Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Podania,legendy,opowieści cudowne z lat dawnych na Podlasiu

30.11.2008 17:26
Podania ,legendy i opowieści cudowne z lat dawnych na Podlasiu

Bagiennik -demon niższego szczebla.
Baśń o księciu i królewnie
Baśń o złej królowej i zaczarowanych skarbach
Białowieska
Bocian
Boćki
Bogini wiosny
Brzezicki
Chrzciny we wsi
Czarna Dama
Diabelskie lusterko
Dlaczego Dobry Las jest Dobrym Lasem
Dobra śmierć
Dom
Duch Bieluch
Duch puszczy
Duma Jaćwinga
Dusza Towarzysza Chorągwi
Grad
Góra przy której straszy
Góra Zamkowa w Drohiczynie
Herb Lublina z Koziołkiem
Historia Sanktuarium Studzienicznej
Jak Ali Popławski z upiorami się barował
Jak Boczarski na Młynie
Jak diabeł Czarciwąs od sernickich wieśniaków sprytu się uczył
Jak na wigilię dzik rozmawiał ludzkim głosem
Jak powstał Augustów
Jak św. Onufry konie odnalazł
Jak Zuzka z Sernik prześwięciła diabła Okowitę
Jaś Grajek i królowa Bona
Jezioro duchów-coś o zakochanych.
Kamienna Baba
Kamienna Córka
Kamień nieszczęścia
Klątwa Kozaka
Korczewska Legenda
Krypno.
Kurzętnik
Legenda mrożąca krew
Licho z Cieliczańskiego las
Łowcy Pereł
Mgła
Na początku był lin
Naznaczony Dzik
Niezwykła historia o Białym Rycerzu z Małego Płocka
O miłości młodego kameduły do córki rybaka, Wingryny
O Białej
O Cerkwi w Dubiczach Cerkiewnych
Czarnej Hańczy
O Czerwonym Borze
O Drzewie Krzyża Świętego
O duszach
O Farysie, duchach i gilotynie
O górze zamkowej
O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu
O Królowej Drzew
O królu Brzoście, jego trzech córkach i czarowniku Batalionie
O miłości młodego kameduły do córki rybaka, Wingryny
O Nettcie
O pieknej Jegli
O powstaniu Białej
O powstaniu kamiennej baby
O powstaniu Lipska
O Radziwille ,,Panie Kochanku"
O Surażu
O Tykocinie
O wyspie Kępa
O Zofii Filipowiczównej czary czyniącej
Piekielne wrota
Pierścień Orlicy
Piękna złotniczanka
Pobojna Góra
Powstanie Suwałk
Puszczyk
Sąd diabelski
Sen Leszka Czarnego
O Ojcu Ruszlu
Skarb templariuszy
Sum zwany Ślepcem
Śnieżna sowa
Światło życia
Święte miejsce
Święty Onufry na Podlasiu
Tajemnicze kurhany
Tajemniczy skarb
Topielica
Tunel śmierci
Ukryty skarb
Urocze oczy
Wesele zamienione w wilkołaki
Wizerunek
Wspólnota Traktorów
Zaklęte wesele
Zbójeckie dzieje Pysznego Janka z Czerwonego Boru
Złoto
Związana z kamedulskim klasztorem wigierskim
Zwierciadło Twardowskiego

Komentarze (100)

Strona z 5 < Poprzednia Następna >
19.12.2008 03:45
Tajemniczy skarb
Noc była ciemna jak smoła, a wiatr przetaczał nad Lublinem ulewę. Gdy kolejny piorun strzelił, oświetlając trupim blaskiem rynek, oświetlił także stojący przed ratuszem wóz. Zdumieli się wszyscy, którzy przed burzą schronili się do ratusza, bo bramy miasta dawno już były zamknięte i żaden wóz nie mógł wjechać. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, że wóz zaprzężony w dwa ukraińskie woły był bez woźnicy. Na wozie stała skrzynia. Gdy pachołkowie ciężko dysząc, wnieśli ją do wnętrza i odbili skobel, aż odskoczyli z wrażenia. Po brzegi wypełniona była złotem i kosztownościami. Na wierzchu leżał list adresowany do Jakuba Kwanty. Tego samego, który wraz z Mikołajem synem Krystyna i Maciejem Kuminogą podarowali bernardynom ziemię pod murowany kościół. Natychmiast jeden z mieszczan wybiegł przed Ratusz sprawdzić, czy coś jeszcze na wozie nie zostało. Nie zobaczył ani wozu, ani wołów. A bramy miasta nadal były zamknięte.
– Skarby te przekazuję na dokończenie budowy świątyni - odczytał Mikołaj, któremu słudzy dostarczyli pismo. I tak to dzięki tajemniczej skrzyni dokończono budowę kościoła i klasztoru. Stoją one po dziś dzień przy placu Wolności. http://www.lublin.eu/_Tajemniczy_skarb_-1-128.html
19.12.2008 03:48
Sen Leszka Czarnego
Jest lato roku pańskiego 1282. Litwini i Jadźwingowie panoszą się na Lubelszczyźnie. Leszek Czarny, książę krakowski rusza naszemu miastu na pomoc. Droga z Krakowa jest długa. Gdy wojska w końcu docierają nad Bystrzycę, wroga już nie ma - odjechał na wieść o potężnym władcy. Znużony Leszek zasypia pod dębem. We śnie przychodzi do niego święty Michał Archanioł. Podaje mu królewski miecz i rzecze: Leszku, synu Kazimierza, goń za wrogiem. Leszek i jego wojska gnają natychmiast za najeźdźcą. I klęska dotyka Litwinów, klęska dotyka Jadźwingów z ręki księcia. Z wdzięczności za zwycięstwo Leszek Czarny ścina dąb, pod którym śnił, a jego pień czyni podstawą ołtarza. Ołtarz zaś staje się częścią ufundowanej przez księcia świątyni, która przez sześć wieków służyć będzie mieszczanom Lublina.
Dzisiaj fary pod wezwaniem św. Michała już nie ma, ale dokładnie wiemy, gdzie rosło drzewo, w cieniu którego śnił Leszek Czarny.
http://www.lublin.eu/_Sen_Leszka_Czarnego_-1-127.html
19.12.2008 04:07
O Ojcu Ruszlu
Pięknym i cennym zabytkiem starego Lublina jest kościół oo. Dominikanów, wybudowany w roku 1342*, z rozkazu Kazimierza Wielkiego, w obwodzie murów miejskich, przy uliczce Złotej. W jednej z jego licznych kaplic, zwanej Ruszlowską, ogarnia zaduma nad dziwnymi drogami duszy ludzkiej, która opuściwszy ciało, ma jeszcze coś do powiedzenia światu. Nazwa tej kaplicy pochodzi od cudownego obrazu Matki Boskiej, będącego niegdyś własnością ojca Ruszla, przeora zgromadzenia, który umarł w połowie XVII wieku.**
Ma ona chór i organy i tę tajemniczość dziwną, wiążącą dawne i dzisiejsze dzieje.
Ojciec Ruszel był człowiekiem niepospolitego miłosierdzia, rozumu, dobroci i pobożności. Braciszkowie twierdzili, że lampkę oliwną przed obrazem Matki Boskiej w jego celi zapalają aniołowie. Toteż gdy umarł, żal i płacz był tym większy, że ciało jego znikło bez wieści. Z czasem ludzie wytłumaczyli sobie, że pan Bóg razem z ciałem zabrał do nieba swego wiernego sługę i oddawali mu cześć jako świętemu. Bo gdzieżby się podział? Kto by go skraść pozwolił? Braciszkowie trzymali wartę u tych zwłok najdroższych i odprawiali modły przez dnie i noce. Więc nagłe zniknięcie ciała tylko nadprzyrodzonemu zrządzeniu przypisać można było. Pewno zdrzemnęli się znużeni wartownicy i przez ten moment stał się dziw. Ale w klasztorze zaczęły dziać się niesamowite rzeczy. Organy same grały w kaplicy ojca Ruszla, a przy ołtarzu widać było cień ludzkiej postaci, jego postaci... Po korytarzach snuła się jakaś zjawa... To ojciec Ruszel klasztor nawiedzał. Widział go ten i ów... Ten i ów trwogą zdjęty żegnał się i na kolanach upadał. Wieść o tym rozchodziła się po Lublinie i okolicy. Ludzie trwożyli się, ale świadkowie stwierdzili prawdziwość tych zjawisk... Rzeczywiście były to zjawiska nadprzyrodzone, choć mało zrozumiałe, bo wędrówkę pośmiertną ludzie zwykli uważać za pokutę, a czysty żywot ojca Ruszla wykluczał taką możliwość.
W ten sposób minęło prawie dwieście pięćdziesiąt lat. Ze zjawą u dominikanów zżyły się pokolenia. Każdy wiedział, nikt się nie dziwił. Zjawia się... Mszę odprawia... Na organach gra... Po korytarzach chodzi... Nikomu z tego powodu nie stała się żadna krzywda...
Kiedy władze rosyjskie zajęły klasztor na koszary, ujrzał zjawę, w korytarzu wartujący żołnierz i uciekł przestraszony. Następny wartownik był odważniejszy. Po prostu zmierzył się i strzelił. Zjawa rozłożyła ręce i... znikła w ścianie. Wtedy żołnierz zaalarmował władze. I oto komisja śledcza w miejscu ściśle wskazanym przez wartownika rozkazała ścianę opukać, a wyłowiwszy uchem jakby próżnię, zarządziła - na pewnej przestrzeni - ścianę odmurować. Wtedy... ujrzano we wnęce szkielet ludzki, który po zbadaniu takich przedmiotów jak szkaplerz i różaniec, okazał się... ojcem Ruszlem. A teraz pytanie i wniosek: Kto go zamurował i dlaczego?
Przypuszczać należy, że uwielbiający go braciszkowie zainscenizowali wniebowzięcie zacnego dominikanina, aby przed wiernym ludem tym więcej podnieść jego cnoty. A tymczasem pokorna dusza ojca Ruszla znieść nie mogła tego zrównania go z Matką Boską i niepokoiła żyjących, aby ujawnić prawdę. Bo fakt faktem, że z chwilą odmurowania szkieletu zjawa nie pokazała się więcej.
Ale pamięć o tym nie wygasła.
*- Murowany kościół i klasztor Dominikanów w podanym roku zostały ufundowane i powstawały etapami. Dominikanie znaleźli się w Lublinie ok. 1260 roku i pierwsza ich świątynia, najpewniej drewniana kaplica św. Krzyża, stanęła w miejscu obecnego kompleksu zabudowań. "Kronika Wołyńska" z 1288 roku, jak się uważa, przytacza szczegóły dotyczące właśnie ówczesnego klasztoru Dominikanów.
**- XVIII- wieczny portret o. Pawła Ruszla wisi nad wejściem Kaplicy Matki Boskiej Ruszelskiej. Kaplicę wybudowano w 1728 roku po wezwaniem św. Andrzeja, a zmieniła nazwę po 1768 roku gdy umieszczono w niej obraz z początku XVII wieku przedstawiający Matkę Boską adorującą Dzieciątko - był to obraz szczególnie czczony przez o. Ruszla i stąd nazwano go ruszelskim. http://www.lublin.eu/_Podanie_o_ojcu_Ruszlu_-1-125.html
19.12.2008 04:13
Kamień nieszczęścia
Jedną z osobliwości lubelskich jest kamień nieszczęścia, o którym krąży makabryczna legenda. Obecnie kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze.
