, kopała groby i chowała.
    Przez Iran, Persję do Afryki. Pod Kilimandżaro
    W połowie 1941 roku ambasada polska porozumiała się z rządami Anglii, Stanów Zjednoczonych i Australii i powstał plan, aby wywieźć z Rosji kobiety i dzieci oraz mężczyzn, którzy nie mogli wstąpić do wojska, do innych państw. Wielka Brytania zaoferowała pobyt w swoich posiadłościach kolonialnych w Afryce: w Ugandzie, Kenii, Tanzanii, Rodezji. W sumie rząd angielski wyraził zgodę na przyjęcie 20 tys. Polaków. Miejscem zbiórki był Krasnowodsk nad Morzem Kaspijskim.
    Po paru dniach dopłynęli do Pahlevi w Persji. Rozlokowano wszystkich w namiotach na plaży. Stamtąd ruszyli do Teheranu. A po dwóch kolejnych miesiącach popłynęli statkiem do Afryki, aż pod Kilimandżaro. Znaleźli się w Tangeru w Tanganice, dzisiejszej Tanzanii. Tam był największy obóz polskich zesłańców. 5 tys. ludzi, 1700 dzieci. Utworzono olbrzymi sierociniec, który prowadziły siostry zakonne. Takich osiedli z Polakami było w Afryce 22.
    Smak ananasów...
    Afryka. Po tych strasznych przeżyciach w Rosji wydawało się, że tu jest raj. Dostali domek. Z gliny, z klepiskiem zamiast podłogi, bez sufitu. Dach kryty słomą bananową. Ale było już co jeść, mieli ubrania. Dorośli pracowali, mogli sobie coś kupić. Dzieci chodziły do szkoły. Bujna roślinność, kolorowe ptaki, przecudne motyle, muszle w morzu. Smak przeróżnych owoców, tyle różnych gatunków bananów, ananasy, mango.
    Murzyni biedni, dzicy, ale bardzo serdeczni. Nieraz strachu się człowiek najadł, bo chodzili pomalowani, obwieszeni nieżywymi ptaszkami, strusimi piórami - uśmiecha się pani Zofia. - W nocy waliły tam-tamy. Trzeba było uważać na dzikie zwierzęta. Zasłaniać posłanie moskitierą, a rzeczy chować do blaszanych walizek przed termitami.
    Niestety, klimat tropikalny dla białych był trudny do zniesienia. Chmary komarów, insekty roznoszące zarazki. Dzieci chorowały masowo. Malaria. Tyfus brzuszny. Zmorą były ziemne pchły stepowe, które usadawiały się pod paznokciami i powodowały ostre stany zapalne. Pani Zofia aż się otrząsa, bo ją też dopadły. Miała okropne strupy. Lekarze nie dawali nadziei, że znikną. Zachorowała na malarię.
    Ledwie mnie odratowano - wspomina. - Do tej pory odczuwam skutki choroby. Mam zniszczoną wątrobę.
    Wracamy do Polski!
    Po wojnie Anglia nie bardzo wiedziała, co zrobić z Polakami w dalekiej Afryce. W 1948 roku postanowiono zlikwidować obozy. Zesłańcy mogli jechać do Ameryki, do Anglii, do Kanady, do Francji, albo zostać w Afryce, na własną rękę. Tylko nieliczni wybierali Polskę. Konferencja w Jałcie w 1945 roku pozbawiła złudzeń, jaki to będzie kraj.
    Postanowili mimo wszystko wracać. Chociaż wiedzieli, że do swego domu na Wołyniu nie mają już wstępu. Tereny te znalazły się w Związku Radzieckim. - Ja chciałam do taty, mama do reszty dzieci. Tadeusz, który walczył pod Monte Cassino, też. Tylko brat Antoni został w Londynie, bo już studiował na politechnice. Potem Polska takim osobom odebrała obywatelstwo i nie mógł wrócić - wzdycha ciężko. - Wyjechał do Stanów. Nigdy nie przyjechał do Polski. I nigdy się z nim nie zobaczyła.
    Wybrali kierunek - Szczecin. Bo tam mieszkała już ciocia i był brat Tadeusz, który wcześniej wrócił z Anglii. Pamięta, jechali pociągiem z Włoch, przez Szwajcarię, Czechosłowację. Weszli Czesi i do nas: Ale wy, braty, durne, tam nie Polska, Ruski siedzi, uciekajcie.
    Zaczęli się szukać. - Pierwsza odnalazła się siostra Basia. Starsza o dziewięć lat ode mnie, była już dorosła, wyszła za mąż. Potem brat Jurek. Został wywieziony na roboty do Niemiec. Teraz, okazało się, mieszkał niedaleko. I przypadkowo trafił na Tadeusza. Spotkali się na jakimś kursie w Szczecinie. Jurek już wiedział o nim. Podszedł do niego. Pan Dąbrowski? Tak. Tadeusz? Zgadza się. A ja jestem Jerzy Dąbrowski, twój brat.
    Tylko ojca, za którym tak tęskniła, nie poznała. Jak się później dowiedzieli, zginął w 1943 roku, kiedy Ukraińcy urządzili straszną rzeź Polaków na Wołyniu. Siostra Janka też wtedy zginęła.
    Ale cóż, trzeba było żyć. A łatwo nie było. Ta wyśniona Polska, o której marzyli przez lata, potraktowała ich jak trędowatych. Przypięto łatkę "andersowców”, która ciągnęła się za nimi przez wiele lat.
    - Taki los - uśmiecha się smutno.
Alicja Zielińska
http://www.poranny.pl/
28.06.2010 23:03
Barbara Ślusarska - dlaczego mnie to spotkało ???
    Urodziłam się w Warszawie w rodzinie inteligenckiej. Ojciec był hallerczykiem, walczył pod Radzyminem w 1920 roku. Mieszkałam z rodzicami i siostrą Krystyną przy ul. Koszykowej.
    Po upadku powstania podzieliliśmy los tysięcy ocalałych warszawiaków. Niemcy wypędzili ludność cywilną do obozu przejściowego w Pruszkowie. Rodzicom udało się zachować trochę cennych rzeczy, m.in. bransoletkę babci, pierścionek mamy i trochę gotówki. Porozdzielali je tak, by każdy członek rodziny miał coś wartościowego przy sobie.
    W Pruszkowie nas rozdzielono - ja zostałam z Krystyną, a rodzice trafili do transportu krakowskiego.
    Dopiero po powrocie z Syberii dowiedziałam się, że dzięki znajomościom ojca z RGO (charytatywna organizacja społeczna – Rada Główna Opiekuńcza) w Krakowie, udało mu się zdobyć przepustki – dla siebie i mamy. Rodzice wrócili do Pruszkowa, by nas ratować. Czasami udawało się stamtąd kogoś wydostać.
    Warunki, w jakich przyszło nam żyć w Pruszkowie, szczególnie głodowe racje żywnościowe, spowodowały, że ciężko zachorowałam. Dostałam wysokiej gorączki. Lekarz, kiedy dostał ode mnie złoty pierścionek, wydał zaświadczenie, że choruję na tyfus. Oddzielono mnie natychmiast od grupy, trafiłam do baraku za pierwszym ogrodzeniem obozu. Dzięki opiece mojej siostry szybciej wracałam do zdrowia. Obiecywano mi, że jak się wyleczę, będę mogła wrócić do rodziny.
    W wyniku zmian na froncie Niemcy zaczęli ustępować pod naporem Armii Czerwonej i nie zdążyli już nikogo wywieźć za Odrę. Przewieźli nas w okolice Inowrocławia i zapędzili do kopania okopów. Mieszkałam razem z Krystyną w małym baraku. Było nas tam 18 dziewczyn. Pracowałyśmy kilka miesięcy. Pilnowali nas strażnicy niemieccy, jeden z nich przynosił nam zupę i chleb. Pewnego ranka, stwierdziłyśmy, że nikt już nas nie pilnuje. Niemców nie było. Usłyszałyśmy odgłosy zbliżającego się frontu.
    Był początek stycznia 194V roku. Szłyśmy w głębokim śniegu, pokonując kilka kilometrów. Obok szli mężczyźni z sąsiedniego obozu, nieśli białą flagę. Brnęliśmy z nadzieją, że Rosjanie niosą nam wolność. Wyjście naprzeciw Armii Czerwonej, jak się wkrótce okazało, to był nasz największy błąd życiowy.
    Kiedy otoczyli nas frontowcy, sytuacja zrobiła się – dla nas – dziewczyn wyjątkowo groźna. Na szczęście pijany enkawudzista krzyknął: „Nielzia!”. Zaczęła się segregacja, a potem przesłuchania. Wyłapywali powstańców warszawskich. Stłoczyli nas w prowizorycznym więzieniu w jakimś miasteczku. Umieszczono mnie, i jeszcze dwie kobiety, w celi męskiej. Siostrę zabrali w inne miejsce.
    Miałam przy sobie papiery warszawskie. Podczas kilkakrotnych i wielogodzinnych przesłuchań musiałam stać w bezruchu. Śledczy wciąż pytali o to samo: dane osobowe, o rodziców i bardzo wolno je zapisywali. Nie rozumiałam pytań, nie znałam rosyjskiego. Kiedy zapytali mnie o siostrę, odpowiedziałam, że nie mam. Wtedy śledczy tak mocno mnie uderzył, że upadłam nieprzytomna pod stół. Chyba się wtedy przeraził, bo już więcej mnie nie bił.
    Nad mężczyznami znęcano się, kobiet z reguły nie bito. Pewnego razu, gdy śledczy pisał to swoje sprawozdanie, podeszłam i wyjęłam mu niepostrzeżenie z kieszeni papierosy. W celi zapanowała wielka radość, gdy wróciłam z nieoczekiwanym łupem. Jeszcze wtedy nie paliłam.
    W wyniku męczącego śledztwa wydano na mnie wyrok – 10 lat obozu pracy. Byłam więźniem politycznym. Nienawidziłam ich za ten wyrok, dziwiłam się, dlaczego mnie to spotkało. Byłam taka młoda, nic tym ludziom przecież nie zrobiłam.
    Moją siostrę przesłuchiwali inni enkawudziści, więc nie miałam o niej żadnych wieści. Wszystkich, podobno, skazywali tak jak mnie.
    W lutym przewieźli nas do Grodna i przetrzymywali w więzieniu około miesiąca. Roznosiłam tam więźniom zupę i miałam zmywać w kuchni podłogę. Gdy zobaczyłam, ile na niej błota, stanęłam w kącie i wylałam na środek wodę z kubła. Strażnik kazał innej więźniarce pokazać mi, jak należy zmywać. W rezultacie to ona tę pracę wykonała.
    Pamiętam szczególnie jedno przesłuchanie. Śledczy się dobrze bawili, pili wódkę i zadawali mi pytania, a ja mówiłam w kółko: „Dziękuję”. Dodałam raz jakieś przekleństwo po rosyjsku. Wybuchnęli śmiechem, nakarmili mnie wtedy i jeszcze dali na wynos.
    Z Grodna wywieźli nas do Krasnojarska. W wagonach większość więźniów stała. Na postojach dawali nam trochę ciepłej wody. Z pociągu załadowano nas na statek towarowy i dalej przemieszczaliśmy się płynąc po Morzu Barentsa. Raz dziennie dostawaliśmy śledzia solonego i szklankę wody. Kobiety umieszczono na pokładzie górnym. Byłyśmy zawszone, dokuczał nam świerzb i choroba morska. Wielu mężczyzn zmarło podczas tej podróży. Ich ciała zostały wrzucone do morza.
    Kiedy dopłynęliśmy do Dudinki (północno – zachodnia Syberia), w porcie czekali już strażnicy. Zaraz nas posegregowano, przydzielono do różnych obozów przejściowych i zagoniono do kąpieli. Trzymano nas dwa tygodnie na kwarantannie. Baraki były dwuizbowe, żyły w nich po dwie brygady robocze. Było tłoczno. W przedsionku stała metalowa parasza, z której korzystaliśmy nocą, gdy przepełniony pęcherz nie dawał spać. Był też piec, na którym można było podgrzać wodę. Raz na tydzień dostawałyśmy kawałek szarego mydła i chodziłyśmy do łaźni. Nikt nie dbał o nasze zdrowie.
    Miałyśmy więzienne sukienki, buszłaty (wełniane waciaki, kufajki) i walonki. Skarpetki wełniane, zrobione własnoręcznie – zaliczały się do obozowych zdobyczy. Wszystkim dokuczały wszy i ogromne pluskwy. Raz na jakiś czas przeprowadzane były w barakach dezynsekcje.
    Z Dudinki jechałyśmy koleją do Norylska - jednego z najbardziej wysuniętych na północ miast świata. Trafiłam do łagru „Nagornaja”, usytuowanego w pobliżu budowanego właśnie okręgu przemysłowego. Było to zagłębie niklu, kobaltu, platyny i węgla. W obozie przebywała prawie sama młodzież, ludzie w wieku 16-21 lat. Dzieci nie było w ogóle, starszych niewielu. Byłam tam z siostrą i koleżanką Haliną. Polek było mało. Mieszkałyśmy w barakach – szeregowcach zbudowanych z podwójnych desek. Ściany ocieplano żużlem. Wszystko to nie chroniło jednak przed przenikliwym zimnem. Więziono nas w okolicach koła podbiegunowego.
    Norylsk budowali zesłańcy skoncentrowani w łagrach wokół tego miasta.
    Zarząd obozu analizował zapotrzebowanie na pracę i przydzielał zadania brygadom. Najczęściej były to prace budowlane. Stawialiśmy domy mieszkalne a nawet teatr. Więźniowie odśnieżali drogi, rozładowywali transporty. Byliśmy pod strażą noc i dzień, z wyjątkiem terenów ogrodzonych.
    Przez dziewięć lat słyszałam, jak strażnik ostrzegał: „ Szag w liewo – szag w prawo – strielaju!” (Krok w lewo, krok w prawo – strzelam!). Funkcje brygadzistek pełniły Ukrainki, gdyż to one dominowały w tym obozie.
    Przed wyjściem do pracy naradczyk liczył brygadę, kierował na front robót i pilnował powrotu. Na konkretnej budowie można było zgłosić się do zajęć lżejszych. Jedno było pewne – coś trzeba było umieć i przede wszystkim nie bać się.
    Nie miałam siły, by utrzymać młot pneumatyczny czy naładowaną taczkę.
    Pamiętam, jak zgłosiłam się do mierzenia temperatury betonu, co dwie godziny, podczas mrozu. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, jak jest to zadanie niebezpieczne. Trzeba było wielokrotnie zjeżdżać na drewnianym trapie w kilkumetrowy wykop. Mokre walonki mogły być przyczyną porażenia prądem.
    Żywność była przydzielana według reguły – „Pracujesz, to dostajesz więcej – nie pracujesz, to dostajesz mniej”. Zawsze uzależniano wydawanie posiłku od wykonywania normy. Ja dostawałam najmniejszą porcję, gdyż wykonywałam tylko lekkie prace. Zdarzało się, że przywożono zupę na odległą budowę. Dostawałyśmy 100g chleba, rzadką zupę z suszu warzywnego, jaglaną kaszę, jakieś konserwy i wrzątek.
    Brygada mogła być wezwana do porządkowania miasta. Była to okazja do zdobycia pożywienia. Podrzucali je po kryjomu byli skazańcy. Odbyli karę, ale nie mogli opuścić granic Norylska. Z litości i współczucia dawali nam chleb i słoninę.
    Kiedy mróz przekraczał 30 stopni, mieliśmy dzień wolny od pracy. Tylko wyznaczona brygada do odśnieżania miasta opuszczała obóz.
    Niewolnicza praca ponad siły, niedożywienie, zimno plus różnorodne zakazy i nakazy oraz szykany psychiczne to była wtedy nasza codzienność.
    Miałyśmy zakaz kontaktów z mężczyznami, zakaz rodzenia dzieci. Strażniczki, najczęściej Ukrainki, rewidowały nas przed bramą do łagru i obrzucały obelgami.
    W obozie „Nogornoj” byłam prawie dwa i pół roku. Potem więziono mnie jeszcze w trzech obozach w okolicach Norylska. Po zaostrzeniu rygorów, we wszystkich obozach pracy, brygady nie wychodziły do zajęć na terenie miasta, otrzymywały zlecenia w zamkniętych zakładach, np. kopalniach czy cementowniach. Wszyscy więźniowie nosili numery na odzieży.
    Po śmierci Stalina w 19V3 roku rygory zostały złagodzone. Zaczęli nam płacić za pracę. Co prawda niewiele to było, ale już można było kupić sobie coś do jedzenia w sklepikach na terenie łagru. W obozach norylskich wybuchł bunt rozpoczęty przez więźniów ukraińskich. Mężczyźni przez kilka miesięcy nie chcieli wyjść do pracy. Niestety skończył się represjami.
    Wreszcie do łagrów przyszedł rozkaz odesłania cudzoziemców do domu. Znalazłam się na liście wyjazdowej, nie było na niej mojej siostry. Nie chciałam sama jechać, wtedy oficer NKWD dał mi słowo, że siostra wróci za rok. We wrześniu ruszył transport do Orszy. Tam czekaliśmy około trzech miesięcy na wyjazd do Polski. Na statku wstawili mi przednie zęby, które straciłam w obozie, chorując na szkorbut. Dostaliśmy też nową odzież i lepsze jedzenie.
    Przez dziewięć lat byłam odcięta od informacji i systematycznej edukacji. Uczyłam się w praktyce na budowie i języka na co dzień. Przez te wszystkie lata nie miałam w ręce książki, a mój ojciec zawsze mówił, że człowiek po to ma oczy i uszy, aby za ich pomocą poznawał świat.
    Do granicy dotarliśmy w lutym 19V4 roku. W Brześciu przejął nas Polak, przedstawiciel bezpieki. Miał bardzo dokładne listy z danymi osobowymi. Tych, co mieli adres aktualny natychmiast odsyłano do domu. Wróciłam na Koszykową. Rodzice żyli, ale wszystko, co mieli przed wojną, stracili. Nasze mieszkanie było zrujnowane, więc przenieśliśmy się na Mokotowską.
    W łagrze dostałam zaświadczenie więźnia. Zdałam je na milicji w Warszawie, a w zamian otrzymałam dowód osobisty. Bezskutecznie poszukiwałam pracy. Przez pewien czas byłam śledzona i obserwowana przez „anioła stróża” z SB. Poszłam do pośrednictwa pracy, chciałam pracować na budowie, miałam doświadczenie majstra. Dopiero dzięki znajomościom w maju 19V4 roku zatrudniono mnie w biurze projektów.
    Moja siostra wróciła do kraju w 19VV roku.
    Dziewięć lat wymazanych z życiorysu najchętniej wyrzuciłabym je z pamięci. To był najtrudniejszy okres w moim życiu, niestety na zawsze będzie częścią mojego losu.
W komunistycznej Polsce podpisałam oświadczenie, że już nigdy więcej nie opowiem historii mojego ciężkiego życia na Syberii.
http://www.naszekorzenie.blog.interia.pl/
28.06.2010 23:11
Stanisław Żuk.
Wierzę, że swe życie zawdzięczam Aniołowi Stróżowi