Pochodzi on podobno ze Sławinka pod Lublinem. Na początku XV-go wieku "urzędował" on na placu Bernardyńskim, dawnym placu Straceń, jako podstawa pod pień dębowy, ociekający krwią skazańców. Zdarzyło się raz, że kat ściął głowę niewinnego człowieka, z takim rozmachem, ze pień rozłupał się na połowę, a topór wyszczerbił w kamieniu głęboki wyłom. Potem ktoś go przytoczył na plac przy ul. Rybnej. Pewnego dnia szła tędy kobieta z dwojakami, niosąc dobry obiad mężowi pracującemu przy budowie. W pobliżu kamienia potknęła się i upadła, rozbijając garnki na jego powierzchni. Zapach okraszonej zupy przynęcił kilka wałęsających się psów, które rzuciły się na żer, oblizały kamień skrupulatnie i wszystkie padły nieżywe. Widok martwych zwierząt wywołał niezwykłą sensację, a plac otrzymał nazwę Psiej Górki. Z czasem przekonali się ludzie, że dotknięcie kamienia ręką, lub bosą stopą wytwarza kontakt miedzy nim a człowiekiem, sprowadzając nieszczęście. Złakomił się na kamień pewien piekarz i użył go do pieca budującej się piekarni. Wkrótce śmiałek spalił się w tym piecu, zamknięty przez własną żonę i adorującego ją czeladnika.
Zły kamień wrócił na Psią Górkę i oślepił murarza, który z zawziętością uderzył go młotem. Wkrótce na tym placu, sumptem Mikołaja Łosia z Grodkowa, przystąpiono do budowy kościoła Trynitarzy. Po wybudowaniu murów przyszło ludziom na myśl, aby wtoczyć kamień do kościoła i użyć go przy budowie ołtarza. Wkrótce okazało się, że pomimo wzniesienia budynku i dzwonnicy kościół nigdy nie zostanie skończony, bo brakło funduszów na dokończenie wnętrza. Mury kościoła w kilkadziesiąt lat później zakupił Paweczkowski i usunąwszy kamień, przerobił gmach na pałac dla siebie, który dotąd stoi na Psiej Górce.
Po wybudowaniu Soboru prawosławnego na Placu Litewskim kamień nieszczęścia znalazł się obok niego i spowodował śmierć żołnierza, który spadł z dzwonnicy miażdżąc sobie czaszkę na powierzchni złośliwca. Władze rosyjskie obawiając się o całość Soboru w takim sąsiedztwie eksmitowały kamień za miasto. Przy budowie prochowni dostał się on jakimś sposobem do fundamentów. Ogólnie jest wiadomo, ze w roku 1919 prochownia wyleciała w powietrze. Dwadzieścia lat przeleżał kamień bez żadnych efektów. Na koniec znalazł się na rogu uliczki Jezuickiej, na wprost Trynitarskiej Bramy. Gdy przyszyła wojna lotnicy niemieccy latali nad Lublinem zrzucając bomby. I oto kamień znowu okazał swoje fatum, bo najwięcej ofiar w ludziach poniosła goszcząca go uliczka Jezuicka i Katedra na którą spozierał przez wylot Bramy Trynitarskiej. Mimo, że eskadra zataczała duże koła, to bomby padały głównie w promieniu działania kamienia nieszczęścia. Obecnie kamień ten - istny prześladowca ludzkości, spoczywa dalej na rogu cichej uliczki Jezuickiej i szczerzy do przechodniów szczerbę po katowskim toporze.http://www.lublin.eu/_Kamien_nieszczescia_-1-123.html
19.12.2008 04:16
Piękna złotniczanka
Nazwała się Helenka. A może Tereska? Wstawała bardzo późno, bo bardzo późno kładła się spać. Ale gdy tylko otwierała okienko na piętrze kamienicy pod numerem 4 przy Złotej, ruch na ulicy zamierał. Przechodnie przystawali i patrzyli, czy jasna główka pojawi się w oknie lub błyśnie skrawek bielizny.Tereska! Tereska! Niosło się po Złotej. Tak wykrzykiwali psotni chłopcy ganiający się po uliczkach. Oni też chcieli choć na chwilę zobaczyć śliczną córkę złotnika. Ojciec miał na parterze sklep i jak większość rzemieślników mających tutaj swoje warsztaty, wyrabiał piękne złote pierścionki, zausznice i zapinki. Tereska przeciągała się leniwie w puchowych piernatach i śmiała się perliście. Córeczka była oczkiem w głowie ojca, który głuchy był na gderanie rożnych jejmościanek przychodzących do jego pracowni. - Jak jeszcze raz zobaczę, że mój mąż się dziwnie zachowuje, jak przechodzimy koło waszego domu, to tej waszej pannicy kudły powyrywam - krzyczały na biednego złotnika. - Jak jeszcze raz zobaczę mojego syna wybiegającego nad ranem z waszej bramy, to tej pięknej Teresce kości porachuję! - dokładały inne. Bo chyba tylko tatulek nie wiedział, że nocami do pięknej panienki przemykają starsi i młodsi panowie. Zaś młoda dama miała tak wielu adoratorów, ponieważ każdemu z nich zapewniała pełną dyskrecję. Wchodzili jedną bramą a wychodzili drugą, nigdy się nie spotykając. Jedynym świadkiem nocnych schadzek w pokoju na piętrze Domu Złotnika był złoty kogucik na Wieży Trynitarskiej. Który do dziś dnia pieje tylko wówczas, gdy przez bramę przechodzi jakiś wierny mąż. http://www.lublin.eu/_Piekna_zlotniczanka_-1-130.html
19.12.2008 04:22
O Drzewie Krzyża Świętego
Największa w świecie katolickim cząstka Drzewa Krzyża Świętego przechowywana w kościele oo. Dominikanów lubelskich spowodowała wiele silnych wydarzeń, łączących się złotymi ogniwami w drogocenny łańcuch.
Przede wszystkim ważne jest dziwne zrządzenie losu towarzyszące jej przybyciu.
Dlatego, aby Lublin stał się jej siedzibą, wielka księżna Anna (X wiek) poślubiwszy Włodzimierza, księcia kijowskiego, nie chciała wyjechać z Konstantynopola, dopokąd nie wyprosiła sobie ze skarbca królewskiego Św. Drzewa. Dlatego w kilka wieków potem książę kijowski Iwan w zamian za spaloną przez Tatarów katedrę katolicką wybrał jako rekompensatę dla jej biskupa Andrzeja z Krakowa - właśnie św. relikwię, spoczywającą w skarbcu od czasów Anny Włodzimierzowej. Dlatego biskup Andrzej w drodze do Krakowa zatrzymał się na odpoczynek u dominikanów w Lublinie. I tu Bóg w sposób jasny prosty objawił swoją wolę: konie za nic nie chciały ruszyć z miejsca w dalszą drogę, dopóki nie zdjęto z wozu skrzyni z relikwią. A gdy biskup, zrozumiawszy sens nadprzyrodzony tego zdarzenia, postanowił zostawić Drzewo Św. w Lublinie, ująwszy tylko małą cząsteczkę dla innego kościoła, dłuto przy tej robocie przebiło mu dłoń. Wówczas zrezygnował całkowicie i złożył przyrzeczenie Bogu, że relikwie św. staną się niepodzielną własnością i pociechą oo. Dominikanów lubelskich. Rychło potem kupiec gdański, Henryk, pokusił się o tą relikwię i skradł ją z kościoła, ale ujechał tylko do miejsca, gdzie obecnie stoi gmach KUL. Coś się koniom stało, nie poszły dalej. Niejednokrotnie to już wola wyższa przemawiała przez te najszlachetniejsze zwierzęta. Otóż skruszony kupiec, zawrócił do miasta, oddał Drzewo Św. w ręce przeora - i na miejscu swego opamiętania wystawił kościółek drewniany pod wezwaniem Św. Krzyża. Wreszcie zaczęły dziać się u dominikanów cuda, upamiętnione w malowidłach kościelnych. Ciężko chora Eufemia Walicka, po ofiarowaniu się w opiekę relikwii - wyzdrowiała nagle. Schorzały na nogi Jan Gryza, odprawiwszy modły w cudownej kaplicy, zostawił kule i zdrów do domu powrócił. W aktach notarialnych znajduje się cały szereg sprawdzonych uzdrowień i innych cudów. Gdy w roku 1649 Bohdan Chmielnicki stanął na czele wojska pod Lublinem, strwożeni mieszkańcy przypadli do stóp ołtarza w dominikańskim kościele. Przeor zgromadzenia zarządził procesję z Drzewem Św. Krzyża po Ratuszu. I oto gdy procesja dobiegała końca, na ściemniałym nagle firmamencie ukazał się potężny i groźny w przedziwnej jasności miecz i zaczął płynąć nad miastem, ciskając promienie jak błyskawice. A z każdego z nich tworzył się miecz nowy, aż niebo całe okryło się znamionami walki, jakby hufce angielskie wylęgły przeciwko wrogowi pokoju. I ujrzał znaki na niebie Chmielnicki, a zabobonnym strachem zdjęty, dał hasło odwrotu i uciekł w popłochu.
W 1651 roku, kiedy pułkownik Daniel Neczaj ruszył z kozactwem przeciwko wojsku polskiemu, pobożny i szczęśliwy król Jan Kazimierz oddał losy bitwy pod cudowną opiekę Drzewa Krzyża Św. Po walnym zwycięstwie pod Winnicą Krzysztof Tyszkiewicz, wojewoda czernichowski - z polecenia królewskiego - złożył u dominikanów w Lublinie jako wotum buławę Neczaja i siedem zdobytych chorągwi.
W roku 1710 wielki pożar Lublina* odwrócił się i zagasł pod cudownym działaniem Ducha Św., obnoszonego procesjonalnie w promieniu szalejącego ognia. Zdarzenie to utrwalił ówczesny malarz na ścianie zakrystii w dominikańskim kościele, a za czasów obecnych została zrobiona kopia tego malowidła. We wrześniu 1939 roku, podczas potwornego nalotu niemieckiego na Stare Miasto, wylęgła również procesja wierzących z Drzewem Krzyża Św. i okrążywszy Trybunał skierowała się z powrotem do kościoła. Dowodzą fakty, że ta część Starego Miasta wyszła z nalotu obronną ręką. Święte relikwie, adorowane przez króla Jana Kazimierza, króla Stanisława Augusta i niezliczone pielgrzymki lat dawnych i dzisiejszych, czuwają nad Lublinem.**
* Z pewnością pomyłka w dacie. Mam tu na myśli pożar z 1719 roku: on właśnie uwieczniony jest na obrazie olejnym, wiszącym w kościele Dominikanów, zatytułowanym "Pożar Lublina w 1719 roku".
**- W 1991 roku relikwie zostały zrabowane z bazyliki dominikańskiej i do dziś ich nie odnaleziono. http://www.lublin.eu/_Podanie_o_Drzewie ... 1-126.html
4.01.2009 02:45
Sąd diabelski
"Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał."
Podanie o Sądzie Diabelskim jednym z głośniejszych epizodów z dziejów lubelskiego Trybunału Koronnego. W roku 1637 w Trybunale toczył się proces ubogiej wdowy z bogatym magnatem. Sędzia rozpatrujący tę sprawę wydał wyrok korzystny dla magnata, niesprawiedliwie krzywdzący wdowę. Rozżalona kobieta zawołała z wielkim uniesieniem, że gdyby ją diabli sądzili, a nie ludzie, to sprawiedliwszy wyrok by wydali.
Tej samej nocy pisarz trybunalski usłyszał ruch pojazdów przed gmachem, a po chwili na schody weszli nieznajomi sędziowie w pąsowych szatach. Kazali sobie otworzyć salę rozpraw, poczym obsiedli stół prezydialny i wywołali sprawę wdowy. Jeden z nich stanął jako obrońca oskarżonej wdowy. Przestraszony pisarz zauważył, że spiczaste rysy i złe oczy sędziów mają w sobie coś diabelskiego, a ich krucze włosy maskują ukryte rogi. Istotnie byli to szatani, których Bóg zesłał na powtórne osądzenie sprawy.
Zaczęło się rozpatrywanie akt. Oskarżyciel opisywał przychylnie pretensje magnata. Popłynął wodospad fałszywych słów. Kiedy przebrzmiał ich kuszący dźwięk, sędziowie udali się na naradę. I oto pisarz struchlał, usłyszał bowiem wyrok na korzyść wdowy, a wtedy Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami nad złością ludzką od szatańskiej gorszą i odwrócił głowę. Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał.
Nazajutrz wiadomość o nocnej wizycie w Trybunale rozeszła się szybko po mieście, gromadząc na Rynku trwożne tłumy ciekawych. Niesprawiedliwi sędziowie, spiesząc na nową sprawę, na oczach urągającego im tłumu, połamali nogi na schodach trybunalskich. Widząc w tym dopust obrażonego Boga, zgromadzeni wezwali kapłanów i Cudowny Krucyfiks został procesjonalnie przeniesiony do kaplicy w Kolegiacie, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo błagalne.
Gdy po upływie dwustu lat Kolegiatę św. Michała przeznaczono do rozbiórki, pamiętny Krucyfiks zawitał do Katedry i gości tam dotąd w zacisznej kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, w otoczeniu mnóstwa wdzięcznych serc ludzkich z wszystkich czasów, przypominając wiernym dawny Cud w sali Trybunalskiego Sądu. Zabytkowy stół z wypalonym śladem diabelskiej ręki zachował się dotąd i bywa oglądany przez wycieczkowiczów w muzeum na Zamku Lubelskim.
http://www.lublin.eu/
4.01.2009 02:47
O Zofii Filipowiczównej czary czyniącej
"Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą".
Stare księgi lubelskiego sądu zawierają opisy kilkunastu procesów o czary. Bohaterką jednego z nich była Zofia Filipowiczowa - dziewka czeladna u pana Jana Podlodowskiego w Kozicach.
Zofia była służącą nadzwyczaj troskliwą i staranną, toteż szybko zdobyła sobie życzliwość swojego pana. Mimo dużej różnicy wieku pan zapałał do niej afektem. Uboga czeladna czuła się i rządziła w jego domu jak w swoim własnym. Z biegiem czasu stary pan Podlodowski ostygł w zapałach do młodej Zofii, a ta postanowiła temu za wszelką cenę zapobiec. Biegała do guślarek po okolicznych wsiach dopytując się co ma czynić. Jedna z nich doradziła Zofii puścić kilka kropel krwi z serdecznego palca do naczynia z trunkiem i napoić nim jegomości. Inna radziła gołębie serce ususzyć, zetrzeć i spożywać pospołu. Rady te okazały się skuteczne. Pan zawsze z radością powracał do domu do swojej Zofii a ta coraz usilniej próbowała nowych praktyk aby stan ten jak najdłużej utrzymać. Niestety po pewnym czasie pan Podlodowski podupadł na zdrowiu. Przejęta tym Zofia gorączkowo szukała pomocy u okolicznych guślarek. Te kazały jej upiec chleb z wetkniętymi weń trzema kłosami żyta. Niestety spalone ziarna żyta nieomylnie wskazywały rychłą śmierć pana. Tak też się stało.
Nowym właścicielem Kozic został syn zmarłego Paweł. Rozzuchwalona czeladna postanowiła swoimi sztuczkami przywiązać do siebie młodego pana. Zabiegi te okazały się jednak bezskuteczne. Służące doniosły panu o praktykach Zofii. Ponieważ młody Podlodowski nie był zbyt troskliwym gospodarzem w jego gospodarstwie źle się działo. Padały bydlęta, chmury gradowe niszczyły zasiewy. Młody pan zrozumiał, że przyczyną śmierci ojca i wszystkich pozostałych niepowodzeń jest przebiegła czeladna i okoliczne guślarki. Rozkazał przeto wyłapać czarownice i wraz z Zofią odstawić przed oblicze sądu wójtowskiego w Lublinie. Sprawa okazała się bardzo zawiła. Sąd postanowił poddać oskarżone trzykrotnej próbie tortur. Na szczęście pomysł ten spotkał się z oburzeniem duchownych i znamienitszych obywateli Lublina. W wyroku sądu miejskiego z 1640 roku możemy zatem przeczytać: "Filipowiczowa, jak i inne guślice, w pół wsi rózgami u słupa bite i sieczone być mają, a potem wygnane ze wsi na mil dziesięć, a jeśliby się pojawiły, to na gardle lub na stosie karane będą".http://www.lublin.eu/
18.02.2009 14:34
Legenda o Radiwille ,,Panie Kochanku"
Radziwiłł zwany "Rybeńko" doszedł do wniosku, że czas znaleźć nauczyciela dla swego syna. Kazał rozgłosić, że jeżeli znajdzie się taki nauczyciel, który małego Radziwiłła przez rok czasu nauczy czytać i pisać, to otrzyma na własność dwa folwarki. Tym nauczycielem miał być pan Piszczałło. Napisał na tablicy literę A, później zaczął namawiać syna (zwanego później "Panie Kochanku"), by starał się tę literę zapamiętać. - A co mnie obchodzi twoje abecadło - miało odpowiedzieć dziecko. Pan Piszczałło zachowując stoicki spokój zapytał: - A strzelać ze strzelby to ty potrafisz? - Co do strzelania, to jestem bardzo dobrym strzelcem - No to zaraz sprawdzimy czy trafisz z odległości 10 metrów w pierwszą literę na tablicy, czyli A. Mały Radziwiłł złożył się do strzału i nie spudłował. - Zobaczymy czy trafisz w drugą literę abecadła B. Tym razem sztuka się udała. I tak strzelając cały rok w tablicę Radziwiłł "Panie Kochanku" nauczył się czytać i pisać.
http://folklor2004.republika.pl/legendy.html
18.02.2009 14:36
DOM
Był kiedyś w lasach Podlasia przy białej drodze na brzegu rzeki Bug dom modrzewiowy, chłodny w lecie, ciepły zimą.
W domu tym, klucz znajdował się zawsze w zamku.
- Każdy mógł otworzyć drzwi i wejść. Znajdował tam zawsze stół, nakryty, ogień w wielkim piecu z zielonego fajansu i łóżko na wypoczynek.
- I każdy tam usypiał snem spokojnym i głębokim przeżywając najpiękniejsze marzenia, jak w starych baśniach.
- A fale Bugu śpiewały mu długie pieśni, które śpiewały jeszcze Chany Jadźwingów.
- Ale pewnego dnia otworzył drzwi tego domu jakiś człowiek obcy.
- Ogrzał się do woli i spał dobrym snem, ale rankiem odchodząc wodą zalał ognisko, podsuszył kruche naczynia, zamknął drzwi, a klucze rzucił w fale Bugu. A później dom już pozostał czarny i zamknięty dla wszystkich.
- Wielu ludzi usiłowało go otworzyć i wielu szukało klucza i wszystko na próżno.
http://folklor2004.republika.pl/legendy.html
18.02.2009 14:37
O POWSTANIU BIAŁEJ
Było to bardzo dawno temu. Nad rzeką Krzną znajdowała się osada. Mieszkała w niej dobra kobieta, która miała dobrego i walecznego męża. Bronił on prawa i sprawiedliwości. Byli szczęśliwym małżeństwem, oczekiwali na narodziny swojego pierworodnego dziecka. Pewnego dnia rozeszła się wieść, że nadciągają rozbójnicy. Mąż niewiasty stanął do walki, lecz został zabity. W tym czasie gdy trwały jeszcze walki przyszło na świat długo oczekiwane dziecko. Była to dziewczynka, którą nazwano Białą. Na drugi dzień zmarła również matka dziecka. Białą zaopiekowały się starsze kobiety. Dziewczynka wyrosła na piękną kobietę, bardzo podobna do matki z urody a do ojca z dzielności. Aby podziękować ojcu dziewczynki za bohaterską obronę, osadę nazwano Białą.
http://folklor2004.republika.pl/legendy.html
18.02.2009 14:41
O POWSTANIU KAMIENNEJ BABY
Wiele lat temu pewna dziewczyna chciała wyjść za chłopaka, którego kochała. Niestety matka dziewczyny nie zgadzała się na ten związek. Wbrew nakazom matki młodzi wymknęli się aby potajemnie wziąć ślub. Gdy byli w drodze do kościoła matka dziewczyny wypowiedziała słowa: „Abyś ty nieposłuszna zamieniła się w kamień”. W tej chwili dziewczyna skamieniała, stała się kamienną babą, która z czasem chyli się ku ziemi. Gdy dotknie kamiennym czołem do ziemi i wszystkie córki będą przez rok słuchać swych matek, kamienna baba ożyje.
http://folklor2004.republika.pl/legendy.html
18.02.2009 14:45
Legendy Suraża
Figura Chrystusa Króla Nazereńskiego: W ołtarzu głównym kościoła suraskiego umieszczona jest rzeźba szczególnie czczona przez miejscową społeczność. O licznych łaskach doznawanych za sprawą Chrystusa Nazareńskiego świadczyły liczne wota, opowieści ludzi, zwyczaj uroczystego odsłaniania i zasłaniania jej, gdy wszyscy klęcząc śpiewają pieśń: "O Jezu Nazareński podnieś ręce swoje, pobłogosław te dzieci, co przed Tobą stoją". Do dziś żywy jest zwyczaj ubierania postaci w strój liturgiczny. Z tego obyczaju wynika forma plastyczna figury, w której główną rolę odgrywają głowa i ręce. Wiązane sznurem ręce wyjmowane są z fałd tuniki. Bardzo realistycznie uformowana jest głowa, z wyraziście podkreślonymi oczyma, brwiami i zarostem. Wrażenie potęguje peruka z prawdziwych włosów, przyciśnięta cierniową koroną.