Urodziłem się 6 września 1927 r. w wsi Polipnice w powiecie lidzkim w województwie nowogródzkim. Rodzice mieli 20 – hektarowe gospodarstwo do 1939 r. i sześcioro dzieci. Ojca powołano do wojska, gdy wybuchła II wojna światowa. Powrócił na początku 1940r.

Po podpisaniu paktu Ribbentrop – Mołotow zaczęły się masowe deportacje Polaków i Żydów, szczególnie przedstawicieli inteligencji, w głąb Rosji. Nieszczęście to dotknęło także moją rodzinę. Rosjanie otoczyli nasz dom i wysiedlili na Wołyń. Zacząłem chodzić tam do szkoły. Jako uczeń piątej klasy zdawałem sobie sprawę, że Polski już nie ma. Jak nas uczyli rosyjscy nauczyciele? Oto przykład. Pani spytała nas, czy wierzymy w Boga? Odpowiedzieliśmy, że tak. To poproście Go, aby dał wam cukierki. Mimo gorących modlitw, prośba nie została spełniona. Za to pani nauczycielka przyniosła torbę cukierków i powiedziała: „Dał je wam baćka Stalin”. W taki sposób próbowano nas zrusyfikować i upodlić.
W 1943 r. wstąpiłem do AK, uciekając przed milicją rosyjską i policją niemiecką, które przez pewien czas ze sobą współpracowały. Po raz pierwszy zostałem aresztowany w 1945 r. Odbył się proces zbiorowy obejmujący 39 akowców. Dwóch świadków zeznawało, że działaliśmy na szkodę ustroju. Zostałem zwolniony po trzech tygodniach, dzięki temu, że znajomy ojca – Rosjanin –przedwojenny socjalista, podpowiedział mu, aby postarał się zmienić w mojej metryce rok urodzenia – z 1927 na 1930 rok. (Wkrótce mój dobroczyńca został rozstrzelany).
Ponownie aresztowano mnie 3 grudnia 1948r., wydał mnie kolega. Mieszkałem wtedy w Grodnie. W areszcie bito mnie i torturowano tak, że połamano mi kości. Znalazłem się w szpitalu. Lekarka, która mnie opatrywała, powiedziała mi, że jak zacznę donosić na kolegów, to po wyleczeniu zostanę zwolniony do domu. Kiedy odmówiłem, zmieniono mi wyrok. Siedziałem w więzieniu w Swierdłowsku od grudnia 1948 do czerwca 1948r. w tym półtora miesiąca w zimnej celi pięcioosobowej. Była w niej prycza mieszcząca trzech więźniów, dwaj na zmianę musieli spać na betonie bez przykrycia. Byłem codziennie przesłuchiwany. Posiłek więzienny składał się z 10dkg chleba i kubka wody.
Potem z innymi towarzyszami niedoli zostałem zesłany do łagru Prysk–kopalni złota, gdzie dotarliśmy statkiem „Nogin”. Prowiantu dostaliśmy na pięć dni a statek płynął dziewięć. Cztery dni więc głodowaliśmy. W pierwszym roku pracy skazańców dziesiątkowała śmierć głodowa. Pracowaliśmy po 10 godz. dziennie, otrzymując 80dkg chleba i garnek wodnistej owsianki lub innej mieszanki zboża. Pracowaliśmy w kopalni złota położonej na terenach piaszczystych, odległej od obozu pięć kilometrów. Zimą trzeba było pokonywać tę odległość brnąc po pas w śniegu.
Każdy więzień musiał wykopać łopatą i kilofem dół o wymiarach 1,20 x 0,80 do głębokości 4 metrów. Złoża kruszono i odsiewano płucząc wodą. Niektóre samorodki ważyły po 4kg. W wyniku morderczej pracy ważyłem wkrótce 48kg., miałem odmrożone nogi i ręce, dokuczał mi szkorbut, nabawiłem się gruźlicy. Trafiłem do szpitala, po dwóch tygodniach zostałem pomocnikiem w kuchni, w której gotował znajomy kucharz. Po trzech miesiącach ważyłem już 80kg. Po powrocie do pracy w kopalni z łatwością podnosiłem wagoniki, które wypadały z torów. Nazywano mnie wtedy Herkulesem. Przeniesiono mnie później do innego łagru. Pracowałem w kopalni rudy „Hołodnyj” jako cieśla, szalowałem wyrobiska przez dziewięć dni a dziesiątego odpoczywałem. Później powierzono mi konserwację maszyn. Były to o dziwo urządzenia produkcji amerykańskiej.
Zimą na początki 1943 r. za samowolny powrót do baraku ze stołówki zostałem wezwany na wartownię i zakuty w kajdanki, tzw. francuskie, które przy każdym ruchu zaciskały się coraz bardziej. Naczelnikiem dozoru był Żyd w randze kapitana (przed deportacją ukrywali go moi rodzice, na zesłaniu podjął współpracę z Rosjanami, został zdrajcą). Obozowy powiedział mi, że stanę przed komisją, mam napisać życiorys i złożyć przysięgę, że będę współpracował, to zostanie mi darowana kara. Odpowiedziałem, że składałem przysięgę raz w życiu, gdy wstępowałem do AK. Wtrącono mnie do karceru o wymiarach 1,20 x 2,50. Było tam tak zimno, że szron nie znikał ze ścian. Na śniadanie dostawałem 10dkg chleba i szklankę wody. Nie wiedziałem kiedy jest dzień a kiedy noc. Śledczy, który przesłuchiwał mnie również w Grodnie pokazywał zdjęcia na których był porucznik Henryk Meszczyński. W dokumentach rosyjskich figurował jako Szumski. Wiedziałem o tym ale go nie wydałem. Po kolejnych 15 dniach obudziłem się na śniegu, wyrzucili mnie na dwór. Ostatkiem sił doczołgałem się do baraku. Trzeba było pracować, jakiś czas zastępowałem mechanika, też więźnia.
Po śmierci Stalina nastąpiło tzw. ocieplenie: zaczęto zwalniać ludzi różnych narodowości, również Polaków. Od 1956 r. sądy rozpatrywały sprawy na miejscu całymi łagrami według kolejności. W końcu komisja dotarła do naszego łagru. Liczyli, ile odbyto wyroku kalendarzowego i twz. zaczotnego. Razem miałem 8 lat kalendarzowych i 7 lat zaczotnych (zaliczonych za odbycie kary - przekroczenie procentowe dniówki roboczej). Razem 15 lat.. Udało mi się otrzymać zwolnienie. Wróciłem do Polipnicy - rodzinnej miejscowości, gdzie mieszkała matka i rodzeństwo. Był już rok 1956. Złożyliśmy dokumenty w ambasadzie polskiej o wizę wjazdową do kraju. Otrzymałem ją dopiero po 3 latach W tym czasie pracowałem w Mińsku w bazie samochodowej. Wreszcie w 1959 r. powróciłem do kraju.. Osiedliłem się koło Szczecina, podjąłem pracę w stoczni jako spawacz i tokarz.
Do dzisiaj dręczą mnie przeżycia z tamtych lat, szczególnie mocno przeżywam zdradę niektórych współwięźniów. Wierzę, że swe życie zawdzięczam Aniołowi Stróżowi, który przyśnił mi się podczas zesłania.
http://zsylkanasybir.blog.onet.pl/
28.06.2010 23:15
Szpiro-Żółtkowska Aurelia
W Specposiołku Czosz
Mój ojciec był w latach 30. XX wieku przedstawicielem firmy eksportującej morzem drewno z Polski do różnych krajów Europy. Większość czasu spędzał więc na wybrzeżu, a gdy wracał, zwykle opowiadał mi o aktualnych wydarzeniach z Gdyni i Gdańska. Mówił o umundurowanej młodzieży przechadzającej się po mieście z opaskami na rękach, o pojawiających się trudnościach pracy w porcie, a także o przygotowaniach do obrony kraju. Zabronił nam jechać latem 1939 r. całą rodziną do naszego ulubionego Orłowa, gdyż uważał to za zbyt niebezpieczne. Ojciec wrócił do Gdyni, a ja z mamą pojechałyśmy do Czerwińska nad Wisłą, do jej rodzinnej miejscowości.
Wakacje byłe wesołe, lato słoneczne, więc całe dnie spędzaliśmy nad Wisłą. Z ojcem, który jeździł pomiędzy Gdańskiem a Warszawą miałyśmy kontakt telefoniczny. Prawie codziennie prosił, by mama wróciła do domu, wtedy ona odpowiadała, że ma skłonności do przesady, dzieci są zdrowe i nie ma po co siedzieć w dusznym mieście. Zaplanowała powrót dopiero na 30 sierpnia.
W dniu wyjazdu statek rzeczny przypłynął z opóźnieniem, tłum ludzi bowiem wyjeżdżał z Pomorza, a ja położona na walizkach szybko zasnęłam. Obudził mnie zgiełk. Dopłynęliśmy do Warszawy. Zobaczyłam przystań, paliły się tylko nieduże latarnie. Ojciec zdenerwowany czekał z wynajętą dorożką. Interesował się polityką, często słuchał radia, więc znana mu była sytuacja w Europie, a szczególnie u naszego zachodniego sąsiada. Nie zawiodły go przeczucia i umiejętność obserwacji: 1 września Niemcy napadły na Polskę.
W pierwszych dniach wojny obserwowaliśmy na balkonie małe samoloty, potem nauczyliśmy się naklejać kartki papieru, by nie wypadały szyby od wybuchu bomb. Każdy musiał mieć zawsze przy sobie maskę przeciwgazową. Ojciec z bratem wkrótce wyjechali z Warszawy, niestety na wschodzie Polski zastały ich wojska radzieckie. Ojciec nie zamierzał wracać do okupowanej przez hitlerowców stolicy, więc na początku listopada, na jego życzenie, przekroczyłyśmy z mamą wschodnią granicę. Odbyło się to bez trudności. Przejechaliśmy ją w okolicy miejscowości Zaręby Kościelne, wiózł nas przemytnik w nocy wozem konnym.
Ojciec znalazł pracę w Baranowiczach. Był tam leśnikiem, co było zgodne z jego wykształceniem. Mnie i brata zapisano do miejscowej szkoły. Panował w niej chaos organizacyjny. Obowiązywała wówczas 10 -letnia szkoła średnia. Zaczęłam w niej edukację jako trzecioklasistka. Językiem wykładowym był oczywiście rosyjski. Na początku brakowało nauczycieli i podręczników, więc korzystano z podręczników polskich. Moja mama urodzona w 1895 r. znała dobrze ten język, pomagała mi w odrabianiu lekcji.
Mój ojciec odmówił przyjęcia obywatelstwa, twierdząc, że znalazł się na tym terenie jedynie w wyniku działań wojennych. Za jakiś czas doświadczyliśmy następstw tej rozmowy. W połowie czerwca pod nasz dom podjechała ciężarówka, weszli do środka trzej żołnierze i dwóch w cywilów. Kazali nam się ubrać i pakować rzeczy. Pamiętam, że mama płakała i pytała, czy wywiozą nas na Sybir, umundurowany odpowiedział jej wtedy, żeby zamiast płakać, zbierała szybko wszystkie ciepłe rzeczy. Nie pozwalali nam zbliżać się do drzwi ani rozmawiać. Nasza gospodyni dała nam coś ciepłego do jedzenia i o wschodzie słońca byliśmy już na ciężarówce. Z różnych stron zmierzały w kierunku stacji samochody wypełnione płaczącymi ludźmi, walizkami i tobołkami, a nad tym wszystkim jaśniał piękny, słoneczny poranek.
Wszystkich potem wtłoczono do wagonów, w których były miejsca do leżenia sporządzone z desek oraz wiadro wody do picia. Strażnicy zamknęli wagon i pociąg ruszył w nieznane.
Brat miał mapy i podręcznik do geografii, dzięki czemu kierunek jazdy dla nas był oczywisty - jechaliśmy na wschód. Po jakimś czasie na bocznicy kolejowej otrzymaliśmy wiadro gorącej zupy i jakiś suchy prowiant, personel medyczny sprawdzał czy są wśród nas chorzy. Potrzeby fizjologiczne odbywały się pod nadzorem. Przez duże miasta przejeżdżaliśmy tylko w nocy albo je omijaliśmy. Nazwy miejscowości nic nam nie mówiły. Po tygodniu zobaczyliśmy na słupie napis graniczny: „Europa – Azja”. Byliśmy już za Uralem. Rodzice z przygnębieniem patrzyli na nas. Byli pełni niepokoju o przyszłość rodziny. Piękne jedynie były następnego dnia mijane krajobrazy.
W obwodzie swierdłowskim skończyły się tory kolejowe, a my byliśmy już bardzo zmęczeni i brudni, ale to nie był kres naszej podróży. Na rzece czekały już barki, szybko zostaliśmy załadowani, ścisk był okropny. Podróż trwała jeszcze trzy doby. Gnębiły nas roje komarów, wszyscy byli spuchnięci od ich ukąszeń. Ludzie zaczęli chorować, ja również miałam silne bóle brzucha, biegunkę i wymioty. Szczęśliwie była z nami doktor Chmielewska, która szybko mnie wyleczyła. Kiedy dotarliśmy do celu, od razu kazano nam wysiadać, załadowano bagaże; kobiety w ciąży, chorzy i starcy przesiedli się na wozy ciągnięte przez konie, reszta zesłanych musiała iść piechotą.
Dotarliśmy do specposiołka (osiedla) Czosz, które znajdowało się w rejonie rzek – Czosz i Czornoj wpadających do Tawdy – dopływu Irtyszu. Widziałam w życiu wiele pięknych miejsc, ale do dziś pamiętam urodę tego zakątka ukrytego pośród tajgi syberyjskiej. Wysokie brzegi rzeki porośnięte krzakami malin, pełne grzybów, jagód, a wszystko to otoczone potężnymi drzewami.
Wjazd do osiedla zamykał szlaban strzeżony przez wartownika, a dookoła znajdowały się jeszcze wieże wartownicze. W części centralnej stały baraki. Bliżej wjazdu znajdowało się kilkanaście domków dwuizbowych, pomiędzy nimi były budynki kierownictwa, karcer i budynek klubu, a na uboczu tartak i mała elektrownia. Stał tam także budynek szkoły. Do najbliższej miejscowości było kilkadziesiąt kilometrów. W domkach żyli byli więźniowie, choć już teraz wolni, jednak nie mogli opuszczać Czosza.
Na miejsce zesłania dotarło 40 osób, na pierwszym zebraniu mówiono nam o panujących tu nakazach, zakazach, obowiązkach i grożących karach. Następnego dnia dorośli ruszyli już do tajgi na zaznaczone odcinki robót, część nowych więźniów, w tym mojego ojca i brata, odesłano 20 km w głąb tajgi. Zostawili ich na jeden lub dwa tygodnie. Mieli tam prowizoryczne baraki i suchy prowiant.
Na początku pracę utrudniała im plaga komarów, potem małe muszki. Nic ich nie chroniło przed tymi owadami, niewiele pomagał także dym z ogniska, muszki atakowały przede wszystkim oczy. Wkrótce wszyscy byli opuchnięci, prawie nic niewidzący. Dochodziło do wielu wypadków, gdyż do prac, jakie musieli wykonywać, nie byli przygotowani, spotykali się z tymi czynnościami po raz pierwszy w życiu, do tego wciąż byli niedożywieni, przemęczeni i też często chorzy. Po paru tygodniach ojciec zranił się ciężko obcinając gałęzie z powalonego drzewa. Przywieziono go do naszego baraku, jednak rana goiła się źle, ojciec długo nie mógł chodzić. Znalazł wreszcie nowe zajęcie w tartaku, w którym kierownikiem był mechanik - były więzień, przebywający bezterminowo na zesłaniu. Ojciec pracował, a na zapleczu z nieodłączną butelką przebywał pijący z rozpaczy jego szef.
Mieszkaliśmy w jednej izbie małego domku, w drugiej mieszkali dwaj nasi kuzynowie. W każdej był duży piec, prycze wypchane sianem oraz stół i różne małe stoliki. Korzystanie z pieca wymagało wielu umiejętności i odpowiednich garnków. Musiały zwężać się ku dołowi i rozszerzać do góry, taki kształt umożliwiał chwytanie ich z rozżarzonego pieca. Miały także specjalne uchwyty, tzw. podkowy zamocowane na długim kiju. Moja matka i kuzynki były wobec takiego pieca bezradne, a zima zbliżała się nieubłaganie. Ojciec rozebrał więc nieużyteczny dla nas piec i zbudował nową kuchnię. Mogliśmy wreszcie ogrzewać spokojnie naszą izbę, a na płycie swobodnie gotować posiłki. Rzecz jasna drewna nam nie brakowało, ale wodę trzeba było czerpać ze studni. Nasza kuchnia była podziwiana przez sąsiadów jak cud techniki.
Na jednym z zebrań naczelnik obozu ogłosił, że dzieci pójdą do szkoły z internatem w powiatowym miasteczku Tabory. Na ten wyjazd zdecydowało się kilku chłopców w wieku 15-17 lat (w tym także mój brat), unikając w ten sposób pracy w tajdze w okresie zimy. Nasza doktor Chmielewska dostała pracę w Taborach, więc chłopcy nie czuli się tam zupełnie obco, ale wszyscy przebywali pod nadzorem NKWD.
Dwie młode nauczycielki były ładne i wesołe, uczyły w Taborach, bo dostały nakaz pracy po dwóch latach szkoły pedagogicznej. Miały trudne zadanie do wykonania, gdyż kształciły dzieci, zarówno wolnych więźniów rosyjskich, jak i zesłańców polskich, którzy rzecz jasna, reprezentowali różny poziom znajomości języka. Były uradowane, kiedy ładnie mówiło się melodyjne wiersze rosyjskie.
Zima zaczynała się już w listopadzie, więc drogę do szkoły skracaliśmy sobie zjeżdżając brawurowo z wysokiego brzegu rzeki, a później wędrowaliśmy po lodzie. Kiedy temperatura spadała do minus 22 stopni, odwoływano zajęcia przez megafony. W ciągu kilku tygodni były ponad 30 - stopniowe mrozy, nasze ubrania i obuwie nie były do takich temperatur przystosowane. Nosiłam buty ojca, a czubki wypełniałam papierem, bo raz odmrożone palce, stają się zawsze już wrażliwe na zimno.
Krótko po naszym przybyciu do obozu zaginął młody mężczyzna. Po jakimś czasie znaleziono jego ubranie nad rzeką, a władze obozowe orzekły, że się pewnie utopił. Po jakimś czasie rodzina dostała od niego kartkę z pozdrowieniami, zdaje się, że ze Lwowa. To, jak pamiętam, był jedyny przypadek szczęśliwej ucieczki z naszego łagru.
Na ferie zimowe przyjechał do Czosza mój brat, był chudy ale zdrowy i wesoły. W czasie zimy można było jedynie poruszać się saniami, a jeżeli w drodze rozszalała się zamieć, to trzeba było, rzecz jasna, ją przeczekać. Mieszkańcy przydrożni byli gościnni. Goście spali na ławach koło pieca, a wszechobecne pluskwy cięły każdego bez wyjątku.
W lutym kuzynka Hanka urodziła dziecko. Poród nadzorowała moja mama, była prawie ekspertem w sprawach położnictwa, w końcu miała dwójkę dzieci. Hanka była dzielna, chłopczyk urodził się śliczny, wszystko odbyło się bez kłopotów. Mały Henio szybko rósł, wszyscy staraliśmy się pomóc, a kiedy po pięćdziesięciu latach odwiedziła nas Hanka w Warszawie, ze wzruszeniem wspominaliśmy jego narodziny. Dziś jest obywatelem USA.
Nadszedł czerwiec 1941 roku, nauka w szkole zakończyła się, oceny na świadectwie miałyśmy celujące. Mój brat przyjechał z równie dobrym świadectwem. Uroki lata psuła plaga komarów, a potem muszek, które tym razem, były mniej dokuczliwe. Poleciały na łąki, gdzie pasły się krowy wolno najemnych. Ludzie ci hodowali też kury, więc łatwo było zdobyć jajka za wymianę na przykład zegarka.
Nagle w osiedlu ogłosili, że Niemcy napadli na Związek Radziecki 22 czerwca. Przyjechał do nas przedstawiciel delegatury gen. Sikorskiego i po rocznym pobycie w obozie mogliśmy w końcu opuścić miejsce naszego zesłania. Ojciec zdecydował się na pobyt w miasteczku rejonowym Tabory, oddalonym od Czosza o kilkadziesiąt kilometrów. W dół rzeki płynęliśmy dużą, wynajętą u rybka łodzią, nocowaliśmy na jej brzegu. Był koniec sierpnia, a więc chłodne już noce. Pamiętam, jak leżałam zawinięta w kołdrę i słuchałam opowieści o wydarzeniach syberyjskich .
W Taborach stały piętrowe, drewniane domy, był urząd rejonowy, szpital, biblioteka, kino, elektrownia i szkoła średnia w samym centrum. Budynek szkoły był piętrowy i mieścił salę gimnastyczną oraz różne pracownie i pomieszczenia, obok było duże boisko i inne tereny sportowe, a wszystko to ogrodzone ogromnym płotem.
Zimą w nowym mieszkaniu trzeba było pomieszczenia ogrzewać, paląc w pobielonych piecach. Nie było to zajęcie łatwe; mężczyzn do pracy brakowało, poszli na wojnę, a kobiety nie dawały sobie rady z przynoszeniem drewna. Poszłam do klasy piątej, zajęcia zaczynały się apelem o 8:30 na boisku. Z głośnika umocowanego na słupie, pod koniec dziennika z Moskwy, rozlegały się pieśni, w zależności od tego, którą zwrotkę śpiewano, orientowaliśmy się czy mamy iść do szkoły w tym samym tempie, czy ruszać biegiem przez boisko. Dzień szkolny rozpoczynał się gimnastyką.
Grono nauczycielskie tworzyły kobiety, jednak po pewnym czasie przyszedł nowy nauczyciel, siwiejący mężczyzna w ładnym futrze i z dłońmi pokrytymi czerwonymi bliznami. Miał zniekształcone palce, mówił cichym, głębokim głosem i patrzył w dal ponad naszymi głowami. Na jego lekcjach zawsze był spokój, nawet największy łobuz, który siedział w jednej klasie trzeci rok, starał się przynosić przed lekcją fizyki nowy, długi kawałek kredy. W szkole mówiono, że fizyk był z instytutu naukowego i w czasie przeprowadzenia badań doszło do wybuchu.
Do Taborów przybywały grupy osób ewakuowanych z terenów zajmowanych przez Niemców: z Odessy, Kijowa, z Witebska, a także z Moskwy i okupowanego Leningradu, w ten sposób prowincjonalną szkołę zasilili nauczyciele z najlepszych ośrodków z całego ZSSR. Matematyki uczyła nas Maria Wasiljewna – z tytułem kandidat nauk (odpowiednik naszego doktora). Przyjechała z Leningradu z dwiema córeczkami, matką i babcią, przed wojną była asystentką na uniwersytecie. Matematyka była, jej zdaniem, najważniejszą i najpiękniejszą dziedziną nauki i starała się to nam, uczniom przekazać. Opowiadała anegdoty z życia sławnych uczonych, co stwarzało na lekcjach atmosferę pogodną. Matematyki tylko nie umieli ci, którzy naprawdę nie chcieli się jej uczyć.
Do końca nauki w obozie nie miałam kłopotów z tym przedmiotem, choć ani nie przykładałam się specjalnie, ani nie miałam większych uzdolnień. Lekcje Marii Wasiljewny nauczyły mnie logiki. Dzisiaj patrząc na zmagania uczniów i ich niechęć do matematyki, nie mam wątpliwości, że świadczy o tym złe przygotowanie nauczycieli, złe programy i niezrozumienie znaczenia matematyki w edukacji ucznia,
Duża przerwa była najważniejszym punktem programu dnia, bowiem wtedy uczniowie dostawali kawałek chleba, nie było gwaru, wszyscy w ciszy ustawiali się na korytarzu. Matki z komitetu rodzicielskiego wydawały śniadanie - mieszankę mąki żytniej i kukurydzianej, co dawało gliniastą konsystencję w zapieczonej skórce Do picia była gorąca kawa zbożowa z mlekiem, słodzona herbata albo kisiel. Uczniowie chodzili do szkoły pomimo choroby, gdyż śniadanie było ważną częścią naszego wyżywienia.
Prawie rok mieszkaliśmy w małym kołchozie w Czerepkowie, oddalonym od Taboru o trzy kilometry. Do szkoły chodziłam razem z innymi dziećmi polną drogą, wymienialiśmy wtedy wiadomości o bieżących wydarzeniach: kto dostał zawiadomienie o śmierci na froncie kogoś bliskiego, komu ocieliła się krowa, itp.
Po drugiej stornie miasteczka były baraki więźniów, którzy pracowali w tajdze i zwozili drewno na brzeg rzeki do późniejszego spławienia. Od czasu do czasu spotykaliśmy ich, wiozących podłużne skrzynie w kierunku Czerepkowa, towarzyszył im hałas łomów i łopat. Pilnowali więźniów konwojenci, co jakiś czas jeden z nich przysiadał na skrzyni, żeby odpocząć. Ten obraz z drogi do szkoły pozostał mi w pamięci na całe życie.
Ojciec pracował w rejonowym zarządzie lasów. W Taborach listy roznosiła gruba listonoszka, listy prywatne składane były z zapisanej po jednej stornie kartki papieru w kształt trójkąta. Po jednej stronie trójkąta był adres i nadawca, a po drugiej pieczątka cenzury, powiastka, zawiadomienie z urzędu wojskowego, najczęściej przynoszone pismo: imię, nazwisko, data urodzenia i data śmierci, w części drukowanej pisano, że zginął śmiercią bohaterską w 1941-42 roku, zdarzało się, że listonoszka do jednego domu przynosiła dwa, trzy zawiadomienia – ojca, brata, męża.
W pobliżu naszego nowego mieszkania nie było studni i wodę trzeba było czerpać z rzeki, ta rola spoczywała na moich barkach, bo mama nie mogła opanować tej umiejętności. Zimą wyrąbywano przerębel, największe niebezpieczeństwo stwarzał byk o imieniu - Busary, wypuszczany do wodopoju z niedalekiego kołchozu, był wyjątkowo wredny i piekielnie silny, atakował ludzi bez powodu, a kiedy już się napił, to potrafił godzinami stać nad przeręblą, uniemożliwiając nabranie ludziom wody. Po powrocie ze szkoły mogłam już swobodnie pójść po wodę, podchodziłam po ciemku, ścieżka była zwykle oblodzona, więc często przewracałam się i wylewałam oba wiadra.
Uczniom, więźniom zwolnionych i odbywających karę, zesłańcom i przesiedleńcom nie mówiło się o zajęciu i miejscu pobytu ojców. Były jednak wyjątki, do mojej klasy chodziła szczupła blondyneczka, Lidka Pawliczenko, ewakuowana z matką i starszą siostrą Ojciec - pułkownik wojsk pancernych bohatersko zginął na froncie. W szkole odbył się uroczysty apel, mówiono o jego zasługach i śmierci. Lidka płakała podczas całej uroczystości i nie wygłosiła zaplanowanego przemówienia.
W mojej klasie uczył się Arkaszka Woronow - sympatyczny, ładny i bardzo zdolny chłopiec, zdarzało się, że po lekcjach szedł ze mną kawałek drogi, pytał wtedy, jak wygląda Warszawa i czy wrócę do niej po wojnie. Ojciec jego był sekretarzem komitetu rejonowego partii, był rosłym i silnym mężczyzną. Znałam go, bo bywał czasem na uroczystościach szkolnych.
W siódmej klasie nauczycielka mówiła o sukcesach rolnictwa radzieckiego i kołchozach, dzięki którym rolnicy w innych krajach żyją lepiej. Arkaszka podniósł rękę i powiedział, że nie jest to prawda, że wystarczy popatrzeć na sąsiadujące obok kołchozy, w których panowały nawet przed wojną głód i nędza. Wybuchła straszna awantura. Wezwano ojca i na którejś lekcji przyszła z nim dyrektorka. Nauczycielka powiedziała, że Arkaszka zachował się bardzo źle, mówiąc nieprawdę, przyniósł wszystkim wstyd. Potem podobnie mówił ojciec i zobowiązał się dopilnować syna, żeby to się więcej nie powtórzyło. Takie było wychowanie w szkole radzieckiej.
Ponad 100 km od Taborów były dwa kołchozy, jeden w miejscowości Jurty, drugi w Czebowsarach. Powstały w latach 30., żyli w nich byli gospodarze zesłani z centralnej Rosji, ponieważ przeciwstawiali się wstąpieniu do kołchozu, pozostawiono ich w tajdze na łasce losu. Pierwsza zima była najgorsza, po wykarczowaniu kawałka lasu, nie zdążyli przed zimą wybudować sobie domów, więc musieli mieszkać w ziemiankach i szałasach. Nieprzyzwyczajeni do mrozów, umierali, tylko najsilniejsi przetrwali. Na wiosnę założyli dwa kołchozy, które przynosiły niesłychane plony. Po wybuchu wojny z Niemcami mieszkańcy nie podlegali. Kiedyś pewien kołchoźnik zobaczył obrączkę mojego ojca, chciał ją wymienić na produkty. Mój ojciec zgodził się i wrócił wtedy do domu z woreczkiem mąki i kawałkiem słoniny. Nigdy potem nie kupił sobie nowej, bo uważał, że obrączkę kupuje się tylko raz w życiu.
W rzece były ryby, a w tajdze zwierzyna. Myśmy mieli obowiązek dostarczenia upolowanej zwierzyny do skupu, ale tajga rządziła się swoimi prawami. Pewien dziadek w czapce uszance łowił ryby i znikał w niej na kilka tygodni. Kiedy wracał dawał nam ryby i ptactwo, a w zamian dostawał naftę, sól, mydło itp. W tajdze najważniejsza była przyroda i myśliwy ze strzelbą. Opowiadali o takich, którzy woleli być w tajdze niż na froncie czy w więziennym baraku. Latem kobiety chodziły na jagody i grzyby, miałyśmy plecaki z kory brzozowej, były one lekkie i sztywne, więc owoce nie gniotły się. W południe odpoczywałyśmy. Kobiety rozmawiały o swoich mężach: jeden wcale nie pisał, drugi wrócił jako inwalida, a sanitariuszka wróciła z brzuchem i nie bardzo wie, kto jest ojcem. Wracałyśmy o zmierzchu, kobiety śpiewały piosenki smutne, a najczęściej ulubioną o włóczędze.
W czasie letnich wakacji uczniowie zbierali rośliny lecznicze. W miejscu odbioru można było dostać w zamian zeszyt, proszek do zębów itp. Mieszkańcom miasteczka na okolicznych polach przydzielono działki, na których uprawiać można było ziemniaki. Nie starczało ich jednak na zimę, więc na wiosnę odcinaliśmy część z zarodkiem do sadzenia, a resztę zjadaliśmy. Starannie pielęgnowane w czasie krótkiego lata, dawały niezłe plony, była jednak konieczna czujność przed przymrozkami. W maju jeszcze leżał śnieg, ale słońce już mocno świeciło i za dnia wszystko rosło i dojrzewało. Jadłospis wzbogacaliśmy lebiodą (komosą) i szpinakiem. Gotowane z odrobiną mąki i tłuszczu dawał uczucie sytości. Mimo to do dziś szpinak kojarzy mi się z głodem.
Mój brat ukończył 10 - letnią szkołę w Taborach w 1943 roku z wynikiem celującym i otrzymał maturalne świadectwo w złotej ramce, co dawało mu prawo do nauki w wybranej wyższej uczelni na terenie całego kraju. Wybrał metalurgię w Moskwie.
Straty wojenne były ogromne, dlatego rząd zwolnił z przymusowej mobilizacji do wojska studentów, ważnych dla gospodarki kraju. Po krótkim okresie nauki, brat zgłosił się jednak ochotniczo do Armii Polskiej formowanej w ZSRR i został wysłany na front pod Smoleńskiem. Następnie skierowano go do szkoły oficerskiej, w 1944 r. dzięki bratu otrzymaliśmy zgodę na wyjazd z Taboru.
Niedaleko granicy czekaliśmy dość długo na dokumenty repatriacyjne w okolicach Brześcia. Podróż z Syberii na zachód była trudna, z dużą ilością przesiadek. Pociągi jeździły bez rozkładu jazdy, pierwszeństwo miały składy wojskowe, do nagle zapowiedzianego pociągu rzucał się tłum i wchodził ten, kto był silniejszy. Czasem po kilku stacjach okazywało się, że pociąg jedzie w innym kierunku i trzeba było wysiadać. W miastach sterczały kikuty budynków, ziemia była spalona, brunatna.
Ocalał budynek dworca w Brześciu, ludzie spali w nim na kamiennej podłodze w oczekiwaniu lub oczekiwali na kolejny pociąg. Pod koniec grudnia 1944 roku, razem z innymi repatriantami, pod opieką szczupłego delegata z PUR, przekroczyliśmy drewniany mostek na Bugu koło Włodawy. Wkrótce zaczęłam naukę w nowej szkole w Lublinie. Brat nie uczył się już. Uważał, że studiowanie podczas wojny to dyshonor dla mężczyzny.
Jeszcze w 1946 roku mieszkaliśmy w Lublinie, ponieważ nie mieliśmy żadnego kąta w Warszawie. W połowie tego roku ojciec znalazł zajęcie w zrujnowanej stolicy. Jednak dopóki nie wróciliśmy wszyscy do Warszawy, ojciec uważał, że wojna trwa.
Po szczęśliwym powrocie do rodzinnego miasta w sierpniu 1946 r., we wrześniu poszłam do Liceum im. Juliusza Słowackiego, gdzie ostała się kadra przedwojennych nauczycieli.
http://www.naszekorzenie.blog.interia.pl
28.06.2010 23:16
Irena Kostera opowiada.
Polska lat powojennych nie była łaskawa dla zesłańców i jedynie w kościołach, przy opłatku, mogli otworzyć swe serca
i wspominać piekło, które przeszli.
– Konspiracja była bardzo duża. Zdarzało się, że bliscy znajomi nie znali tej tajemnicy – opowiada Irena Kostera.
Listy z Syberii
Pani Irena trafiła na Syberię jako kilkumiesięczne niemowlę i po latach zsyłki nie pamiętała o tym, co się z nią działo w tamtym czasie. Czasami miewała koszmary związane z zimą, śniegiem jednak nikt z rodziny nie żył i nie znała swojej historii. Po wielu latach od koleżanki dostała listy pisane ręką matki – listy słane z koszmaru do przyjaciółki w Polsce. Te listy trafiły w jej ręce nie na darmo – od lat prowadzi lekcje i spotkania z młodzieżą, odczytuje matczyne słowa, opowiada, pomaga młodzieży poznać tę ogromną tragedię tysięcy ludzi.
– Chcę żyć... pragnę cichego rodzinnego ogniska...choć w biedzie, byle z mężem... byle moje dziecko nie było sierotą...byle nie cierpiała teraz z głodu... Kochana Zochno pytasz, dlaczego nie ufam w przyszłość? Zochno...nie mogę...jestem złamana, rozbita...całe życie zgasło we mnie...Burza, która przeszła rozwaliła wszystko, zostały same ruiny. Droga Zochno, gdybyś Ty mogła zobaczyć i choć jeden dzień pożyć moim życiem, wtedy zrozumiałabyś, dlaczego mój list tchnie rozpaczą.- czytała fragmenty listów swojej matki Irena Kostera.
Mieliśmy szczęście przeżyć i wrócić
Sybiraków wciąż ubywa - czas jest nieubłagany. Ze 150 członków zapisanych do Koła w Hajnówce w chwili jego powstawania dziś pozostało już niewiele ponad 50 osób. Tragiczne przeżycia odcisnęły swoje piętno na życiu każdego z nich, a koszmary wciąż wracają. Nie ma Sybiraka, który nie pozostawił kogoś na tamtej ziemi – rodziców, przyjaciół, sąsiadów.Oni sami mieli szczęście przeżyć.
Marta Chmielińska, mchmielinska@poranny.pl,http://www.poranny.pl
28.06.2010 23:23
Czarkowski Czesław
Pojedziesz na białe niedźwiedzie
    Urodziłem się 24.12.1930 r. we wsi Koczery w okolicach Drohiczyna nad Bugiem. Mama nie chciała, żebym w przyszłości był najmłodszy w wojsku, dlatego przepisała mnie na 2 stycznia następnego roku. Niby dziewięć dni różnicy, a w praktyce cały rok do przodu. Mam o dwa lata starszego brata - Tadeusza i o cztery młodszą siostrę - Stanisławę. Oboje żyją i mieszkają w Siemiatyczach. Moi rodzice zawsze zajmowali się ziemią. Kiedy miałem sześć lat, przeprowadziliśmy się z Koczer na przedmieścia Siemiatycz. Domki budowano tam jeden przy drugim. W naszym najbliższym sąsiedztwie mieszkała rodzina Ławniczuków. Moja matka zajmowała się domem, a ojciec był ogrodnikiem-rolnikiem.(Po latach przeczytałem, że mój ojciec był ochotnikiem na wojnie w 1920 roku).