Historia Chrystusa Nazeranskiego z Suraża jest mało znana. Krążące legendy podają różne informacje, według niektórych miała przywędrować z Egiptu, o czym ma świadczyć oliwkowa karnacja skóry. Inni utrzymują, że wyłowiono rzeźbę z Narwi. Dość zgodnie wspomina się, że dawniej włosy stale rosły, tak, że trzeba je było przystrzygać. Dokonywały tego niewinne młode dziewczęta, te które przystępowały do I Komunii Św. Włosy jednak przestały rosnąć. Stało się to za sprawą pewnej cyganki, które wdrapawszy się na ołtarz dopuściła się profanacji, obcinając kosmyk włosów dla czarów, którymi się trudniła.
http://suraz.podlaskie.w.interia.pl/legendy.htm
18.02.2009 14:54
Legenda Białowieska
Dawno temu, gdy gościńcami wędrowali rycerze w zbrojach a ludzie podobni byli herosom, polować w białowieskich kniejach na grubego zwierza pewien litewski książe. Młodzieniec odznaczał się ogromną siłą fizyczną i jeszcze większą odwagą. Dość rzec, iż na niedźwiedzie wyruszał samotrzeć uzbrojony jedynie w drewnianą pikę zakończoną żelaznym grotem. Pewnej czerwcowej nocy myśliwy odpoczywał po udanych łowach nad rzeką Łutownią, gdy w promieniach wschodzącego księżyca ujrzał dziewczę przecudnej urody, zażywające kąpieli w nurtach puszczańskiej krynicy. Młodzi przypadli sobie do gustu i wkrótce zakwitła między nimi wielka miłość. Oksana nie widziała świata poza ukochanym a książę z zapałem znosił do jej chaty ubite żubry, niedźwiedzie, tury i jelenie, co w dawnych czasach było równie wielkim dowodem miłości jak dziś kosze czerwonych róż w środku zimy. Rzecz cała toczyła by się najpewniej utartym torem i całą opowieść można by zakończyć sakramentalnym "żyli długo i szczęśliwie", gdyby do sprawy nie wmieszała się pewna wiedźma posiadająca nie tylko znajomość zastosowania ziół wszelakich o czarodziejskim działaniu ale i przekazywaną z pokolenie na pokolenie tajemną wiedzę pozwalającą zaklinać rzecz jedną w drugą zgodnie z jej życzeniem. Ksantypa, bo tak właśnie miała wiedźma na imię, zamieszkiwała od niepamiętnych czasów polanę nad rzeką Łutownią, otoczoną kręgiem prastarych dębów. Sędziwa niewiasta trudniła się zbieraniem ziół, rzucaniem uroków, sporządzaniem wszelakich lekarstw i trucizn oraz innymi zajęciami właściwymi jej profesji. Ksantypa na ogół chwaliła sobie pustelniczy żywot, spokój leśnego zakątka oraz towarzystwo dzikiego zwierza licznie wówczas zamieszkującego białowieską krainę. Spokój jej runął jednak w gruzy w chwilę po spotkaniu polującego w kniei księcia. Stara wiedźma zapałała do młodzieńca uczuciem świeżym jak majowy wietrzyk i zarazem potężnym niczym zimowa nawałnica. Ksantypa ukazywała się księciu pod postacią a już to długonogiej łani czy sarny o załzawionych oczach by wkrótce przemienić się w hożą dziewoję z wydatnym, jędrnym biustem.
Innym razem objawiała się jako zwiewna rusałka, wabiąc nieczułego księcia śpiewem tak czystym i powabnym jak owoce malin zroszone poranną rosą. Wszelkie zabiegi podstarzałej czarownicy kończyły się jednak totalną klapą gdyż, jak wspomniano wcześniej, młodzieniec ów był beznadziejnie zakochany w Oksanie, dziewczynie młodej i wielce urodziwej. Po wyczerpaniu całego zasobu zaklęć i czarów Ksantypa dała za wygraną i najpewniej pozwoliła by kochankom zażywać doczesnego szczęścia gdyby nie fatalne spotkanie z młodym księciem w widłach Łutowni i Narewki. Myśliwy, ujrzawszy wówczas wiedźmę w jej naturalnej postaci pomarszczoną, przygarbioną, z kurzajkami na twarzy i krukiem na ramieniu, postanowił dołączyć Ksantypę do reszty zwierzyny, którą go knieja ostatnimi czasy obdarzyła. W zapalczywym gniewie wziął szeroki zamach, by ugodzić sędziwą niewiastę swą drewnianą dzidą prosto w serce. Ksantypa, choć już wiekowa, nie była jednak pozbawiona refleksu niezbędnego do przeżycia w Puszczy pełnej dzikiego zwierza. Zanim zimne ostrze dosięgło jej piersi, zdążyła wypowiedzieć odpowiednie zaklęcie i w mgnieniu oka zamieniła zapalczywego księcia w leśną mysz. Zagniewanej wiedźmie nie dość jednak było tej zemsty i by jeszcze bardziej ukontentować się swym zwycięstwem, przemieniła piękna Oksanę w puszczyka, który - jak wiadomo - by przeżyć, musi pożywiać się wszelkimi leśnymi i polnymi myszami. Od tamtych czasów każdy puszczyk ostrzega wszelkie myszy, norniki, piżmaki swym pohukiwaniem, by przypadkiem nie pożreć ukochanego księcia przemienionego w leśną mysz. Legenda głosi, iż zły czar pryśnie, gdy przez sto lat człowiek nie wytnie w Puszczy Białowieskiej ani jednego starego drzewa.
Czy pozostaje nam li tylko żywić nadzieję, iż Oksana i Piękny Książe staną się w jakiejś odległej przyszłości odpowiednikami biblijnego Adama i Ewy?
Tomasz Lippoman
18.02.2009 15:07
Naznaczony Dzik
W dniu 27 września roku pańskiego 1752, król Polski August III Sas urządził w Puszczy Białowieskiej wielkie łowy. Do dziś dnia, w Parku Pałacowym w Białowieży, pomiędzy stawami stoi obelisk z piaskowca, upamiętniający tamto polowanie. Polowanie, które zresztą wedle dzisiejszych miar raczej należałoby określić rzezią. Ubito 42 żubry, 13 łosi, 2 sarny, nie licząc dzików. Tak stoi na pamiątkowym obelisku. Specjalnie sprowadzeni sascy jegrzy, przy pomocy blisko tysiąca ludzi liczącej nagonki, miesiącami napędzali zwierzęta do specjalnie przygotowanej w lesie zagrody, zwanej po dziś dzień Augustowskim Sadem. Wiele padło podczas naganiania do matni, jeszcze więcej oczekując miesiącami na przybycie królewskiego majestatu. Sas wraz z małżonką - Marią Józefą, która wedle współczesnych jej kronikarzy był brzydka jak "grzech śmiertelny", zasiedli w specjalnej altanie, pod którą przez wąskie przejście napędzano zwierzynę.
Jejmość samotrzeć ubiła połowę z 42 żubrów i wiele innych zwierząt, w przerwach delektując się francuskim romansem. O jednym z dzików, na grzbiecie którego widniał wyraźny czarny krzyż, zamierzam Wam opowiedzieć. August Sas, zwykły polować na zachód od Łaby, pierwszy raz spotkał się z tak osobliwie umaszczonym dzikiem. Gdy jegrzy wyjaśnili mu, że i w Białowieży zwierz taki jest osobliwością, począł się król rozpytywać wśród miejscowych, by ostatecznie od jednego z osaczników, Lecha Bajko, taką oto usłyszeć opowieść.
Dawno temu, na zaproszenie Konrada Mazowieckiego, sprowadzono do Polski Zakon Krzyżacki. Rycerze Maryi mieli bronić przed Prusami północne rubieże Mazowsza, a później chrystianizować plemiona Bałtów. W praktyce jednak zajmowali się oni łupieżczymi wyprawami, szerzyli terror i pomnażali własny majątek. Podczas jednej z takich wypraw, czterech rycerzy w białych płaszczach z czarnym krzyżem zapuściło się do Puszczy Białowieskiej. Była to wówczas kraina odludna. W nielicznych przysiółkach można jednak było spotkać ostatnich Jaćwingów i nieco Mazowszan, którzy nad życie z roli przedkładali myślistwo i bartnictwo. Zakonni nasyciwszy się miejscowymi białogłowymi, dziczyzną, kołaczami i mocnymi miodami postanowili zrobić coś dla zbawienia miejscowej ludności. Okazja sama zdawała pchać się w ręce. Od jednego z pochwyconych języków, który zresztą dokonał żywota przebity mieczem, co było dla Krzyżaków, jak byśmy dziś powiedzieli, standardowym postępowaniem, rycerze dowiedzieli się, że nad rzeką Łutownią zamieszkuje samotnie stara guślarka - Ksantypa. Leciwa niewiasta wiodła była żywot pustelniczy, oddając cześć dawnym bogom, zbierając zioła, zgłębiając tajniki puszczy i wedle potrzeby zajmując się wróżbiarstwem, opatrywaniem ran, zamawianiem chorób, czyli najogólniej mówiąc pełniła funkcje miejscowego lekarza. Krzyżacy ruszyli do oddalonego o kilka staj uroczyska pełni zapału, którego nie ostudziły nawet znaki, które spotkali po drodze. Ani martwa sójka leżąca w poprzek leśnego duktu, ani wołanie puszczyka w samo południe, ani nawet widok świętego węża w złotej koronie nie ostudziły ich zapału. Przybyli nad Łutownię o zachodzie, poprzedzającym magiczną noc Kupały, podczas której, zgodnie z prastarymi słowiańskimi wierzeniami, czary mają szczególną moc. Przybyli z obnażonymi mieczami, by niezwłocznie wysłać Ksantypę wprost do królestwa Peruna. Niewiasta ta jednak, choć leciwa, nie była pozbawiona refleksu niezbędnego do przetrwania w kniei pełnej dzikiego zwierza. Zanim zimne ostrze dosięgły jej piersi, wymówiła odpowiednie zaklęcia i przemieniła rycerzy w cztery dziki, które na pamiątkę tego wydarzenie naznaczone zostały czarnymi krzyżami .Najstarsi ludzie w Białowieży nie pamiętają, kiedy ostatnio ubito dzika z krzyżem na grzbiecie. Wieść gminna jednak niesie, że jeszcze co najmniej jeden taki zwierz przemierza białowieskie knieje. Widziano go kilka lat temu w pobliżu Miejsca mocy . Mówi się także, że gdy zostanie on ubity, powrócą dawne bogi z Lasowidem na czele. Ile w tym prawdy trudno dociec, ale faktem jest, że dwa lata temu w osadzie Gruszki, naprzeciwko Nadleśnictwa Browsk, stanął drewniany posąg Lasowida.
Tomasz Lippoman
18.02.2009 15:11
Krypno
Początki osady o nazwie Krypno związane są z kolonizacją puszczy królewskiej i sięgają XV w. W XVI w. dobra krypniańskie zostały przekazane przez króla Zygmunta Augusta I Radziwiłłom. Wielkie znaczenia dla rozwoje miejscowości miało położenie przy trakcie królewskim wiodącym z Krakowa przez Tykocin do Knyszyna, gdzie mieścił się zamek królewski, w którym rezydował król Zygmunt August ostatni z Jagiellonów podczas polowań w Puszczy Knyszyńskiej. Jak głosi miejscowa legenda: „na grubej lipie, pod którą była krypa przeznaczona do pojenia koni królewskich w czasie postoju, pojawił się obraz Matki Boskiej. Obraz trzykrotnie odnoszono do kościoła w Knyszynie i za każdym razem powracał w to samo miejsce. Od tego miejsca i wydarzenia prawdopodobnie pochodzi nazwa miejscowości: Krypka, Krypa, a na początku XVI w. Krypno. W pobliżu lipy, dla uświęcenia tego miejsca przez długie lata stała kapliczka, a następnie były wnoszone kolejne kościoły”. W dniu dzisiejszym stoi kościół, w którym zostały zachowane elementy legendy, a mianowicie chodzi o słynący łaskami namalowany na lipowej desce obraz Matki Boskiej Pocieszenia. Jest to jedna z najwcześniejszych kopii obrazu Matki Boskiej Śnieżnej z Bazyliki Santa Maria Maggiore w Rzymie, sprowadzona prawdopodobnie przez hetmana Jana Zamoyskiego do swojej kaplicy w pobliskim Knyszynie. W 1985 odbyła się uroczysta koronacja obrazu diademami papieskimi, co przyczyniło się do dalszej popularyzacji sanktuarium, będącego tradycyjnym miejscem pielgrzymek rodzin z terenu całej archidiecezji.