    Pamiętam, jak mieliśmy z nimi mały zatarg. A mianowicie; ja i mój brat pobiliśmy się z ich synami i w amoku czy ferworze walki, jeden z nich krzyknął: „Pojedziesz na białe niedźwiedzie!” Gdy powtórzyłem to wydarzenie rodzicom, zareagowali natychmiast. Wkrótce mnie i rodzeństwo wywieźli do rodzinnej wsi. Opiekowali się tam nami dziadkowie. Rodzice odczekali jakiś czas w Siematyczach, ponieważ nie było żadnego zagrożenia, przywieźli nas z powrotem do domu.
    Z wyjątkiem Ławniczuków mieliśmy dobrych i pomocnych sąsiadów. Jedna z kobiet pomagała nam pakować się, gdy wywożono nas na Syberię. Matka całkowicie straciła wtedy głowę, nie była w stanie zebrać najpotrzebniejszych rzeczy. Pewnie była wówczas przerażona i bezradna. Rosjanie wywózkę podzielili na cztery etapy: pierwszy był 10 lutego, 13 kwietnia, 20 czerwca 1940. Ja dostałem się do transportu 20 czerwca 1941 r. NKWD (Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych ZSRR w latach 1934 – 1946, centralny organ państwowy prowadzący działalność w zakresie bezpieczeństwa wewnętrznego, wywiadu i kontrwywiadu oraz nadzorujący lokalne instytucje rządowe, następnie przemianowany na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ZSRR.) szukało stale konfidentów. Jak się dowiedziałem jeden z Ławniczuków był takim konfidentem, zaraz po zakończeniu wojny zbiegł. W liście do brata pisał, że, gdyby nie uciekł z Siemiatycz, to leżałby już za Bajdy stodołą, zabity przez AK. Zesłanie mojej rodziny zaczęło się od przyjazdu Rosjan z samego rana samochodem ciężarowym. Kazali nam się zabierać, dokładnie nie pamiętam, jak to było i ile nam na to dali czasu. Jedni żołnierze kazali brać jak najwięcej, a inni mówili, że wszystkiego jest na miejscu dużo i nie trzeba niczego ze sobą brać. Sąsiadka spakowała nam kilka przydatnych rzeczy m.in. matki futro. Potem wieźli nas siedem kilometrów na dworzec PKP w Siemiatyczach. Zastaliśmy tam długi rząd ludzi siedzących na tobołkach i czekających na pociąg. Jak się później okazało, był to długi, towarowy pociąg z krytymi prostokątnymi wagonami bydlęcymi. Skład liczył czterdzieści wagonów. Zapakowali nas mniej więcej po 60 osób do jednego wagonu. Na boku były umocowane prymitywne prycze. Jedni spali prawie na podłodze, a drudzy trochę wyżej. Oczywiście ilość prycz była niewspółmierna do liczby pasażerów. W naszym wagonie było tylko dwóch mężczyzn: jeden był kiedyś moim nauczycielem, a drugi listonoszem. Na środku wagonu zrobili prowizoryczną ubikację. Nie wiem czy ten otwór był już wybity, czy ludzie sami go zrobili. Okienka były zakratowane czy może zamknięte, nie pamiętam dokładnie, ale na pewno jakieś były. Przy drzwiach zostawili uchyloną przestrzeń, mogliśmy obserwować okolice podczas jazdy. Codziennie dawali nam wodę, musieliśmy wysiadać zawsze ze strażnikiem po wrzątek lub zimną. Dostawaliśmy tylko dwa wiadra dla wszystkich. Na stopniu każdego wagonu stał wtedy żołnierz z karabinem i bagnetem, pamiętam, że miały długie ostrza. Mimo wszystko najbardziej utkwiły mi w pamięci pieśni, jakie śpiewano w całym pociągu. Rozlegały się szerokim echem, szczególnie - „Serdeczna matko” i „Boże coś Polskę”. Rosjanie właściwie nam tego nie zabraniali, jak jechaliśmy dwa tygodnie, to ciągle śpiewaliśmy. Na zesłaniu przebywałem tylko z matką i rodzeństwem, ponieważ w tym czasie mój ojciec siedział w więzieniu w Brześciu nad Bugiem, skazano go za udział w wojnie 1920 roku. Modliliśmy się i na zmianę cieszyliśmy się z wojny Rosji z Niemcami. Dwa dni po jej wybuchu bombardowali w nocy nasz pociąg. Jak wróciłem do Polski, to poważnie się zastanawiałem, w jaki sposób, pomimo takiej techniki niemieckiej, nie uszkodzono szerokich torów. Możliwe, że szybko je Rosjanie naprawiali, ale trudno powiedzieć. Pamiętam, że wieźli nas bez wytchnienia, jakbyśmy byli złotem. Słyszeliśmy głównie monotonny turkot kół i tak aż do Nowosybirska. Tam przeładowano nas na barki i statki. Płynęliśmy rzeką Ob w kierunku północnej tajgi. Po drodze co jakiś czas przybijaliśmy do brzegu i Rosjanie zostawiali tam jakąś grupkę zesłańców. Z każdym postojem nas ubywało. W końcu trafiliśmy do Narymskiego Kraju, do miejscowości Parabiel. Nazwa mieściny wzięła się od rzeki, Parabieli, która jest lewym dopływem Obu.
    W Parabieli znowu załadowali nas na łódek, którymi płynęliśmy dość długo w górę rzeki. W jednej z nich, jakby w roli komitetu powitalnego, przybył Polak. Starszy był ode mnie, ja miałem wtedy dziesięć lat, a on mógł mieć szesnaście. W każdym razie oficjalnie obsługiwał naszą łódź. Jak się później okazało, był również wywieziony, tylko wcześniej. Szczerze ucieszył mnie jego widok. Wszystko nam opowiedział, co tam jest i jakie są warunki. Oczywiście musieliśmy wiosłować. Po około 200 kilometrach po raz kolejny przybiliśmy do brzegu. Tam czekały już furmanki, które miały nas przetransportować do wioski w tajdze. Dookoła rozciągały się lasy i małe poletka uprawne. Koniec końców przydzielono nas do miejscowych ludzi. Pani, u której zostaliśmy „zakwaterowani” nazywała się Skirniewska, jest nawet bardzo prawdopodobne, że była żoną Polaka. Ale skąd mogłem to wiedzieć jako mały chłopiec? Mieszkała z córką i dwoma synami. Była to rodzina zesłańca, która trafiła na Syberię przed nami, podczas rewolucji rosyjskiej.
    Tamtejsi mieszkańcy wcale nie mieli od nas lepiej, bo jak się szybko okazało, to wszyscy byli zesłańcami z tą różnicą, że byli zakotwiczeni wcześniej. Cała wieś, do której trafiliśmy, składała się wyłącznie z kobiet, jedynym mężczyzną był szef kołchozu. Pamiętam, że jeździł na koniu, a do jego zadań należało doglądanie wykonywanej pracy. Wszystkich mężów wysłano na front, ponieważ Rosjanie uważali ich za wrogów ludu. Podziwiam te kobiety, radziły sobie same w tych trudnych warunkach, mając pod opieką dzieci, przeciwko sobie pogodę i ograniczone możliwości dotyczące kwestii wyżywienia czy ubioru. My akurat spaliśmy w jakimś wydzielonym dla nas przez gospodynię kącie. Jeśli chodzi o samą chałupkę, to lepiej nie mówić. We wsi nie było prądu, a więc żadnych wieści ze świata. Na zesłaniu nie mieliśmy też kalendarza, radia ani prasy, a co za tym idzie, nie wiedzieliśmy, kiedy są święta, co dzieje się na świecie, czy wojna się skończyła, czy jeszcze trwa.
    Przeszło dwa lata przeżyliśmy na Syberii. Pamiętam długie, surowe zimy i ciężką pracę. Aby dostać jakiekolwiek jedzenie trzeba było wypracowywać dzienne normy. Jako pożywienie w naszym jadłospisie figurował tylko chleb. Dawali 400-500 gramów dla ludzi spełniających dzienne normy pracy, natomiast dla pozostałych po 200. Po samo pieczywo musieliśmy codziennie chodzić. Żywiliśmy się głównie potrawą przyrządzoną z ząbka czosnku rozgniatanego w soli i zalanego wrzątkiem, z wrzuconymi kilkoma kromkami chleba. Mimo, że jadłem i miałem taki brzuch jak w ciąży, to wiecznie byłem głodny. Nie mieliśmy tam żadnych owoców, chyba że weźmiemy pod uwagę drzewo cedrowe z pysznymi, tłustymi pestkami szyszek. Jednak nie wolno było ich zbierać.
    Biorąc pod uwagę fakt, że w tajdze było łącznie dużo pożywienia, to Rosjanie nam go zabraniali zdobywać. Wiem, że jako mały chłopiec chodziłem po polach i szukałem jedzenia m.in. ziemniaków i kłosów zboża. Nie gardziłem nawet zgniłymi. Pamiętam, jak moja matka cięła sierpem zboże, które my wiązaliśmy w snopki i stawialiśmy w kopki. Oczywiście w tym zimnym klimacie ze żniwami był o wiele większy problem, niż w ojczyźnie, ponieważ zboże tam nie dojrzewało. Pamiętam, jak w ziemi były wykopane kwadratowe doły, a na nich leżała metalowa siatka, która miała boki drewniane. Na nią rozrzucaliśmy ziarna zboża. Pod nią było palenisko, którego ciągle pilnowaliśmy i w ten sposób suszyliśmy zboże, żeby nie zapleśniało. Co prawda małe dzieci nie były zmuszane do pracy, ale matka zawsze nas tam zapędzała, żebyśmy dostali więcej chleba. Niestety też nikt nie zajmował się naszą edukacją.
    W czasie zesłania przeszedłem trzy choroby: zapalenie płuc, malarię i dyzenterię. Kiedy byłem chory, trafiłem do domu dziecka - najpierw rosyjskiego, a potem polskiego. Znalazłem się tam, ponieważ matka stwierdziła, że nie zdoła wyżywić naszej trójki. W efekcie zostawiła przy sobie tylko najmłodszą córkę. W rosyjskim domu dziecka utarł się pogląd, że każdy Polak jest Żydem, a tych tam nie lubiano. Nie był to przyjemny pobyt szczególnie, że dzieci potrafią być okrutne, raniąc samymi słowami. Dla odmiany do polskiego ośrodka trafiłem, dzięki amerykańskiej pomocy. Wtedy jedliśmy takie rzeczy, o których nawet nam się nie śniło przed wojną. Niestety dolegliwości układu pokarmowego nie pozwalały mi korzystać w pełni z tej obfitości. Na zesłaniu nie było trudno nabawić się dyzenterii a w trakcie jej trwania, nie można było nic jeść. Nie wspominam tu o higienie, ponieważ nawet papier toaletowy nie był nam znany.
    W zimę 1943/1944 roku moja mama z koleżanką podjęły ważną decyzję: postanowiły uciec z wioski Kasicha ,wraz z dziećmi, do Parabieli. W pobliżu nie było żadnej drogi. Szliśmy po zamarzniętej rzece. Co kilka, może co kilkanaście kilometrów było jakieś zadaszenie na tyle duże, że mogliśmy tam przenocować. Nie mieliśmy ze sobą nic poza sankami. Szliśmy długo, aż w końcu zobaczyliśmy jakiś domek. Wstąpiliśmy licząc, że może nas czymś poczęstują, ale domownicy też nie pławili się w luksusach. Sami utrzymywali się głównie z rybołówstwa, dlatego mogli nam zaoferować wyłącznie rosół z ryb. Dotarliśmy wreszcie do Parabieli. Jak się później okazało, wiele osób tam przyszło, najwyraźniej Rosjanie nie pilnowali nas już wtedy zbyt dokładnie, ponieważ uciekał każdy, kto tylko mógł. Nawet teraz nie wyobrażam sobie, że odważyłbym się na taką ucieczkę. Bez mapy i kompasu, dosłownie niczego. Matka musiała być zdesperowana, może to wola życia i ratowanie dzieci nią kierowały. Trudno określić, jak się wtedy musiała czuć, ale możliwe, że gdyby nie jej determinacja wtedy, to mogłoby mnie już nie być między żywymi.
    W Parabieli matka jakiś czas pracowała, przynosiła do domu takie rarytasy, jak kisiel albo kapuśniak. Pamiętam, że byłem wówczas w złym stanie psychicznym. Moje nastawienie idealnie oddawało zdanie: „Umrę to umrę, nie umrę to nie umrę". Przebywaliśmy jakiś czas w Parabieli, potem wywieźli nas na statku do Nowosybirska. Gdy dotarliśmy na miejsce, przesiedliśmy się w pociąg. Podróżowaliśmy w warunkach znanym nam z pierwszego transportu. W końcu wysiedliśmy Kaukazie (stawropolski kraj) - krainie wiecznych stepów. Gdzieniegdzie tylko rosły drzewa, które osłabiały siłę wiatrów. Czuliśmy się tam, jak w Ameryce. Cały barak był tylko dla Polaków, normalny korytarz przez całość budynku a po bokach pokoje. Mieliśmy własne kąty, a nie koczowaliśmy i przeszkadzaliśmy gospodyni. Wreszcie moglibyśmy być w miarę solidarni jako naród, biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło nam żyć. Chleb nie był na kartki, dawali na tak zwane słowo honoru: wystarczyło podać nazwisko i dawali więcej pieczywa niż na Syberii. Niestety we wsi, w której mieszkałem nie było wody, dlatego ciągle musiałem chodzić w step do jedynej studni w okolicy . Mieliśmy też dostęp do radia i gazet, z czego bardzo się cieszyliśmy. Wreszcie miałem jakiś kontakt ze światem. Poza tym była możliwość dorobienia m.in. dzięki łapaniu susłów. Zwierzęta te miały pionowe nory w stepie i podczas każdego spaceru sprawdzałem, do których się chowają. Zastawiałem pułapki nad tymi otworami. Następnie zalewałem norki wodą i gdy susły wypływały, to łapały się w pułapkę. Potem je zabijałem i sprzedawałem, ale co ludzie z nimi robili, to nie mam najmniejszego pojęcia.
    Pamiętam, jak po jakimś czasie, doszła do nas wiosną 1946 r. wiadomość, że wracamy do Polski. Oczywiście w pierwszej kolejności wracali ludzie, którzy mieli członków rodziny w wojsku. Dopiero potem pozostali w odstępie kilku miesięcy. Wreszcie przyszła nasza kolej, zapakowali nas do wozów i przewieźli jakoś do pociągów. Następnie wsiedliśmy do dobrze już nam znanych wagonów towarowych i jechaliśmy do Ojczyzny. Rosjanie nie informowali nikogo o czasie odjazdu pociągu na poszczególnych postojach. Przez to wielu ludzi gubiło się po drodze. Pamiętam, że mój brat beztrosko wyszedł z kolegą we Lwowie. W chwili, gdy pociąg ruszał, matka zaczęła lamentować, że nie ma jej dziecka. „Ruski” nie widział żadnego problemu i dał jej najprostsze ultimatum: „Jak chcesz mieć dziecko, to zostań, jak nie, to jedź dalej”. Czekaliśmy więc na dworcu na powrót brata. Długo go nie było, bo on wsiadł do jakiegoś pociągu szukać nas. Nie wiedział, że czekaliśmy na niego na stacji. Zatrudnili go jako pomocnika w parowozie, ładował węgiel na palenisko. Cały czarny wtedy przyjechał, ale jakoś na szczęście się odnaleźliśmy. Gdy byliśmy w komplecie, to powiedziano nam, że „jakikolwiek pociąg będzie szedł, to my was dołożymy”. Wtedy dużo pociągów wracało z repatriantami do kraju. Przy pierwszym pociągu, jaki przyjechał na stację, żołnierz polecił wsiadać. Próbowaliśmy wejść, a tam Polacy krzyczą do nas: „Nie ma miejsca, nie ma miejsca”! Było to dla nas bardzo przykre doświadczenie. Wreszcie jakoś Rosjanie nas wepchnęli do któregoś wagonu i tak dojechaliśmy do Lublina. Stamtąd już prywatnie do Siemiatycz. Był 3 maja 1946 r.
    Nareszcie w domu, pamiętam, jacy my byliśmy wtedy szczęśliwi. Szczególnie, gdy na miejscu zastaliśmy ojca. Pamiętam też, że jakieś wiadomości były przekazywane do niego. Oczywiście nie były to listy wysyłane w kopertach, ale pisane krótkie zdania na parokrotnie zgiętej kartce papieru, złożonej w trójkąt. Ale i tak nie wiedział praktycznie, co się z nami działo. Gdy przebywał w więzieniu w Brześciu, wkroczyli do niego Niemcy i więźniom udało się uciec. Będąc już w Siemiatyczach opowiedział nam potem takie zdarzenie, jak zebrali Polaków podejrzanych o popieranie komunizmu, ustawili wszystkich na rynku. Doprowadzono mojego ojca i spytali, kto z nich wydał twoją rodzinę którą zesłano na Syberię. Spodziewali się jednak czegoś innego, a mianowicie liczyli na donos. Mój ojciec nikogo nie wydał i za to dostał w twarz, usłyszał też komentarz: „ Ach, ty głupia świnio!”
    Po zakończeniu wojny zaczęło się normalne życie. Musiałem podjąć naukę. Ojciec starał się przekonać dyrekcję, abym w jeden rok przerobił materiał z dwóch klas, lecz niestety bezskutecznie. Po skończeniu podstawówki wyjechałem do Dzierżoniowa, aby uczyć się w technikum radiowym.
    Powoli zacząłem nowe, dorosłe życie w milczeniu o straszliwej egzystencji na Syberii.
    W 1953 r. dostałem nakaz pracy w Głównym Instytucie Lotnictwa w Warszawie. Pracowałem potem m.in. w Zakładach Kasprzaka, Instytucie Telekomunikacji i Z.E.„Lamina” w Piasecznie. Do dziś mieszkam w Warszawie.
    Nadeszły wreszcie takie czasy, że mogę głośno mówić o losie zesłańca, o życiu w łagrze, ale nie ukrywam, że to nie jest takie łatwe, ponieważ wiąże się z wieloma przykrymi, wręcz tragicznymi wspomnieniami. Po raz pierwszy o swych losach opowiedziałem historykowi – panu Januszowi Przewłockiemu, pracownikowi Zarządu Głównego Związku Sybiraków w Warszawie, który pracował nad wydaniem zbioru wspomnień sybiraków dla Biblioteki Narodowej
http://www.sybiracy.blog.interia.pl/
28.06.2010 23:44
Kominiak Danuta.

Przyszedł czas na prawdę
    Czytałam Pani wspomnienia ze ściśniętym sercem. Wydała je Pani w 1993 roku, bo wreszcie przyszedł czas, że można było mówić wprost o martyrologii Polaków zsyłanych w głąb ZSRR ze wschodnich terenów przedwojennej Polski. Zafascynowała mnie postać Magdy – waszej brygadzistki. Przecież Rosjanie stosowali zasadę „Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”. Jak ona radziła sobie z władzami obozowymi? Czy mogłaby Pani scharakteryzować dokładniej tę niezwykłą kobietę?

    Magda Lukas od początku się nami zajmowała, już w więzieniu we Lwowie. Była od nas trochę starsza. Była polonistką, dziennikarką i poetką. Pisała naprawdę piękne wiersze. Redagowała tajne biuletyny podczas okupacji niemieckiej i rosyjskiej, tak jak większość Polek otrzymała piętnastoletni wyrok. Najpierw siedziała w więzieniu na Łąckiego, później przeniesiono ją, po wyroku, do obozu przy ulicy Pełtewnej. Miała ostre rysy twarzy i łagodne, dobre oczy. Jasne włosy splatała w warkocz, który z fantazją i gracją odrzucała na plecy.
    Gdy więziono nas na Pełtewnej, miałyśmy możność stałego kontaktu z rodziną, dostawałyśmy paczki z odzieżą i jedzeniem. I tam już powstała zorganizowana grupa pięćdziesięciu Polek, która stworzyła pracownię krawiecką, dzięki jednej dziewczynie - dyplomowanej krawcowej. Miałyśmy pełne ręce roboty. Rosjanki - żony oficerów – przynosiły zdobyczne, przepiękne materiały. Wita -nasza krawcowa -miała ciężki orzech do zgryzienia, bo większość dziewczyn nie umiała nawet trzymać igły w ręku, co dopiero wykańczać suknie z drogich materiałów. Szyłyśmy też szmaciane zabawki i domowe pantofle. Zbyt na wyrabiane przez nas przedmioty był ogromny.
    Wśród tych wszystkich dziewcząt była także Magda – nasz duchowy przywódca. To, że stanowiłyśmy mocną, zgraną, wspomagającą się w pracy grupą, że w trudnych chwilach nie opuszczała nas nadzieja – było jej zasługą. Była tam jeszcze jedna bardzo mi bliska osoba- Danusia Turczak- Piwońska ( Nucik), która zgodziła się już w łagrze na Uralu pomagać nam wyrabiać normę. Brałyśmy odcinki w pracy za trzy, a pracowałyśmy we dwie, za moją mamę i za siebie.
    Poznałyśmy się w więzieniu na Łąckiego, siedziałyśmy w zatłoczonej, ciemnej i dusznej celi. W tym dniu, kiedy weszłam tam pierwszy raz, wyglądała jak dwunastoletnia dziewczynka. Zapytałam tonem osoby dorosłej: „Dziecko, ileż ty masz lat ? Odpowiedziała, że dwadzieścia jeden. A ja miałam wtedy osiemnaście! Od razu przypadłyśmy sobie do serca. Dwie Danuśki, później mnie nazywano Daśką, a ją Nucikiem. Przyjaźnimy się do dzisiaj, wróciła z Uralu razem z nami, mieszka we Wrocławiu.
    Naszym szczęściem było to, że byłyśmy razem, drugim naszym szczęściem była Magda, trzecie było to, że byłyśmy w łagrze, a nie deportowane np. do Kazachstanu. Bo nam to musieli dać jeść, a ci którzy byli zesłani, musieli sami zdobywać jedzenie, dlatego oni tak strasznie głodowali. Myśmy musieli dostać, bo przecież taka praca jak nasza, to nikt by długo nie wytrzymał niekarmiony. Ci z Kazachstanu wygrzebywali zmarznięte ziemniaki, zbierali kłosy zbóż, no i dożywiali się tak jak i my, czyli jarzębiną, szczawiem dzikim albo szyszkami cedru, które przypominały kształtem marcheweczki, były to szyszeczki mięciutkie.
    Jak to się stało, że Magda została brygadzistką?
    Na Pełtewnej, w obozie przejściowym, powstała już ta prawdziwa grupa robocza, nasza brygada krawiecka. Przez pierwszy tydzień Magda nie była naszą brygadzistką. Krysia Nowakowska pełniła tę funkcję, lecz się nie nadawała, była za bardzo oschła, szybko zmieniłyśmy ją na inteligentną i odważną Magdę. Kiedy czekałyśmy na załadunek do wagonów, Magda czuła się odpowiedzialna za wszystkie dziewczyny, a my czułyśmy się przy niej bezpieczniejsze. To był cudowny człowiek, troskliwy i czuły. Miała w sobie siłę przywódczyni. Czuwała nad nami jak kapitan okrętu, do wagonu weszła ostatnia, choć jej rzeczy już były w środku.
    Podczas transportu przymarzły mi buty do podłogi, a plecak do ściany i nie mogłam wstać. Karmili nas bardzo słonymi śledziami i nie dawali nic do picia, skrobałyśmy zamarznięte szyby i grzałyśmy osad w rękach, by uzyskać na wodę.
    Jakie obowiązki miała Magda w łagrze?
    Czy pobyt w tak ekstremalnych warunkach miał wpływ na jej zachowanie wobec was?
    Magda jako brygadierka utrzymywała bezpośredni kontakt z naczalstwem Szyrok Łagru w Połowince, organizowała przynoszenie żywności, była obecna przy odbiorze paczek, opiekowała się nami w każdej sytuacji. Choć nie musiała, pracowała razem z nami. Ustawiając prace brała pod uwagę wiek i możliwości każdej z nas tak, żeby sobie poradziła. Rosjankom w łagrze to imponowało. Nie dzieliłyśmy pracy na poszczególne osoby i nie rozliczałyśmy, kto ile wypracował, tylko pracowała zgodnie cała brygada. Rosjanki dokładnie dzieliły chleb, więcej dla tej, która więcej pracowała. Nigdy nie było wśród nich takiej solidarności.
    Magda dbała też o stan naszego ducha, była inicjatorką wspólnej modlitwy wieczorem. Po pewnym czasie inne współwięźniarki z różnych krajów nabrały do nas szacunku, gdy my się modliłyśmy, inne były cicho i zwracały sobie uwagę wzajemnie. W niedzielę nie chodziło się do pracy, chyba że podstawili wagony do ładowania, wtedy zawsze musiałyśmy być gotowe.
    Magdę uwielbiałam bałwochwalczo.
    Jak na waszą brygadę i sposób życia w łagrze reagowało naczalstwo ?
    W mojej grupie były łączniczki i redaktorki, więc silne charaktery, nie załamywały się, wszystkie byłyśmy bardzo młode i odważne. Jeden raz nam tylko przeszkodzili, w Boże Narodzenie, gdy śpiewałyśmy kolędy, kazali nam przestać i wynieść choinkę. Magda powiedziała wtedy, że ona jej tu nie wnosiła i nie będzie jej wynosić.
    Miała wspaniały wizerunek, nosiła piękne oficerki, szeroką spódnicę w kratę, była szczupła i zgrabna. W trudnych sytuacjach rozstawiała nogi i kładła ręce na biodrach, wyglądała wtedy tak potężnie, że samą swoją sylwetką nakazywała respekt.
    My wszystkie nie zmieniłyśmy się bardzo zewnętrznie, dbałyśmy o siebie: czesałyśmy się, miałyśmy jeszcze ubrania. Polki nie klęły, nie biły się, ale to także dzięki Magdzie. Ona bardzo o nas dbała.
    Byłyśmy zaradne, ja kręciłam w sobotę loki kilku Rosjankom, za to później każda przynosiła mi miskę kaszy. Dzieliłam się ze Stasią, bo ona była najmniej zaradna i nie potrafiła nic zdobyć, ale za to, gdy była w dobrej formie, to uczyła mnie niemieckiego. Sama mówiła perfekt. Potrafiłyśmy sobie dorabiać, szyłyśmy pantofle, laleczki, kręciłyśmy loki żonom generałów.
    Raz zrobiłyśmy przedstawienie - „Siedmiu chłopców z Albatrosa”. Przedstawiałyśmy tę piosenkę w męskim łagrze. Niektóre dziewczyny odnalazły tam swoich mężów i braci.
    Jak Magda odnosiła się do Pani?
    Magda zawsze dawała mi lżejszą pracę, bo ja miałam już tak zniszczony staw biodrowy, że nie mogłam chodzić, prace były daleko od obozu, nieraz 10 kilometrów. Lata mijały, a my musiałyśmy chodzić coraz głębiej w las na robotę.
    Praca w tartaku to był prawdziwy koszmar, nosiłyśmy ciężkie deski, cały czas pilnowali nas strażnicy.
    Kiedy był czas na „dorabianie”? Jak wyglądał dzień w łagrze ?
    Nigdy nie wiedziałyśmy, o której wstajemy ani, która jest godzina, bo żadna z nas nie miała zegarka, ale wstawałyśmy bardzo wcześnie, było jeszcze ciemno, podejrzewam, że o piątej - szóstej. Budził nas strażnik. Wpadał i wrzeszczał. Potem było liczenie: stawałyśmy w szeregu a strażnik wywoływał litery. Każda, której nazwisko zaczynało się na daną literę, musiała się odezwać.
    Później Magda brała kogoś do pomocy i szła do kuchni po śniadanie. To jedzenie tam, to było coś makabrycznego. Jadłyśmy w swoim baraku. Na śniadanie dostawałyśmy zupę. To była brązowa woda, dosłownie brązowa woda, w której pływały głowy i oczy ryb, wraz z łupinami grochu. Do tego był jeszcze czarny, twardy chleb z, jak to się mówiło, dobawką -brakującym kawałkiem, który przypinali patyczkiem do porcji, by zgadzała się waga. Śniadanie było jedzone w tempie. Poganiali nas strażnicy i dziesiętnik.
    Po śniadaniu od razu szło się do roboty, najpierw do baraku z narzędziami. Tam Magda pilnowała, żeby nadawały się do pracy. Nauczyłyśmy się zwracać uwagę na ich jakość. Do narzędzi dostawałyśmy tylko jeden klin, w razie gdyby piła się zaklinowała.
    Pierwsze dni pracy wyglądały strasznie, nie potrafiłyśmy się posługiwać tymi narzędziami, gdy ścięłyśmy drzewo, ono nadal stało i nie chciało się przechylić, więc zaczęłyśmy je huśtać, raz cudem uszłam z życiem, gdy drzewo tylko świsnęło mi obok głowy. Dziesiętnik zapytał, co my żeśmy do tej pory robiły, że nie potrafimy nawet piłą się posługiwać, odpowiedziałam mu, że byłam studentką medycyny. Żadna z nas nie potrafiła pracować fizycznie, więc dziesiętnik zaczął nas uczyć, jak należy ścinać drzewa. Dużo to nie dało, kiedyś z Danką ścięłyśmy cztery świerki i żaden się nie przewrócił, każde opierało się o siebie, to był rekord. Same robiłyśmy sobie przerwy podczas pracy. Kiedyś wzięli nas do roboty, do wyciągania drzew przy pomocy koni. Te od razu nam pouciekały, a drzewa wypadły z uchwytów. Magda poszła do przełożonego i powiedziała mu, że nie nadajemy się do takiej pracy. Zamiast nas robiły to Rosjanki. Drzewa wycinało się nawet zimą. Pracowały tam też Ukrainki, ale one były bardzo nieprzychylne, źle do nas nastawione, Rosjanki były bardziej miłe, często pomagały, nawet gdy jedna z Polek rodziła, to Rosjanka przynosiła jej dziecku mleko.
    Rosjanie ogólnie to dobrzy ludzie, tylko są narodem tak stłamszonym przez propagandę państwową. System totalitarny pozbawił ich własnej osobowości.
    Czy w waszym łagrze także stosowano zasadę – jak wyrobisz normę, dostaniesz jedzenie?
    W łagrze jedzenie było sprawą najważniejszą. Od niego zależało nasze przetrwanie.
    Dopiero po powrocie z roboty dostawałyśmy posiłek. Kolację otrzymywałyśmy tylko wtedy, gdy wyrobiło się normę. Sprawdzał to dziesiętnik, on wszystko zapisywał i kontrolował.
    Na kolację dostawałyśmy chyba zmielone proso, nie wiem dokładnie, co to było - ani płatki owsiane, ani kasza. Do ciężkich robót zaliczało się ładowanie wagonów, gdy tak pracowałyśmy, to polewali nam to naparstkiem oliwy albo słodzili cukrem.
    Załadunek to była prawdziwa męczarnia, wciągałyśmy drzewo na sznurach do wagonów. Gdy pierwszy raz zaprowadzono nas do takiej pracy, to od 11 rano do 12 w nocy, nie załadowałyśmy żadnego drzewa, tak było ciężko.
    O zakończeniu pracy również decydował dziesiętnik, mówił: „Zbierać się, brać narzędzia”.
    Po powrocie do baraku Magda szła do kuchni i w wiadrach przynosiła znów tę samą zupę ze śniadania i ten paskudny chleb. Przez pierwszy rok to dostałyśmy kilka razy kolację, bo nie wyrabiałyśmy normy.
    Pamiętam, jak kiedyś trafiłyśmy na maliny, gdy byłyśmy na sianokosach, wtedy to była wspaniała uczta, aż nam nosem wychodziły. To była cała polana malin. Innym razem znalazłyśmy grzyby, spakowałyśmy je w powiązane ubrania, zaniosłyśmy do kuchni i zjadłyśmy na obiad.
    Jak radziłyście sobie z higieną i ubraniami?
    Do łaźni prowadzano nas raz na dwa, trzy tygodnie. W zimę myłyśmy się roztopionym śniegiem. Zimą ubierałyśmy się do pracy w obrzydliwe, watowane, męskie kalesony, wojskowe spodnie, na górę dostałyśmy wojskowe futerka, te były śliczne, a na głowę miałyśmy watowane czapki. Na wiosnę dawali nam za duże wojskowe, zielone bluzy i szynele. Były za długie, więc obcinałam je i właśnie z nich szyłam pantofle. Gdy oddawało się rzeczy do pralni, to wracały z insektami. Spałyśmy pod brudnymi, obrzydliwymi kocami, które nam na początku dali.
    Byłyście bardzo młode i, jak na warunki obozowe, zadbane. Nie miałyście problemów ze strażnikami?
    Rosjanki radziły nam, żebyśmy smarowały twarz węglem, bo gdy strażnik upatrzył sobie jakaś dziewczynę, to była „przekreślona”. Jedna z naszych koleżanek wróciła do Polski z synem, bo zgwałcił ją naczelnik łagru - Gruzin. Kiedyś wezwał mnie do siebie i powiedział, że niszczę mienie państwowe. Ktoś mu doniósł, że szyję pantofle, że obcinam walonki i szynele. Powiedział, że widział moje pantofle i chce, żebym mu zrobiła dwie pary. Bezczelny!
    Jak Magda radziła sobie z więźniarkami z innych brygad?
    Przywieziono nas do obozu w połowie grudnia 1945 roku. Nigdy nie zapomnę pierwszej Wigilii. Śpiewałyśmy kolędy, składałyśmy sobie życzenia. Kiedy strażnik zabrał nam choinkę, do sali weszło sześć więźniarek z innego baraku, odsiadujących najwyższe wyroki. Jedna z nich miała prawie dwa metry wzrostu. W obozie mówili na nią Semafor. Stanęła przed Magdą i oglądała ją jak rasowego konia. Pochwaliła nasz śpiew i powiedziała, Magdzie, że jeśli chce, to weźmie nas pod swoją opiekę i, że możemy być spokojne, bo gdy spadnie którejś z nas włos z głowy, to strażnicy będą mieli z nią do czynienia. Była to taka mafia obozowa.
    Magda musiała zjeść z nią kaszę z jednej miski i wypalić fajkę. Dostała od tej olbrzymki woreczek na tytoń. My podarowałyśmy jej laleczkę zrobioną w obozie lwowskim
    Jak potoczyły się dalsze losy wasze kochanej Magdy?
    Magda zginęła po powrocie do Polski we Wrocławiu na pasach, potrącona przez pijanego kierowcę!
http://www.sybiracy.blog.interia.pl/wywiezieni/
Wspomnienia spisywała młodzież z XIII i LXXVI Liceum Ogólnokształcącego z Targówka oraz Gimnazjum nr 142. (uczniowie: Anna Czerska, Karolina Ptasznik, Irena Stępniak, Klarysa Górska, Małgorzata Pietrzak, Justyna Szatan, Wiktor Bukała, Małgorzata Duszak, Aleksandra Sypka, Jarosław Cieślak). Nad całością redakcyjnie czuwała Hanna Ciesielska, całość koordynował Zbigniew Darda. Projekt przygotował Dom Kultury „Zacisze”
29.06.2010 01:53
Michalska Franceska.