Parafia Krypno została erygowana przez biskupa wileńskiego Edwarda Roppa 1 stycznia 1905 roku. Obejmuje 19 wsi i około 4200 wiernych. Wcześniej Krypno należało do parafii Knyszyn. Jego powstanie datuje się na lata następujące po 1520 roku. Wtedy też wzniesiono tam kaplicę. W roku 1669 kaplica została rozebrana, gdyż wzniesiono drewniany kościół, który przetrwał aż do połowy XVIII wieku. Potem został wybudowany nowy kościół, który służył ludności przez ponad 100 lat, bowiem w latach 1881-1885 postawiono kościół murowany.Historia powstania tego ostatniego jest bardzo ciekawa, gdyż lata jego budowy przypadają na czasy rozbiorów. Wówczas na budowę kościoła należało uzyskać zgodę cara, o co nie było łatwo. Mimo takich trudności mieszkańcy wioski taką zgodę otrzymali a stało się to dzięki sprytowi i z pewnością za sprawą ingerencji Bożej. Otóż 1 marca 1881 zginął w Moskwie z rąk spiskowców car Aleksander II, ten sam, który zniósł pańszczyznę. Jego miejsce zajął syn Aleksander III. Z tych wydarzeń skorzystali parafianie Krypna. Wystosowali do nowego cara list, w którym oświadczyli, że pragną ku czci jego wielkiego ojca wybudować świątynię. Zobowiązali się też do wmurowania w ścianę tablicy pamiątkowej. Prośba mieszkańców Knyszyna została rozpatrzona pozytywnie niesłychanie szybko, gdyż jeszcze tego samego roku, car wydał potrzebne zezwolenie na budowę. Ten właśnie kościół do dzisiaj możemy oglądać w Krypnie. Obraz Matki Bożej znajduje się w ołtarzu głównym. Jest osadzony w złoconej, oryginalnej ramie. Jego wymiary wynoszą 97 x 63,5 cm. Jest namalowany techniką temperową na desce lipowej z podkładem kredowym. Według jednej z legend obraz ten został znaleziony w krypie (poidle dla koni). Miejscowe dziewczynki zaniosły go do Knyszyna. Gdy wróciły stamtąd zastały Obraz na poprzednim miejscu. Dziewczynki trzy razy nosiły obraz do kościoła w Knyszynie i za każdym razem obraz wracał do Krypna. Takie zjawisko zostało odczytane jako wola Boża, potwierdzona przez głos, który usłyszał miejscowy proboszcz "Ja w Knyszynie nie będę, a pozostanę na zawsze w Krypnie"
http://209.85.129.132/search?q=cache:vA ... =109&gl=pl
18.02.2009 15:15
O Tykocinie
W grodzisku na lewym brzegu Narwi żyło plemię słowiańskie, którego potężnym władcą był Boguchwał. Miał on córkę imieniem Boginka. Była Bardzo ładną i majętną dziewczyną.
Po drugiej stronie rzeki, wśród dzikich puszcz i kniei żył władca Jaćwingów, równie potężny. Zwał się Jocem.Od niepamiętnych czasów te dwa ludy toczyły ciężkie boje. Joc organizował grabieżcze wyprawy na statecznych Słowian niszcząc ich domostwa, porywając dobytek. Nie mogli, więc zaznać spokoju praprzodkowie dzisiejszych mieszkańców Tykocina. Joc posiadał syna, zwanego Jurem. Był on postawnym, odważnym młodzieńcem. Jego pasją były polowania.Pewnego pięknego poranka, gdy ścigał dorodną łanię nie wiedząc, kiedy znalazł się nad słowiańskim grodem. Nad rzeką ujrzał piękną Boginkę, córkę Boguchwała. Bardzo mu się podobała. Chciał nawet ją porwać. Niestety osobista ochrona Boginki, zwana strażą przyboczną przegoniła go gradem strzał. Jur musiał ratować się ucieczką. Jednak myśl o Bogince nie dawała mu spokoju. Nie potrafił o niej zapomnieć. Ojciec Jura widząc rozpacz syna postanowił słać swaty.Przybyli posłańcy Jura do Boguchwała z wozami pełnymi darów. Rozmowy trwały długo, lecz Boguchwał nie wyraził zgody twierdząc, że jego córka żoną poganina nigdy nie zostanie. Taka była wola ojca.Jur gdy usłyszał o odmowie, nie mógł dojść do siebie. Chodził po komnatach ciągle krzycząc, iż Boginkę weźmie siłą, a z grodziska TYKO – CIŃ, TYKO – CIŃ, TYKO – CIŃ zostanie.( w języku jaćwingów oznacza to – tylko cień. )Postanowił zorganizować wielką wyprawę na gród Boguchwała. Gdy się Boguchwał dowiedział o planach Jura powiedział swoim poddanym – Już ja mu zrobię tyko – ciń, pokażę, na całe życie popamięta.Jur zbroił swoje wojska, a Boguchwał fortyfikował gród, a także przygotowywał zasadzkę na rzece.W chwili, gdy wojska jaćwieskie stanęły nad brzegiem rzeki, w miejscu bardzo płytkim, Jur rozkazał ją zasypać. Kiedy jeden z wojów zameldował, że Narew „nie ciece” Jur podjął wyprawę. I następnie wpadł w zasadzkę. Bój trwał od świtu do wieczora. Wśród tumanów kurzu, jęków, krzyków i szczęku oręża szale zwycięstwa chyliły się to na jedną, to na drugą stronę. Ostateczne zwycięstwo przypadło Boguchwałowi. Dla uczczenia zwycięstwa, a także ku przestrodze ewentualnych odwetów, nazwał Boguchwał swój gród Tykocinem, zaś Joca i Jura kazał pochować na szczycie wzgórza niedaleko grodu. Rozkazał by w ciągu nocy usypano na ich mogiłach kurhan. Tak powstała wieś Nieciece ( od „nie ciece” ponieważ w tym miejscu był gród na Narwi, który Jur kazał zasypać)Chcecie to wierzcie, a nie, to nie, ale Tykocina istnieje do dziś, a mieszkańcy wsi Nieciece nazywają wzgórze znajdujące się między Tykocinem niecieczami Jocą Górą.[Akcja między wiekiem XI a XIV, gdy tereny na północ zamieszkiwali Jaćwingowie, a gród, Tykocina był warownią strzegącą północnych terenów Mazowsza.]
http://209.85.129.132/search?q=cache:_J ... =113&gl=pl
18.02.2009 15:32
O Cerkwi w Dubiczach Cerkiewnych
Dubicze Cerkiewne - stara wieś podlaska leżąca na skraju Puszczy Białowieskiej. Od początku swego istnienia wieś związana była ze wschodnim kręgiem kulturowym oraz obrządkiem prawosławnym. Już sama nazwa wsi wskazuje na to, ze jest tam cerkiew. Drewniana cerkiew p.w. Opieki Matki Boskiej wybudowana w latach 1946 - 1953, konsekracja w 1955 r. Konstrukcja zrębowa, szalowana, nawa na planie kwadratu, ałtarz (prezbiterium) zamknięty trójbocznie, nad pritworem (kruchta) góruje dzwonnica. Pierwsza świątynia została założona w 1553 r. co potwierdza przywilej Zygmunta II Augusta. Obecna cerkiew (na fundamentach poprzedniej: z 1729 r., spalonej w 1941 r.) wzniesiona została dzięki ofiarności miejscowej ludności. Wśród miejscowej ludności żywa jest legenda, że od powstania wsi Dubicze istniała tu cerkiew, co potwierdza przywilej króla Zygmunta II z 1553 roku. Starsi mieszkańcy wskazują, że pierwotnie cerkiew była zlokalizowana około kilometra na południowy wschód, obecnie na terenie Ośr. Wyp. Bachmaty. Obok cerkwi przebiegał trakt carski z Bielska Podlaskiego do Kamieńca i dlatego po dzień dzisiejszy nazywany on jest gościńcem Kamienieckim.
Jak głosi legenda cerkiew Piotra i Pawła spaliła się. W czasie pożaru tej świątyni, ikona niesiona wiatrem, upadła na samym końcu wsi Dubicze ( od strony Grabowca). Ludno¶ć uznała to miejsce za opatrznościowe do lokalizacji nowej cerkwi p.w. Opieki P.M.P. Kiedy zbudowano nową cerkiew, dokładnie nie wiadomo. Było to po roku 1717. Jedno ze żródeł podaje 1729 rok. Mikołaj Panifiluk datuje budowę tej cerkwi na lata 1760-70.Inna legenda głosi, że pierwsza cerkiew nie spłonęła lecz została wchłonięta w ziemię, za grzechy parafian. W dzień „Piotra i Pawła” , który wg. kalendarza przypada 12.07., można w południe pój¶ć na owe wzgórze, przyłożyć ucho do ziemi aby usłyszeć bicie dzwonów cerkiewnych. Na miejscu starej cerkwi stoi kamienny krzyż z wyrytą datą 1902r. Stanowi on pamiątkę po byłej cerkwi.