Wyrzucili nas na gołym stepie.
Nie było nic. Tylko trawa. Komendant powiedział: "Nie próbujcie uciekać, bo będziecie szli kilkadziesiąt kilometrów, a jak przyjdziecie do kolei, to was aresztują i wywiozą za Kołymę, i będzie jeszcze gorzej" - opowiadała Franceska Michalska. O swoich przeżyciach na zesłaniu napisała książkę "Cała radość życia. Na Wołyniu, w Kazachstanie, w Polsce". We wtorek była gościem w Książnicy Podlaskiej.
Urodziła się w 1923 roku na Wołyniu. Tam we wsi Maraczówka jej rodzice mieli gospodarstwo. Ale wieś, w wyniku kończącego wojnę polsko-bolszewicką traktatu ryskiego, znalazła się na terenach sowieckich.
- Ludzie mówili, że trzeba przetrwać, że tak przecież długo nie będzie. Polska się o nas upomni - wspomina Franceska Michalska. - Ale nic takiego nie było. Władze sowieckie kazały wszystkim zapisać się do kołchozu. Na gospodarzy nałożono podatki, których nie sposób było spłacić, zarządzono przymusowe dostawy. Trzeba było oddać cielaka, krowę, ileś tam kop jajek, zboże, gotówkę. W 1932 roku na przedwiośniu zaczął się głód, ale na targu jeszcze można było sprzedać jakieś rzeczy i kupić za to coś do jedzenia.
Gospodarze próbowali chować jedzenie. Wykopywali jamy w ogrodach, w lesie. Ale przyjeżdżała tzw. goła brygada. Kilkunastu mężczyzn ze szpicami, którymi nakłuwali ziemię, szli przez cały ogród, czasem na czubek nadział się skrawek materiału z pościeli albo ziarenko. Jak tylko zobaczyli, że gdzieś szpica lżej wchodzi, wszystko wyciągali. Spalili wielkie magazyny księcia Sanguszki, bo wróg ludu, burzyli domy, niszczyli kawałek po kawałku, żeby nikomu nic się nie przydało. Przywozili ze sobą harmonistę, który cały czas wesoło przygrywał.
- Naszego domu nie rozebrano, ale wszystko, co w nim było, sprzedano za bezcen na licytacji. Na sznurze przeciągniętym od drzewa do drzewa w naszym sadzie powiesili futra, kilimy, pościel. Co jedliśmy? Dziadek chodził do lasu i zrywał liście z lipy, bo mówili, że te liście przedłużą życie. Suszyło się je na deskach czy prześcieradle, później gniotło się na mąkę i robiło coś w rodzaju placków. Trwało to trzy lata. Ludzie umierali z głodu. Wszędzie dookoła.
Ale nic tam nie było. Goły step.
W 1936 roku przyszedł nakaz deportacji. Gdzie? Nie wiadomo. Okazało się potem, że do Kazachstanu. Jechali tam przez cały czerwiec w towarowych wagonach, z piętrowymi pryczami, jedna na dwie rodziny. W końcu pociąg stanął, żadnego dworca, goły step.
Po trzech dniach czekania przyjechały ciężarówki i uzbrojony komendant. Kazał wsiadać - tyle ludzi, ile się zmieści. Jakieś 60 km dalej wyrzucono nas. To był pierwszy punkt. Czernigowka. Ale nic tam nie było. Goły step.
Ludzie znaleźli studnię. Były w niej rogi, kopyta, jakaś skóra. Zaczęto studnię czyścić. Pojawiła się woda, ale brudna, czerwona, mimo to zaczęto ją pić. No i wybuchła czerwonka. Mama tak zachorowała, że lała się z niej krew. Po trzech dniach przyjechała Kirgizka z urzędu, powiedziała, że nie wolno tej wody pić, bo zakażona.
- Przywieźli nam kotły do gotowania, łopaty, kilofy, też namioty. Przedtem spaliśmy na gołej ziemi. Namioty były duże, komendant przydzielił po dwa metry na rodzinę, 20 rodzin na namiot. Trzeba było kłaść się na boku, żeby wszyscy się zmieścili. Ostrzeżono, że musimy zbudować sobie jakieś ziemianki, bo przyjdą mrozy i zginiemy. Zaczęła się katorżnicza praca - robienie "samanu", budulca z trawy i skamieniałej gliny.
Do końca roku wybudowano 200 ziemianek. Do jedzenia przywożono pszenicę, bardzo starą, w zimie było tylko to. Wszyscy chorowali na cyngę, szkorbut.
Powoli zbudowano tam kołchoz, punkt medyczny, klub, wielka obora. We wrześniu 1937 roku, 20 km stąd powstała szkoła, do której chodziła. A potem udało jej się dostać do trzyletniej szkoły felczerskiej w Pietropawłowsku w północnym Kazachstanie.
- Skończyłam ją w przyspieszonym tempie, bo wybuchła wojna i wysłali nas na front - mówiła Franceska Michalska. - Tam jednak z powodu złej organizacji żadnych rannych nie przywozili, więc wylądowałam w repatriowanym z Ukrainy domu dziecka, to była moja pierwsza praca. Ale ja chciałam na studia. Pojechałam do Ałma Aty, zdałam egzaminy. Zaczęłam studiować, ale wybuchła wojna swoiecko-niemiecka. Wyjechałam do Charkowa.
Tu też były straszne warunki. Wytrzymała jednak. Wreszcie dotarła do Czerniowiec. Rumuni stąd pouciekali, ale miasto było nietknięte przez bombardowania. Czyściutko, spokojne ulice. Nie było głodu, wszystko można było kupić.
Kiedy była w Czerniowcach, nadszedł upragniony koniec wojny.
Polska mnie rozczarowała
- Ostrzegano mnie, żeby nie jechać do Polski, że kraj zniszczony przez Niemców, bieda, wszystko drogie, a ja nikogo tam nie mam. Nie wierzyłam, uważałam, że w Polsce musi być jeszcze lepiej niż w Czerniowcach. Tylko nie wiedziałam, jak wyjechać, bo nie przysługiwało mi prawo do repatriacji. Sowieci zgodzili się tylko na repatriację tych Polaków, którzy do 1939 roku mieszkali na terenach polskich. Mnie to nie dotyczyło. Żeby z tego wybrnąć, dokonałam wielu kombinacji zakończonych sfałszowaniem karty repatriacyjnej wystawionej na inne nazwisko. Znów jechałam wagonem towarowym.
Byłam szczęśliwa, ale Polska mnie rozczarowała. Polacy traktowali mnie jak Sowietkę. A Sowietów nie znosili.
W 1948 roku Franceska Michalska skończyła studia medyczne we Wrocławiu. W połowie lat 50. przyjechała z mężem do Siemiatycz. I tu mieszka do dzisiaj.
Napisała swoją książkę, bo chciała dać świadectwo, jak straszne koleje losu musieli przechodzić Polacy. Tytuł jednak jej wspomnień jest optymistyczny "Cała radość życia".