http://www.dubicze-cerkiewne.pl/turystyka_c.htm
18.02.2009 16:11
O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu
Stary Sieciej wyszedł przed budę bartniczą, żeby dorzucić nieco drew do ognia, pykającego w jamie wygrzebanej w piasku. W samą porę. Albowiem płomyki zaczęły szybko przygasać, zaś od pobliskich rozlewisk i wądołów pozostawionych jeszcze wiosną przez kapryśną Narew nadciągała wieczorna wilgoć, a wraz z nią i ziąb przenikający do szpiku kości. Zaledwie bartnik zawrócił w stronę szałasu, jego rękawów uczepiło się dwóch zuchowatych wyrostków. Byli to Cieszko i Zdzieszko, jedyni synowie Siecieja, urwipołcie i psotnicy dobrze znani w okolicznych borach. Bliźniacy, jak przystało na bartnikowych synów, podobni byli do siebie niczym dwie kapki lipcowego miodu Przymilając się i zagadując nakłonili chłopcy rodzica, aby przysiadł razem z nimi na chwilę w cieple. Przy ognisku coraz weselej trzaskającym, co i raz sypiącym iskrami z jałowcowego chrustu.- Tatku, jakże to było w onej straszliwej bitwie pod Grunwaldem? - pierwszy zagadnął ojca Cieszko.- Do północki daleko, do rana jeszcze dalej, wyspać się przeto zdążymy. Tatku kochany, opowiedzcie nam przed snem, jako żeście prali zbójeckich Krzyżaków, o których pleban w Łomży powiada, że są z piekła rodem.- Jako prałem krzyżackie nasienie? Zwyczajnie, synkowie - Sieciej uśmiechnął się do wojennych wspomnień sprzed ośmiu lat, po czym machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby chciał opędzić się przed atakiem natrętnego komara.- Lepiej wyspalibyście się przed jutrzejszymi łowami na grubego zwierza. Bo o czym tu gadać? Kazali iść, to poszedłem. Kazali bić juchę Krzyżaka, to biłem. Zwyczajnie.- Tatku, wuj Jaroch powiadali niedawno, iżeście pod Grunwaldową osadą wzięli w pień jakowegoś ważnego komtura. Ponoć samego głównego wodza z zamku w Nidzicy. Okrutnego zbója z wielgachnym mieczem, tarczą herbową i z ogromnym czubem pawich piór na hełmie. Wielkiego i strasznego niby Herod. Powiadajcie nam, tatku kochany, jako żeście przemogli w boju onego Heroda? - czym prędzej poparł brata Zdzieszko.- A co go miałem nie przemóc, skoro zbój sam wlazł mi pod rękę? Sieciej roześmiał się cichutko i dorzucił: - A w ręku akurat dzierżyłem maczugę. Miał pecha plugawiec.- Lecz jakże to było? - zawołali chłopcy jednym głosem.- Powiadajcie, tatku.- Jak było? Mówiłem już, synkowie. Zwyczajnie. Jako w każdej bitwie. Najprzód kum Jaroch obalił zbójowi na ziemię konisko, waląc je drągiem po goleniach, a kiedy Krzyżak zsunął się z siodła i mieczem zamiarował zadźgać kuma niczym wieprzka, skoczyłem sąsiadowi z pomocą. I tak gruchnąłem krzyżackie nasienie z tyłu przed łeb maczugą, aże hełm rozleciał mu się kiejby popękany gliniany garnek. Nie zdzierżył solidnego puszczackiego ciosu. Zwyczajnie.- I co było później? - zawołali znowu bliźniacy.- Powiadajcie, tatku kochany. Sieciej wzruszył ramionami.- Później już nic nie było. Okazało się jeno, że krzyżacki łeb twardszy jest od żelaza. Komtur wyżył. Pognano go potem w niewolę do zanikowych lochów w Płocku albo i w Warszawie. Zaś kumowi Jarochowi i mnie król Jagiełło złożył podziękowanie za wielkie staranie pod Grunwaldem. No i za te kilkanaście łbów, któreśmy roztrzaskali w boju kiedy Litwa zaczęła się cofać ku moczarom przed knechtami i plugawym rycerstwem zakonu.- Podziękował? Sam król? - bliźniacy byli wniebowzięci. - A jakimi słowy, tatku?- Cóżeście się tak mnie dziś uczepili, jako rzep suczego ogona? Przecie powiadam, że król mi dziękował. Nie kto inny, ale Władysław Jagiełło, pan nasz najmiłościwszy. A jako dziękował? Gadałem już, synkowie. Zwyczajnie.- Tatku kochany, a jakże król miłościwy wygląda? Wielki jest? I pewnie cały w złotej zbroi? A koronę to chyba ma z samiuśkich brylantów? Bartnik popatrzył uważnie na swoich chłopców i zrazu nie odpowiedział. Potem uśmiechnął się tajemniczo i wyznał:- Poczekajcie do jutra, leśne bąki. O świcie król wraz z orszakiem przybędzie z Łomży do nas na polowanie. Ślubowałem panu wójtowi, że poprowadzę łowiecką drużynę w Diabelską Dąbrowę, tam gdzie i o tęgiego tura łatwo, i o mocarnego żubra nietrudno. Będziecie mieć szczęście, obaczycie monarchę. A może i świeżutkim miodem poczęstujecie majestat, jako przystało na prawdziwych gospodarzy tego boru.- Oj, tatku kochany! Uszczęśliwieni chłopcy rzucili się na wyścigi ściskać i całować ojca. Sieciej zaburczał udając powagę i otrząsnął się niczym stary niedźwiedź, a następnie dźwignął się na nogi i wskazał na bartniczą budę.- Pora spać, leśne bąki - rzekł stanowczo.- Rano trza wstawać jeszcze przed dzięciołami. Jeśli chcecie pójść ze mną na umówione miejsce. a później wędrować z królewskimi ludźmi po naszej Zagajnicy, musicie wypocząć i sił nabrać przed jutrzejszymi trudami. Nie zapomnijcie, synkowie, przed snem przepatrzeć chodaki. Wszakże wy iść będziecie pieszo, podczas gdy orszak królewski podąży na koniach, zacnych i wypoczętych. Sprawdzonych i w boju, i w pościgu za wrogiem.- Ależ, tatku, co wy mówicie? Niby nie wiecie, że puszczacy nawykli do biegania po lesie? Ze zdrowym śmiałkiem w borowej głuszy żaden rumak nie wygra gonitwy. A my, choć jeszcze młodzi, prawdziwiśmy puszczacy. Ze zdrowiutkim sercem i zdrowymi nogami.Bartnik Sieciej odgarnął znad czoła pobielone przez czas kosmyki.- Ech, uparciście obydwaj niby kozioł smolarza Sągniewa spod Kolna - westchnął głośno.- Nie przegadam was, leśne bąki, i dlatego rozprawiać z wami dłużej ani myślę. Kto jutro ze mną zamiaruje pokłonić się do kolan najmiłościwszemu królowi, ten niechaj już teraz legnie na wilczych skórach i odpocznie należycie. Kto zaś zaśpi rano, ten niech pójdzie sobie nad strugę chwytać chude płotki lub piskorze. Bo ja czekać na śpiocha nie zamierzam. Nie da się zaprzeczyć, iż ojcowskie argumenty przemówiły do młodzieńczej wyobraźni. Radośnie pohukując bliźniacy momentalnie zniknęli wewnątrz szałasu. Zaledwie Sieciej wetknął rzepę w żar i przysypał starannie piaskiem, ażeby upiekła się i utrzymała ciepło do świtania, z budy dobiegło jego uszu chrapanie na dwa głosy. Nim gwiazdy na niebie pojaśniały na dobre, na polanie u Siedmiu Diabelskich Dębów pojawił się orszak rycerski z pachołkami i wozami zdążającymi z tyłu. Nie zwlekając sprawnie rozbito obozowisko, ustawiono fury ze spyżą, rozpalono ogień i zaczęto czekać na przewodnika.Długo nie czekano. Po kwadransie z boru wyszedł Sieciej z dwoma wyrostkami. Widząc ludzi gotowych do drogi, kazał bliźniakom stanąć z boku i nie wadzić nikomu, a sam skierował się ku ognisku. Cieszko i Zdzieszko poczęli wypatrywać króla. Wielkiego rycerza w złotej zbroi, w złotej koronie i ze złotym mieczem u boku. Na próżno. Władysława Jagiełły pośród rycerstwa chyba nie było. Pierwszy nie wytrzymał Zdzieszko. Podszedł bliżej i trącił delikatnie w łokieć jakiegoś starszego z wojów, o obliczu pooranym zmarszczkami i włosie dobrze siwym, a ubranego w zwyczajny kożuszek i futrzaną czapkę. Panie rycerzu, nie wiecie, gdzie tu król? - zapytał grzecznie półgłosem. - Pozieramy z bratem, pozieramy, ale jakoś nadaremnie.- Czyj jesteś, wilczku?- Obajśmy z Cieszkiem synowie bartnika Siecieja. Tego samego, któren dopomógł królowi wygrać pod Grunwaldem okrutną bitwę z krzyżacką gadziną.Stary rycerz ożywił się. Pewnie także walczył na Grunwaldowym polu, bo zaraz zagadnął:- A gdzież wasz dzielny ojciec? Ów bartnik Sieciej, co to dopomógł polskiemu monarsze zetrzeć w pył i proch potęgę krzyżowego zakonu- Tam pod dębem, panie rycerzu. Gada z onym siwiutkim człekiem w szkarłatnym kołpaku z orlim piórem. Z wielkim panem zapewne, lecz przecież nie z królem.
- Nagabnięty spojrzał w tamtą stronę i potwierdził:- Nie inaczej. Ojciec wasz rozprawia z księciem Januszem, panem na Mazowszu. - Panie rycerzu, zabyliście? - Zdzieszko pociągnął rycerza niemoc no za rękaw. Pytałem was o króla, aleście mi nic nie odrzekli. Czyżby nasz pan najmiłościwszy nie przybył na łowy? Czyżby niemoc jakowaś paskud na nie wypuściła go z łoża?- Dlaczego nie ma króla? - także i Cieszko nie krył rozczarowania - A tatko powiadali, że król Władysław Jagiełło nade wszystkie pałacowe igrce i zabawy ceni sobie polowanie na dzikiego zwierza na futra, żubra albo i niedźwiedzia. - Król zdrów jest. Wiem to doskonale, wilczku. Wiem również, iże jest tutaj. Cieszko obrócił się na jednej nodze dookoła.- Prawdę mówicie, panie rycerzu? - zawołał. - Nie łżecie aby? A dlaczego nie widać go nigdzie?- Rozpoznałbyś swego monarchę?- No pewnie.- Hm, a po czymże to, wilczku?- Bo wielki jest, panie rycerzu. Największy z królów, ł piękny jest jak z kościelnego obrazu. I w zbroi caluśkiej ze szczerego złota. I w koronie z brylantów, pereł i inszych drogocenności.
Stary rycerz uśmiechnął się rozbawiony.W tej samej chwili zbliżył się do niego rycerz w bobrowym kołpaku, ze złotym łańcuchem na szyi. Zeskoczył z konia i pochylił głowę.- Wasza królewska miłość, gotowiśmy do drogi - oznajmił. - Kiedy każecie wyruszać?- Dajcie sygnał, Bożywoju. Już pora.- To... to wyście, panie rycerzu, są naszym królem? - Zdzieszko, gdyby teraz mógł, zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Albo skryłby si? w borsuczej jamie. Ale że nie mógł, jąkając się pytał dalej: - Toście są, panie rycerzu, najmiłościwiej nam panującym Władysławem Jagiełłą? Tym prawdziwym? Nie cyganicie aby? - Jak śmiesz, kpie, zwracać się w ten sposób do monarchy - woj w bobrowym kołpaku wyciągnął rękę, by pochwycić Zdzieszka za kołnierz.- Poniechajcie go, Bożywoju. On to przecież z nieświadomości powstrzymał król Władysław rycerza i zwrócił się do chłopca: - Jam jest, wilczku. Rozczarowanyś? Zapamiętaj. Prawdziwa wielkość nie we wzroście się kryje. Ani w potędze złota i klejnotów. A o lico podobne do kościelnych malunków trudno, kiedy siedemdziesiąt bez mała roków przygnięcie człekowi ramiona. Już z konia Jagiełło skinął na Zdzieszka.- Dołączaj wraz z Cieszkiem do naszej drużyny. Chciałbym popatrzeć, jako w borowej dziczy spisują się Sieciejowe wilczęta.Władysław Jagiełło w siodle trzymał się znakomicie. Mimo znacznego wieku pędził jak zrośnięty z koniem. Czerstwa cera nabierała rumieńców, zdrowych i świeżych. Pewnie od porannego wiatru, a także i od tego, że król nie pijał ni piwa, ni wina nawet w młodości.Niewiele czasu upłynęło, gdy Sieciej śpieszący na przedzie podniósł wysoko rękę. Znak, iż przed królewskim orszakiem ciągnęła się Diabelska Dąbrowa. Łowy na grubego zwierza mogły się rozpocząć. Trudno zliczyć wszystkie dziki i niedźwiedzie, łosie, tury oraz żubry, jakie padły w owych dniach od rycerskich oszczepów. Nie one jednakże przeszły do historii. W kronikach królewskich skrybów zachowały się słowa o jeleniu. O jeleniu niezwykłym, monarszym. O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu...Pierwszy tydzień łowów zleciał wszystkim tak szybko, jakby doba myśliwska liczyła zaledwie pół zwyczajnej doby Przez calutki ten czas szczęście czuwało nad Jagiełłowym orszakiem. Od zacnych trofeów zwożonych z puszczy na polanę mogło się zakręcić w najtrzeźwiejszej głowie. Co dnia wozy pełne mięsiwa i futer odprawiano do Łomży, na dwór myśliwski mazowieckich książąt.
W podłomżyńskich lasach przypominających nieco bory litewskie nad Wilią i Niemnem, a przez to i spędzone w nich lata młodzieńcze Władysław Jagiełło czuł się znakomicie, jak chyba nigdzie poza Litwą. Prawie nie schodził z konia. Dopiero o zmierzchu zasiadał przy ognisku, aby powieczerzać i pogawędzić z towarzyszami. Cieszko i Zdzieszko po raz pierwszy w żywocie mogli napatrzeć się i nasłuchać dziwów, o jakich dotąd w borach nawet nie śnili. Przychodziło in to o tyle łatwiej, iż wkrótce strali się ulubieńcami wszystkich. Nie dziwota. Wychowani przez ojca w szacunku do pracy i w życzliwości wobec innych, bliźniacy starali się być użyteczni na każdym kroku. Dopomagali królewskiej wyprawie, jak tylko potrafili. Na lada skinienie służyli rycerzom za przewodników, dla obozowych kucharzy wyciągali ze strug łokciowe jazgorze i okonie tłuste niby wieprzki, zbierali prawdziwki i rydze, a także dziki czosnek oraz aromatyczne zioła na przyprawy do mięsiw, zaś przed nocnym spoczynkiem czyścili z zapałem broń i bogatą uprząż.No i korzystali z każdej okazji, ażeby posłuchać ciekawych opowieści wielkich rycerzy, ale i wpominków dworzan oraz co znaczniejszych pachołków. Choćby takich jak te oto. - Nie pierwszy raz towarzyszę najmiłościwszemu królowi w łowiekiej przygodzie - pochwalił się Kazko, giermek pana Cichosza z Psiej Góry i sprawdził czubkiem noża płat sarniny zawieszony nad ogniskiem, czy już upieczony. - Monarcha nasz jest nadzwyczajnego zdrowia. Nie imają się go najsroższe mrozy, nie dokuczliwe mu też upały ani wichry, ani deszcze Od maleńkości hartowany bywał w niewygodach. Surowe wychowanie dał mu bowiem jego rodzic Olgierd, kniaź Litwy człek niezwyczajnie mądry i przezorny, a polityk przy tym, że ho ho! Mało kto potrafi trzymać Krzyżaka na końcu miecza jako onże właśnie.- A niby co w tym dziwnego? Kniaź mądry i wielki to i króla mądrego i wielkiego zrodził, Kaziejku - zaciągnął po swojemu Wigunt, stary Litwin od dziesiątków lat czuwający nad Jagiełłowym orężem.
- O tak, tak. Wielki nasz król. Z każdym rokiem większy. - Kazko z Psiej Góry przytaknął skwapliwie. - Inny w jego leciech wolałby siedzieć na miękkich skórach w komnatach wawelskich, z biskupem krakowskim, panem Oleśnickim, albo nawet i z samym prymasem Mikołajem Trąbą w harcaby grać, niźli w niewygodzie na rumaku i z oszczepem w garści ścigać się z brodatym żubrem.- Wielki król to i wielki myśliwiec, Kaziejku - zauważył znowu Litwin. - A trzecia żona to zawszeć już trzecia. Każda żagiew wypala się z czasem.- Nie równaj królewskiego serca z suchą żagwią, litewski niedźwiedziu - tym razem Kazko zaprotestował i naburmuszony dodał: - Powiadają na Wawelu, że po zmarłej Jadwidze, a potem i Annie, Elżbieta jest prawdziwym umiłowaniem Jagiełły. Największym.- A czyja mówię, że nie, Kaziejku? - Wigunt uśmiechnął się dobrodusznie i wyciągnął rękę do giermka z Psiej Górki.- Gadałem jeno, że król nasz nadal jeszcze przedkłada łowy nad insze dworskie zabawy.- A bo też i przyznać trzeba sprawiedliwie, że mimo nienadzwyczajnego wzrostu i niezbyt tęgiej budowy król Jagiełło ramię silne ma jako i sam Zawisza Czarny z Czarnkowa - odezwał się powoli Żelisz. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na doświadczonego woja. Wiedzieli, iż Żelisz gęby otwierać darmo nie lubił, lecz gdy już otworzył, to jakby strzałą mierzył do celu. - A i we władaniu bronią mało kto mu dorówna. Onegdaj, widziałem na własne ślepie, król dopędził umykającego tura i w pełnym galopie cisnął weń oszczepem. Trafił, że lepiej nie można. Zwierz dziki zwalił się na ziemię niby rażony piorunem.- Pan mój, książę Janusz, starszy jest od nąjmiłościwszego monarchy o równe dziesięć roków przypomniał druhom Macko, dworzanin z mazowieckiego zamku, korzystając z chwili ciszy. I zaraz dodał: - Przedstawcie sobie, siedemdziesiąt osiem lat na karku dźwiga, a takoż całymi dniami nie złazi z siodła i pomyka po lasach. - Z siodła nie złazi, bo towarzyszy najjaśniejszemu panu. Nie godzi się inaczej. Wszakże bory książęce wokoło i on tutaj gospodarzem choć równocześnie i sługą królewskim - zauważył śpiewnym głosem Litwin. I wnet dorzucił z dobrodusznym uśmiechem: - No, ale z oszczepem za turem czy brodatym żubrem twój pan już się nie wypuszcza? Nie zaprzeczysz, iż prawdę szczerą gadam, Maciejku? Macko wzruszył ramionami.- Wiem jeno - rzekł - że jutro książę Janusz kazał sobie przygotować kuszę, zapas bełtów oraz oszczep wyostrzyć jak należy. Pewnikiem się więc wypuści i za jakowymś grubszym zwierzem.- Rano się okaże, co książę mazowiecki czyni. A teraz spać pora wszystkim. - rozmowę giermków przy ognisku przerwał pan Cichosz z Psiej Góry, który akurat nadszedł i usłyszał ostatnie zdanie. - Przed świtaniem wyprawiamy się za Skrodę i Pisę. Bartnik Sieciej powiadał, że w tamtejszej kniei trzy albo cztery gniazda niedźwiedzia się kryją. Kiedy król Jagiełło to usłyszał, zaraz zapragnął spotkania z kosmatym. Jutro zatem idziemy na niedźwiedzia. Sprzeciwiać się słowom pana Cichosza nikt nie śmiał. Zwłaszcza, że wolę królewską powtarzały. Zerwano się czym prędzej na nogi, wygaszono starannie ogniska i pospieszono na spoczynek. Kto mógł, krył się w szałasach wystawionych wcześniej, pozostali wyciągali się na ciepłych jelenich, wilczych lub niedźwiedzich skórach, zwyczajnie pod gwiaździstym niebem. Dla rycerskiego stanu nie była to wszakże pierwszyzna. Wkrótce nad obozowiskiem unosiły się jeno resztki dymów i dawały się słyszeć niegłośne nawoływania straży rozstawionej skrajem lasu. Przedpołudnie zastało orszak królewski nad Pisą, szeroką w tym miejscu na pół strzału z kuszy. Zaraz za rzeką wjechano w wysokopienny bór z chojarami sięgającymi nieba. Potem znaleziono się w chaszczach, których ludzka stopa pewnikiem dotychczas nie deptała.Z niepokojem rozglądano się dookoła. Niejednemu z giermków włos unosił czapkę. Nie, nie kosmatego zwierza się tu obawiano, lecz duchów paskudnych, diabłów leśnych i bagiennych czarownic, mających ulubione siedliska w takiej właśnie dzikiej i ponurej głuszy. Tymczasem bartnik Sieciej szedł borem niczym imci wójt ulicami Łomży. Nie zmylił drogi ani razu. Wreszcie dał znak, aby pozłażono z koni. Na kosmatego najlepiej iść na własnych nogach.Pierwszego niedźwiedzia osaczono w barłogu. Skoczył ku niemu Jagiełło z oszczepem, powstrzymując gniewnym okrzykiem Cichosza z Psiej Górki i Mszczuja z Dobrołąki, którzy z toporami zamierzali ubezpieczać monarchę z obydwu boków. A kto wie, może nawet chcieli i wyprzedzić go w ataku? Pozbawiony szans ucieczki zwierz ryknął wściekle i zwrócił się ku królowi. Wyciągnął łapy i już, już sięgał Jagiełłowego kołpaka, gdy raptem nadział się na oszczep. Ostry grot pchnięty pewną ręką wbił się między żebra. Kosmaty runął martwy u stóp króla.Niedługo potem ubito jeszcze trzy niedźwiedzie. Dwie samki i samca olbrzyma, większego i od konia, i od wołu. Dobry nastrój monarchy udzielił się pozostałym. Cieszono się głośno, podziwiano męstwo Władysława Jagiełły i jego ramię niby wykute z prawdziwej stali. Zapewne radowano by się jeszcze długo, gdyby nagle nie okazało się, że pośród rycerstwa zabrakło Janusza, pana na Mazowszu. - Gdzie nasz gospodarz? - zaniepokoił się król Władysław. Nie spotkało goli coś niedobrego?Gdzież książę Janusz? - zaczęto wołać na wszystkie strony.- Kto widział mazowieckiego księcia? Hop, hop! Odezwijcie się, mości książę! Ponieważ jedyną odpowiedziąna wołanie był pracowity stukot dzięciołów niosący się z góry, czym prędzej rozdzielono się na kilkuosobowe grupy i pośpieszono na poszukiwanie zaginionego dostojnika. Najwięcej szczęścia miał Zdzieszko podążający wraz z panem Mszczujem z Dobrołąki i jego giermkami. Już po kilkudziesięciu krokach usłyszał coś, co nakazało mu ruszyć biegiem. Wojowie bez słowa sięgnęli po topory i oszczepy i popędzili za chłopcem. Zdążyli w samą porę.Na konarze dębu siedział stary książę z nożem przygotowanym do ciosu. Olbrzymi niedźwiedź pomrukując gniewnie i czepiając się wszystkimi czterema łapami usiłował wdrapać się na górę. Na widok zbrojnych kosmaty zeskoczył na ziemię i z wrzaskiem bezradnej wściekłości sturlał się do głębokiego jaru. Trzask łamanego jałowca wyznaczył szlak jego ucieczki.Nie pogoniono za zwierzem. Zajęto się panem na Mazowszu, zawieszonym między niebem a ziemią. Zdjęty z dębu, książę sapał ciężko przez dłuższą chwilę, a dopiero potem w krótkich zdaniach opowiedział swą przygodę. Zrzucony przez przerażonego konia i pozbawiony oszczepu musiał szukać schronienia na dębie. Gdyby nie przytomność umysłu i kryjówka na tęgim konarze, nie żyłby już, rozszarpany przez okrutną bestię. Jednakże to nie koniec przygód. Zaledwie połączono się z pozostałymi grupami i już konno wyruszono w drogę powrotną, ze świerkowego zagajnika wypadł jeleń. Piękny okaz rogacza o rozłożystym wieńcu na głowie, jaki nieczęsto spotyka się w borze. Widząc orszak konny jeleń przystanął na moment. Zawahał się. I to go zgubiło. Jagiełło wyszarpnął oszczep z ręki giermka i cisnął z całej siły. Trafił. Rogacz zwalił się na murawę.Niemal w tym samym momencie ze świerczyny rozległ się ryk innego jelenia. Samca zwycięzcy oznajmiającego puszczy, kto tu jest prawdziwym władcą stada.Aj tamci musi być sztuka. Marzenie, jęknął z zachwytem pan Cichosz z Psiej Góry i sięgnął po oszczep. Pozostańcie tutaj. Ja się z nim zmierzę - monarcha skierował rumaka w stronę zagajnika, lecz ruszyć nie zdążył, albowiem Cieszko jednym susem przyskoczył do konia i uwiesił się cugli. Panie najmiłościwszy, na Boga. nie jedźcie sami - rzucił półgłosem.- Tam zasadzka. Ptaki w świerczynie zamilkły na amen. W zagajniku ktoś obcy być musi. Jelenia skrzydlate się nie lękną. Ludzie tamże są i głos rogacza naśladująudanie. Łotry jakoweś, bo po cóż by się kryli? A może to Krzyżaki ze Szczytna? Lub wyprawa z Malborka? Do granicy stąd, jakby kamieniem cisnąć.Na dyskretny znak króla Władysława połowa drużyny skręciła powolutku w las i zataczając półkole od tyłu dotarła do zagajnika. Kiedy w powietrzu rozległ się umówiony krzyk orła, z obu stron popędzono galopem. Po krótkiej, lecz krwawej walce dziesięciu Krzyżaków legło bez ducha. - Żywot zawdzięczam ci, wilczku. Władysław Jagiełło przycisnął bliźniaka serdecznie do piersi. Jakże ci się odwdzięczę?- Nie mnie, miłościwy królu, ale jeleniowi wdzięczność winniście. Gdyby nie zwierz ów, nie spostrzegłbym braku ptactwa w świerczynie i nigdy nie odgadłbym plugawej zasadzki gotowanej przez komturowych zbójów. - Skromnyś, wilczku, lecz to ci się jeno chwali - Jagiełło jeszcze raz uścisnął młodzika. - Niechaj pycha nigdy nie zapuści korzeni w twoim sercu. A że wdzięczność długi nakazuje spłacać, zabieram cię do Krakowa. W szkołach uczyć się będziesz. Później powrócisz tu, aby w moim imieniu doradzać i pomagać leśnym ludziom. - Ja zaś, najmiłościwszy panie - dodał książę Janusz - dla wspomnienia waszego pobytu w mazowieckich borach jeszcze dziś Łomży prawa miejskie nadam. I herb ustanowię, ażeby we wdzięcznej pamięci wydarzenia te po wsze czasy zachować się mogły, bo przecież powinny.Pan na Mazowszu słowa dotrzymał.Od tamtej pory Łomża jest nie leśną osadą, ale miastem.I herb piękny posiada. Z królewskim jeleniem w skoku i z kilkoma żołędziami. Te ostatnie dorzucił stary książę na pamiątkę owego dębu, który ocalił mu życie.