Dlaczego? - Bo mnie się jednak zdawało, że się życiem cieszyłam, mogłam przecież kilkanaście razy zginąć, jak wiele moich koleżanek w Kazachstanie, jak moja rodzina. Z tylu opresji wyszłam i zawsze było to radosne uczucie, że żyję - tłumaczy Franceska Michalska.
Alicja Zielińska http://www.poranny.pl/
29.06.2010 02:04
Grygo Cecylia

-Krótka formułka, żadnych tłumaczeń, kazali się pakować.
Cielęta zabrali do lepszych pomieszczeń, a nas umieścili w tych chlewach. Rozdzielili po zagrodach. Niczego tam nie było, żadnych sprzętów. Bracia skombinowali jakieś deski, zbili prycze. Przyszła Rosjanka, poradziła jak postawić płytkę, żeby coś ugotować. W każdej ziemiance było po 30 osób. Głód, brud, wszy, ciężka praca - nie da się opowiedzieć tego, co przeżyliśmy - mówi Cecylia Grygo. Wraz z ojcem, trzema braćmi i gosposią była sześć lat na zsyłce w Kazachstanie.

    Wywózka
    Mieszkali w Rajgrodzie w powiecie grajewskim. Miała 16 lat, skończyła cztery klasy gimnazjum. Ojciec był gospodarzem, najstarszy brat oficerem; po napaści na Polskę Sowieci wzięli go do niewoli w Kozielsku, a potem rozstrzelali w Katyniu. Ale o tym dowiedzieli się później.
    Był kwiecień 1940 roku. Brat napisał list, żeby mu przysłać paczkę z żywnością i z ciepłym ubraniem. Poczta nie chciała przyjąć bez rekomendacji NKWD. Mama nie żyła, ojciec poszedł do naczelnika, ale on zezwolił wysłać tylko pieniądze.
    - 13 kwietnia przyszli po nas - opowiada pani Cecylia. O drugiej w nocy łomot do drzwi. Otwierać, rewizja! Dwóch stało z karabinami, a trzech przetrząsało mieszkanie. Byli do szóstej rano. A potem rozkaz: "Zabierajcie się. Pieriesielajem was w druguju obłast”. Krótka formułka, żadnych tłumaczeń, kazali się pakować. Furmanki już czekały, by zawieźć na stację. Kierunek Kazachstan.
Alicja Zielińska http://www.poranny.pl
29.06.2010 02:44
Rogalska Klara

Sześć straconych lat
13 kwietnia 1940 roku - druga deportacja Polaków na Wschód.
Weszło pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze, dwaj to byli Żydzi miejscowi, z którymi moi bracia uczyli się w szkole. Rozpoznaliśmy ich od razu. Zbierałam rzeczy i płakałam, nie bardzo zdawałam sobie sprawę, co się dzieje - mówi Klara Rogalska.
Zawalił się cały mój świat - wspomina Klara Rogalska
Miasto Kobiet: Skąd Państwa zabrało NKWD?
    Klara Rogalska: Z Jezior. Mieszkaliśmy w Wilnie, ale ojciec pracował właśnie w Jeziorach, 28 km od Grodna. Był wicedyrektorem tartaku. To bardzo piękna okolica, jeziora, lasy, ludzie przyjeżdżali tam na wczasy, harcerze na obozy. My tam też spędzaliśmy zawsze wakacje. Ale w 1939 roku, kiedy przyjechaliśmy, to już nie wróciliśmy do Wilna. Ojciec postanowił, że zostaniemy jakiś czas. Tutaj jest bezpieczniej, mówił, wojna długo nie potrwa, Polacy pogonią Niemca i Sowieta. Niestety, w marcu 1940 roku ojca aresztowano za działalność antyludową i skazano na osiem lat łagrów, a nas w kwietniu wywieziono do Kazachstanu. Miałam 14 lat, siostra 18, bracia 22 lata i 20 lat.
    Scenariusz zawsze był ten sam: noc, walenie do drzwi i pół godziny na spakowanie się.
    - Weszło pięciu. Starszy enkawudzista i żołnierze, dwaj to byli Żydzi miejscowi, z którymi moi bracia uczyli się w szkole. Rozpoznaliśmy ich od razu. Zbierałam rzeczy i płakałam, nie bardzo zdawałam sobie sprawę, co się dzieje. Na podwórzu czekały furmanki. Z domów wokół wychodziły inne rodziny. Enkawudziści ustawili nas w kolumny i poszliśmy 18 km na stację kolejową. Pamiętam ten straszny nastrój, wyjące psy, które biegły za nami, porywisty wiatr i my maszerujący w ciemnościach po błotnistej drodze.
    Na stacji stały wagony bydlęce...
    - Załadowali nas, zaryglowali drzwi i pojechaliśmy w nieznane. Warunki makabryczne, dziura w podłodze zamiast toalety, zimno, pośrodku koza do ogrzania, ale nie było czym palić. Wagony otwierano raz dziennie, podawano w wiadrach wodę i jakąś kaszę. 3 maja dojechaliśmy do Pietropawłowska. Tam jeszcze śnieg, mróz. Mama z siostrą zachorowały na dezynterię, zabrali je do szpitala. Zaczęły podjeżdżać ciężarówki. Kiedy doszła do nas kolejka, nie chcieliśmy wsiadać bez nich, ale dowódca nie chciał słuchać naszych tłumaczeń. Znajdziecie się, pokrzykiwał. I rzeczywiście, mama i siostra dotarły do nas za jakiś czas. Przyjechaliśmy do miasteczka Krywoszczoki, rejonu Marjewka. Jakaś kobieta przyszła i zabrała nas. Wdowa, miała dwoje dzieci. Warunki u niej były straszne. Maleńka izba, w której połowę zajmował piec. Nie sposób było tak żyć, zaczęliśmy się domagać innego pomieszczenia. Dali nam chałupę na skraju wioski. Lepiej było, ale nie mieliśmy czym palić. Chodziliśmy do lasu po gałęzie, 30 km. Wiosną przenieśliśmy się do kołchozu. Wrócił ojciec z obozu. Pracował w buchalterii. To już było po porozumieniu Sikorski--Majski. Bracia i siostra wstąpili do armii Andersa.
    Pani była za młoda do wojska?
    - Nie. W moim wieku młodzież też szła do armii, Anders wyprowadził z Rosji 40 tys. dzieci. Po prostu bracia uradzili, że ja mam zostać i opiekować się rodzicami, oni zaś pójdą walczyć o wolną Polskę. Przeszli cały szlak bojowy, dotarli do Anglii.
    Co dla Pani było tam najgorsze?
    - Praca. Bardzo ciężka, ponad siły, od rana do wieczora. Wszyscy musieli pracować, bo inaczej nie dawali talonów żywnościowych. Latem pracowałam przy wyrobie samanu, to był taki miejscowy budulec. Do ogromnej jamy wrzucano słomę, ziemię, nawóz i ugniatało się to nogami, skórę mieliśmy pozdzieraną do krwi. Powstawała masa, z której robiono pustaki. Zimą w elewatorach przewracaliśmy w spichrzach zboże, żeby nie spleśniało. Kurz niesamowity, zatykało nos, usta, oczy, ale byliśmy szczęśliwi, bo mogliśmy ukraść trochę zboża. Kradli wszyscy. Ziarna ścierało się na żarnach i była mąka, kasza, było co jeść. Chodziliśmy też do żniw. Zanim weszły traktory, musieliśmy ze zboża wyrwać piołun. Upał 35 stopni, piekło. Gorzej niż zimą. Raz dziennie przywozili wodę do picia i jakieś kluski. Były brygady polowe i brygady traktorne, bardzo ciężko było.
    Kobiety też jeździły na traktorach?
    - A jakże. Mam prawo jazdy, autentyczne, wydane w Kazachstanie. Raz przewodniczący kołchozu kazał mi jechać z brygadą traktorną, byli w niej sami mężczyźni, odmówiłam. Przyjeżdża milicja: Sabotażystka. Zabrali do aresztu, odbył się sąd. Dostałam dwa lata robót w kopalni w Karagandzie. Ale nie było transportu, żeby mnie zawieźć, to mnie uratowało. Któregoś dnia mama przyszła na widzenie i mówi: "Zdejmij kolczyki, nie pytaj po co”. Na drugi dzień strażnik przychodzi: "Wolna jesteś, wychodź”. To było ostatnie złoto, które mieliśmy, bo resztę sprzedaliśmy na jedzenie.
    Płakała Pani?
    - Nie. Ale tęskniłam bardzo. Za domem, za Polską, za wszystkim, co utraciłam bezpowrotnie. Przy życiu trzymała nas tylko nadzieja, że niedługo stamtąd wyjedziemy.
    Ale wróciliście dopiero po sześciu latach.
    - Tak, w 1946 roku. Pamiętam, jechał ten pociąg i jechał w nieskończoność. Pytają nas: "A wy dokąd?” A skąd nam wiedzieć, o powrocie do Wilna nie było już mowy. Dojechaliśmy do Myśliborza, 40 km od granicy zachodniej. Wysiadamy, kierownik transportu mówi: "Proszę państwa, tu są Ziemie Odzyskane, a dalej Niemcy”. Gdzie my trafiliśmy? Popłoch, krzyk, ledwie uwolniliśmy się od Sowietów. Patrzymy, idą kobieta i mężczyzna, z opaskami Czerwonego Krzyża. Uspokoili nas, że dostaniemy mieszkanie, pieniądze, żywność. Z Myśliborza jednak wkrótce wyjechaliśmy do Gorzowa Wielkopolskiego. Była tam dyrekcja Lasów Państwowych, ojciec dostał pracę. Dali nam mieszkanie po wojsku sowieckim, 100 metrów kw. Szok, nie mogliśmy się przyzwyczaić do tak wielkiej powierzchni. Poprosiliśmy o mniejsze mieszkanie w bloku. Dostaliśmy trzy pokoje, wystarczyło.
    Była Pani już dorosła, a musiała zaczynać życie na nowo.
    - Miałam 20 lat i skończoną tylko podstawówkę, bo w Wilnie zdążyłam zdać do pierwszej klasy gimnazjum. Ojciec mówi: "Dziewczyno, ja wiem, że tu pełno chłopaków się kręci, ale ty się bierz za naukę”. Poszłam do szkoły, zdałam maturę. Poznałam męża, założyłam rodzinę.
    Jak trafiliście Państwo do Białegostoku?
    - Mąż pochodził z tych terenów. Ziemianin spod Janowa. Jego rodzice mieli tu majątek, dom, chciał wrócić. Mówił, że to dla dzieci będzie, a ja cały czas myślałam, że będę bliżej moich ukochanych stron, Wilna, Grodna, Jezior. Zanim przyjechaliśmy w 1952 roku, to już takie zmiany polityczne nastąpiły, że strach było wspominać o Wilnie.
    A co z rodzeństwem? Kiedy się spotkaliście?
    - Dopiero w 1979 roku. Ale moja rodzina i tak miała wielkie szczęście, dzięki Bogu wszyscy przeżyliśmy tę gehennę. Bracia i siostra nie chcieli wrócić do Polski, bo - jak pisali w listach - nie o taką Polskę walczyli. Wyjechali do Wenezueli, a potem do Stanów, do Kalifornii, gdzie osiedlili się na stałe. I tam się spotkaliśmy.
    Włączyła się Pani w pracę Związku Sybiraków, działa w Towarzystwie Przyjaciół Grodna i Wilna.
    - Tak jak wielu sybiraków. Musimy przekazać młodemu pokoleniu prawdę o tamtych strasznych latach, trzeba też było pomóc tym, którzy przeżyli tę gehennę. Mam wielką satysfakcję, że udało mi się załatwić sybirakom na Białorusi dodatki kombatanckie. Oni żyli w takiej biedzie. Czułam, że jestem im coś winna, oni tam przecież zostali. A ja? Jestem szczęśliwa. Doczekałam czasów, że w każdej chwili mogę wsiąść w samochód i pojechać do Wilna, do Ostrej Bramy. Podziękuję Matce Boskiej za życie, za zdrowie i wracam do wolnej Polski.
Alicja Zielińska http://www.poranny.pl
29.06.2010 02:55
Macuta Walentyna z domu Kowalska

Losy Sybiraków. Z Myrchy na Nieludzką Ziemię
    Pierwsza deportacja rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku. Odbywała się w wyjątkowo niesprzyjających warunkach atmosferycznych - temperatura spadała wówczas nawet do 40 stopni poniżej zera. Teoretycznie deportowani mieli prawo zabrania ze sobą odzieży, bielizny, obuwia, pościeli, naczyń kuchennych i stołowych, żywności, drobnego sprzętu rolniczego i domowego, pieniędzy i przedmiotów wartościowych, jednak nie więcej niż 500 kg na rodzinę. Pozostawiali dorobek całego życia: majątek nieruchomy, sprzęt rolniczy, inwentarz żywy. W praktyce normą było pośpieszne pakowanie tego, co było pod ręką.
    Według danych NKWD, podczas pierwszej wywózki wysiedlono w sumie prawie 140 tysięcy osadników i leśników wraz z rodzinami, których umieszczono w 115 specposiołkach, rozrzuconych w 21 krajach i obwodach Związku Sowieckiego. Poza dominującymi wśród wysiedlonych osadnikami wojskowymi i kolonistami, deportacja lutowa objęła także pewną liczbę pracowników służby leśnej.
    Miałam 11 lat, gdy zaczął się koszmar
    Ojciec mój był leśniczym - wspomina Walentyna Macuta z domu Kowalska. - Mieszkaliśmy w gajówce w osadzie Myrcha. O 4 rano ojciec pojechał do Nadleśnictwa naliczać płace dla robotników - był to dzień wypłat. Pojechał konno, pamiętam, że była straszna zamieć, 40 stopni mrozu... I zaraz po nim - może 15-20 minut - stukot do drzwi: " odkrywaj!”. Mama otworzyła i usłyszała " Sobirajsia!”. Dokąd? Nie chcieli powiedzieć. Mama zaczęła nas poganiać, żebyśmy szybko wstawali. Ruszyć się nie można było nigdzie, nawet do ubikacji musieliśmy iść z "bojcom”. Było ich pięciu, w tym jeden miejscowy, który wskazywał Rosjanom, gdzie mieszkają rodziny przeznaczone do deportacji. Wraz z nimi, jako szósty, był aresztowany wcześniej leśniczy Augustyniak - strasznie pobity, próbował uciec im z furmanki, gdy jechali do nas. Sowieci zaraz zrobili rewizję. Chciałam opatrzyć pana Augustyniaka, ale mi nie pozwolono nawet krwi zmyć z jego twarzy. I był taki moment nieuwagi Sowietów, "bojec” pilnujący leśniczego wyszedł gdzieś chyba i Augustyniak uciekł. My byliśmy jeszcze koło ubikacji a on pobiegł w las. Ale nie miał szans. Śnieg, zimno. Zaraz go złapali i pilnowali od tego momentu we dwóch.
    Kazali dzwonić do nadleśnictwa. Okazało się, że ojciec akurat dojechał na miejsce. Mama stojąc " pod pistoletem” powiedziała ojcu, by o nic nie pytał, tylko wracał szybko do domu.
    My czekając na jego powrót ubraliśmy się, ale nie było mowy o jedzeniu czy innych przygotowaniach. Kuchnię całą zajęli sowieci, do pokoju nie można było po nic pójść, tylko wziąć to, w co byliśmy ubrani. Mama zaczęła z nimi rozmawiać, ale enkawudysta zakrzyknął " nie marudź. Sobirajsia” . Ale co brać? Jeden z nich mówi - bierz pościel, bo trasa długa, a mróz duży, weź, żeby dzieci nie pomarzły. No i na jedne sanie załadowaliśmy, co mogliśmy zabrać. Ale z pokoju nie mogliśmy nic wziąć, bo tam siedział pod strażą Augustyniak. Więc zabraliśmy to, co było w sypialce - pościel, parę innych rzeczy. Nawet chleba nie wzięliśmy na drogę. Miałam wtedy jedenaście lat.
    Siedmioosobowa rodzina z najmłodszą, niespełna dwuletnią dziewczynką, wsiadła do sań. W ten sposób dojechali do Narewki. Tam na stacji enkawudyści kazali wsiadać do wagonu. Na odjazd czekali jeszcze półtorej doby...
    "Dwa czełowieka za wodoj, odin za uglom”
    Wagony były zaryglowane, a dwa maleńkie okna zakratowane. Ludzie spali na pryczach - na górnych rozlokowały się kobiety z dziećmi, dolne zajęli mężczyźni. Na podłodze leżały bagaże. W każdym wagonie była " ciepłuszka” - blaszana beczka, w której paliło się węglem. Za toaletę służyła dziura wybita w podłodze. Publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych było, przynajmniej początkowo, jedną z najbardziej stresujących czynności. Ludzie starali się jakoś to łagodzić, osłaniając owe "przybytki" na różne sposoby, czy też korzystając z nich nocami, by zapewnić sobie jakieś pozory intymności. Ponadto otwory te bardzo szybko ulegały zanieczyszczeniu i pokryte grubą, zlodowaciałą warstwą odchodów, wydzielały niewyobrażalny fetor.
    Przez całą drogę, często co drugi dzień, z każdego wagonu wychodzili ludzie po wodę i węgiel do palenia w "ciepłuszce”.
    - Kiedy minęliśmy Ural, wagony odryglowano i mogliśmy od czasu do czasu wyjść przewietrzyć się. Pociąg jechał tak wolno, że bez problemu szliśmy obok wagonów - oczywiście pod strażą. Wtedy na zakrętach widzieliśmy, że skład ciągną 2 parowozy i również dwa popychają. Ile było wagonów, nie wiem, ale było ich bardzo dużo.
    Podróż trwała około miesiąca
    -8 marca byliśmy już na Oziero Zajskoje - opowiada pani Walentyna.- Dobrnęliśmy tam nad ranem. Wysiedliśmy w Talmience i dalej furmankami wieziono nas przez rzekę Ob. I dalej... W pewnym miejscu zatrzymaliśmy się - to było Oziero Zajskoje, kres naszej wędrówki.
    Stały tam dwa rozsypujące się baraki. W jednym z nich zajmowaliśmy niewielki pokój, w 20 osób: rodziny Leśników, Ledowiczów , Ochrymiuków, Grygorukowie i my. Spaliśmy stopami do siebie i było nam ciasno, na drugą noc pilnowaliśmy, aby naprzeciw dorosłego leżało dziecko - po to, aby dało się rozprostować nogi.
    Życie na Syberii było bardzo trudne. Całą zimę trzymał duży mróz. Od czasu do czasu nadciągały "burany”- zamieć tak intensywna, że widoczność była zerowa. Przy tym tak silny wiatr, że ludzie mieli kłopoty z poruszaniem się. Bywały też okresy, kiedy nocami wiało tak silnie i tak obficie padał śnieg, że do rana baraki były zasypane łącznie z kominami, co uniemożliwiało palenie w piecu.
    Zima trwała długo. Do początku maja kra schodziła, zrywało mostki i wszystko się topiło.
    Latem natomiast było bardzo gorąco - 40-50 stopni i dwa albo i trzy razy na dobę niezwykle intensywna burza.
    Kto nie pracuje, ten nie je
    Dzienna porcja chleba dla osoby pracującej, to było 500 gramów, a dla niepracujących - 200. Chleb był czarny, ciężki jak cegła i bardziej gorzki od piołunu. Czasami zdarzał się z prosa. Bochenek taki przy wkładaniu do torebki miał jeszcze jakiś kształt, ale po paru metrach zmieniał się okruszyny.
    -Mama dzieliła nam te okruchy po łyżeczce czy dwie. Kromki chleba dzieliła na kawałki wielkości kostek czekolady, a następne kawałki jedliśmy za godzinę czy więcej - tak aby tylko przetrwać. Bardzo dużo ludzi umarło, dlatego że zbytnio się najadali - silniejsi zabierali porcje słabszym albo też nocą, gdy wszyscy spali, ktoś jeden zjadał chleb. A wycieńczony organizm nie wytrzymywał i ludzie umierali.
    Na Syberii matki codziennie, dzieląc chleb, przeżywały dramat gdy musiały wybierać: czy zaspokoić potrzeby żywnościowe pracującego w rodzinie mężczyzny, od którego sił zależała egzystencja pozostałych, a odmówić pożywienia zagłodzonemu dziecku, czy też nakarmić najpierw to dziecko, ryzykując opadnięcie z sił żywiciela...

    10 lutego obchodzimy 67 rocznicę pierwszej wielkiej deportacji na Syberię.
    Z Puszczy Białowieskiej wywieziono wówczas pracowników leśnych.Zachowane zdjęcie wykonane 3 maja 1941 roku na nim.
    Zesłańcy na Oziero Zajskoje: Edward Burzawa, Stanisława Burzawa, Alina Kozirkiewicz, Maria Kozirkiewicz, Eugenia Gass, Bogdan Gass, nauczycielka - Julia Grigoriewna, Marek Pasemko, Zofia Pasemko, Sofia Aleksiejewna, Edward Gass, na przodzie stoi Zoja Wasiljewna.
Marta Chmielińska http://www.poranny.pl/
12.09.2010 16:25
Piekarski Edward Karłowicz
urodził się 25 października 1858r.. w Piotrowiczach w okręgu Mińskim na Białorusi

w rodzinie zubożałej szlachty Piekarskich. Ojciec Karol Piekarski wcześnie owdowiał, i Edwarda na wychowanie oddał dziadkowi Romualdowi Piekarskiemu, byłemu zarządcy w majątku miejscowego właściciela ziemskiego.
E.K. Piekarski, zależny od dziadka i będący na Jego utrzymaniu , studiował w Mozyrskim gimnazjum, w Mińskim gimnazjum i w gimnazjum Taganrogu, gdzie studenci chętnie czytali dzieła W.Bielińskiego, A. Gercena, D. Pisariewa, N. Dobrolubowa, N.Czernyszewskiego i inną literaturę na tamten czas prawem zakazaną
W szkole Edward K. Piekarski należał do organizacji o charakterze rewolucyjnym. Jesienią 1877 roku wstąpił do Charkowskiego Weterynaryjnego Instytutu i tam brał czynny udział
w ruchu studenckim popularyzując poglądy populistyczne nie tylko wśród studentów ale i wśród ludności miejskiej.
18 grudnia 1878, E. Piekarskiego wydalono z instytutu bez prawa wstępu do uczelni i skazano na wieloletnie wygnanie na Sybir. Zamieszkał w Jakucku w 1881 roku i osiadł w wiosce Idygej Boturuskiej
Zarządzał nią Ivan Orosin, i chciał by wykształcony polityczny zesłaniec zamieszkał w jego rodzinnej wiosce. Edward K. Piekarski dostosował się do niezwyczajnych warunków wygnania.
W krótkim czasie założył rodzinę , nauczył się języka jakuckiego i szybko udało mu się zaprzyjaźnić z wieloma znaczącymi na tej ziemi ludźmi, m.in. z J. Iwanowem, S. Grigoriewem, Nilem Orosinym.
Jako zesłaniec uczestniczył w znanej pod nazwą „Sibiriakowa” ekspedycji po Jakucji zorganizowanej przez wschodniosyberyjski oddział Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego który do swojego zespołu włączył zesłańców jako „współpracowników jakuckiego komitetu statystycznego”. Piekarski uczestniczył w ekspedycji 3 lata (1894 – 1896) jako wyróżniający się
członek zespołu naukowo-badawczego.,
W 1905 roku z Jakucji powrócił do Petersburga . Car bowiem cofnął Mu nakaz zesłania za sprawą wstawienia się Akademii Nauk .
W październiku 1926 r., E.K. Piekarski wpisal ostatnie slowo w rękopisie jakuckiego slownika. Za swoje osiągnięcia w sferze orientalistyki(tiurkologii) E.K. Piekarski 1 lutego 1931, został powołany na członka honorowego Akademii Nauk ZSSR.

Pierwszą etnograficzną pracą Piekarskiego był opublikowany artykuł: Ród jakucki przed i po przybyciu Rosjan, napisany wspólnie z innym zesłańcem politycznym, G. Osmochowskim. W artykule tym, na podstawie danych etnograficznych i informacji zaczerpniętych z folkloru, autorzy scharakteryzowali życie społeczne Jakutów z czasów przed przybyciem Rosjan. W pracy pokazano przede wszystkim możliwość wykorzystania danych etnograficznych i folkloru, jako źródeł pierwotnych, do opisu życia społecznego Jakutów w okresie niepiśmiennym.
Piekarski uczestnicząc w ekspedycji wspólnie z I. I. Majkowem opracował składający się z dziesięciu rozdziałów Program badania życia domowego i rodzinnego Jakutów.
W 1903 r. Piekarski badał życie przyajańskich Tunguzów i zebrał kolekcję etnograficzną dla Muzeum Rosyjskiego (ok. 400 eksponatów) i razem z W. N. Wasiliewem napisał pracę: Ubiór i bęben szamana jakuckiego, w której szczegółowo przedstawiono, jaką rolę spełnia każda część i detal szamańskiego kostiumu, jaką bęben oraz pobijak.
Piekarski wraz z N. W. Popowem opublikował dwa artykuły: Typowe wesele jakuckie i Wśród Jakutów. W pierwszym z nich został opisany obrzęd weselny, widziany przez Piekarskiego w 1892 r.
W drugim artykule przedstawiono wykaz kosmogenicznych, antropologicznych i zoologicznych pojęć Jakutów, zebranych przez autorów w latach 1880-1890 w Jakucji Centralnej. Kilka artykułów poświęcił też sytuacji prawnej Jakutów, poddając ostrej krytyce prawo ziemskie i stan sądownictwa.
Wielką zasługą Piekarskiego jest zebranie i wydanie dzieł jakuckiej ustnej twórczości ludowej, a przede wszystkim jej monumentalnego gatunku ołonho.
Do sporządzenia Słownika języka jakuckiego wykorzystał pełne, częściowe i skrótowe zapisy trzydziestu jeden ołonho
Piekarski był i autorem, i redaktorem trzytomowej serii akademickiej - Model literatury ludowej Jakutów, wydawanej ośmiokrotnie. Pierwszy tom zawiera 21 dzieł ustnej twórczości ludowej, a wśród nich trzynaście tekstów ołonho zapisanych przez Piekarskiego albo pod jego kierownictwem przez piśmiennych Jakutów. Redagował Ogólny przegląd okolicy jakuckiej w latach 1892-1902 (Jakuck, 1902) i sporządził Przegląd okolicy jakuckiej w 1901 r. (Jakuck, 1903).
Edward K. Piekarski wszedł do historii narodowej i światowej turkologii przede wszystkim jako twórca podstawowego słownika języka jakuckiego.
E. Piekarski w Jakucji był 25 lat.
Szkoła w Debdirge od roku 1927 nosi Imię Edwarda Karłowicza Piekarskiego
Pierwszy podstawowy kurs języka polskiego dla grupy bardzo zdolnych uczniów przeprowadzony został w szkole w czerwcu 2010 r. przez mieszkającego w Jakucji Polaka- Adama Kowalskiego.
Pierwsze elementarze, słowniki i książeczki z Polski - z Wrocławia posłane zostały dzieciom tej szkoły w m-cu lipcu 2010
Źródło: strona internetowa szkoły w Jakucku

Адрес: 678658с. Дэбдиргэ,
ул.А. Ф.Боярова 39
Таттинский улус, Республика Саха (Якутия)
Российская Федерация.
Rosja Jakuck
Эл/почта:
Kontakt
igidey-school@inbox.ru

Żrodło: strona internetowa szkoły w Jakucku http://www.igidey-school.ru/
i dane I E. S. Sziszigina
Strona z 4 < Poprzednia Następna >