http://www.lomza.friko.pl/
18.02.2009 16:13
Jaś Grajek i królowa Bona
Było to w jedną noc styczniową. Mróz, który od kilku tygodni się srożył i Narew grubym okrył lodem, sfolgował właśnie nad wieczorem, a leciutki śnieżek pokrył ziemię. Powietrze było zupełnie ciche, i tak łagodne, iż po siarczystych mrozach zdawało się ciepło jak na wiosnę. Księżyc, chociaż niepełny, przyświecał jasno, a w jego blasku zlodowaciałe drzewa i suche badyle polnych chwastów iskrzyły się jak gdyby ze srebra i brylantów samych złożone.
Mogło być około północy, gdy Jaśko wracał po lodzie zza Narwi do domu, bo jakoś tej niedzieli rychlej się skończyły niźli zwykle tany w karczmie, której grał właśnie. Był to sobie rześki dwudziestoletni parobczak, z rzemiosła swego pastuch bydła w Łomżycy, a z zamiłowania grajek. Chodząc ze stadem swoim przez lata całe ze skrzypkami nieodstępnymi, tak się doskonale wygrywać na nich wyuczył, że aż rozkosz było słuchać. To i też choć młody, poczynał już mieć sławę w okolicy, dziewki uśmiechały się do niego radziej niż do drugich parobków, a gdzie było wesele albo tany w pobliżu, trudno się obyło bez Jasia.
Otóż tedy powracał sobie po lodzie z karczmy do domu, a że mu jeszcze czmerało parę kieliszków w czuprynie, wygrywał sobie po drodze to wesołe, to rzewne piosneczki, jak mu która na myśl przychodziła. Właśnie przeszedłszy szczęśliwie przez rzekę mijał pagórek, na którym kiedyś stało zamczysko królowej Bony, gdy wtem stał się przed nim dziw, który go od stóp do głów przejął mrowiem. Tuż przed oczyma jego rozwarła się nagle jedna ściana pagórka i z ciemnego jej otworu ukazała się piękna pani, wystrojona jak na święto, cała od złota i klejnotów. Jaś, choć mu w głowie czmerało, widział, że to coś nie po ludzku się dzieje. Chciał się przeżegnać, ale mu smyczek przeszkodził, zawołał więc tylko na głos:
- Wszelki duch Pana Boga chwali!
- I ja go chwalę - pokornie i rzewnie odpowiedziała strojna pani - choć nim oglądać stanę się godną, wieki, wieki jeszcze miną! - z cichym dodając westchnieniem. Jaśko, skoro tylko pierwsze słowa jej posłyszał, uspokojony, że nie z diabłem ma do czynienia, nie dając na resztę uwagi, zdjął czym prędzej z głowy baranią czapkę i kłaniając się nią do nóg zaczął Prawić:
- A toć mi wybaczcie, Imościulu! żem się was wyląkł, gdyby czego złego... Ale dalibóg - bo i skąd się też Imość o tej porze tutaj wzięła?.. Albo pfu! czym ja pijany, czy co? - Czyć mi się to jeno widzi, że to my tutaj nad Narwią, w szczerym polu - a to ot, że niby zamkowa góra - hę?
- Dobrze ci się widzi, mój człowieku. Toć to jest zamkowa góra, a ja nieszczęsna ta królowa Bona, com na niej kiedyś mieszkała!...
- Ach, ciężko się nagrzeszyło, ciężko też pokutuję teraz! W zapadłym zamczysku moim dręczą mnie i poniewierają złe duchy, tylko ta jedna godzinka przed północą, o której za życia bywało pacierz mawiałam, wolna mi od mąk zostaje... Ale co ci o tym prawić! choćbyś chciał, pomóc mi nie zdołasz... Oto, uczyńże przynajmniej jedno, co możesz. Słyszałam, jakeś idąc ślicznie wygrywał piosneczki, zagrajże i mnie jedną, ze dwie jakie, to zapomnę choć na chwilkę o mojej niedoli. To mówiąc zjawisko niewieście spojrzało Jankowi w oczy tak miłosiernie prosząc, że chociaż dowiedziawszy się o jej godności rad był wziąć nogi za pas i drapnąć do domu, nie mógł się oprzeć milczącemu błaganiu i podstroiwszy skrzypce zaczął grać jej kwoli śliczną piosenkę:
Choćbyś ty jeździł we dnie i w nocy, Choćbyś wyjeździł koniowi oczy, Tak ja twoją nie będę!
Bona słuchała z zachwyceniem. Ach!, bo i któż by słuchać mógł bez niego tej cudnej mazowieckiej pieśni? - cóż dopiero ona nieboraczka, co od lat tylu nie znała innej muzyki, tylko wycia i śmiechy diable?
Jaś też grał, co się nazywa doskonale. Nie umiał ci on wyprawiać smyczkiem po strunach dziwnych skoków jak na przykład dzisiaj niejeden okrzyczany szarlatan, ale od pierwszego dotknięcia skrzypek tak się duszą całą wmyślił w piosnkę graną, że zapomniał o Bonie i strachu, o wszystkim wokoło siebie, wyśpiewując w głębi duszy słowa, których nutę wygrywał. Toteż jednostajna melodia piosenki z każdą zwrotką nabierała nowego wyrazu, ruchu i dźwięku, a kiedy przyszedł w myśli aż do tych słów dziewczyny:
A ja się stanę gwiazdką na niebie, Będę świeciła ludziom w potrzebie, Tak i ja twoją nie będę! Do nieporównanej odpowiedzi chłopca: A ja mam litość nad ubogiemi, To sproszę gwiazdkę z nieba do ziemi. Skrzypki Jasiowe tak czarującym odezwały się głosem, że aż Bonie z czarnych oczu trysnęły dwie jasne łez krynice i dwoma kroplistymi strumieniami z twarzy na wznoszące się piersi spadały.
- Dzięki ci, dzięki! - zawołała, kiedy skończył - za te łzy, któreśmi wycisnął. Ach, nie pojmujesz sam, ileś mi dobrego sprawił. Łzami tymi wyciekło z duszy mojej więcej złego, niżliby ogień czyśćcowy przez cały rok mógł strawić... Ale słyszysz? - oto północ bić zaczyna - muszę wracać na pokutę! Bywaj zdrów, a pamiętaj, jeśli kiedy będziesz potrzebował pomocy w jakiej potrzebie, przyjdź, zagraj tylko pod tą górą, a ja wynijdę do ciebie. Nie zapomnij tylko pory: w godzinę przed północą!
Wtem na wieży łomżyńskiej fary zegar uderzył dwunasty raz, Bona skoczyła w czarną czeluść pagórka, która się za nią zawarła, a Jaś posłyszał taki ryk i jęk, i brzęk łańcuchów, że zatykając uszy pobiegł wystraszony ku domowi, odmawiając z cicha pacierz za zbawienie pokutującej królowej. Słońce poczęło wyżej wzbijać się nad ziemię i ciepławy południowy wiatr powiewiewał po lesistych Polski płaszczyznach, niosąc na skrzydłach swych młodą wiosnę, otoczoną śpiewnymi chórami skowronków i szczebiotliwych jaskółek, ciągnącą za sobą długie wędrownego ptactwa sznury.
A w miarę, jak ten zgiełkliwy orszak niewidzialnej boginki przebiegał ponad niwami, topniały lody w brylantowe krople, i śnieg poczerniały rozpływał się w tysiące drobnych strumyków, brzmiących po kamykach we wtór świegotu wiosennego ptactwa. Bladozielone łąki stroiły się w pierwsze stokrotki, nagie jeszcze rosochate drzewa radośniejszą już przybierały barwę, zdało się że pod ich grubą, szorstką korą widać krążenie soków, a długie ich ramiona, poruszane wiatrem przelotnym nie przerażały już tym kościotrupim stężałych członków chrzęstem, lecz uginając się lekko, miłym, odzywały się szumem. Nawet posępna krzywo konarzysta sośnina, obwiana tchnieniem młodzieńczym wiosny, zdawała się odmładzać żywszą barwą i balsamiczną rozlewała wonność.
Jaś po raz pierwszy wygonił swoje bydełko na świeżą pastwę, na łąki bujne brzegiem lasu się ciągnące. Zachwycony pięknością Bożego świata, pochwycił nieodstępne skrzypki i zasiadłszy na próchniejącym pniaku starej jakiejś olchy, patrząc w jasnobłękitne niebo i słuchając tajemniczych głosów z głębin jego brzmiących, wylewał serdeczną muzyką przepełniające duszę błogie uczucia. Biedny Jaś, biedny poeta grajek zapomniał na śmierć, że był pastuchem dworskiego bydła. Przez przezroczyste niebo widział Boga w całej chwale i wszechmocy, otoczonego chórami aniołów, i zdało mu się, że sam stawszy się także aniołem wygrywał na swych skrzypkach chwałę Przedwiecznemu... Z marzenia tego zbudził go nagle okrutny Boćkowski kańczug, spadając mu gradem ciosów na plecy i ramiona.
- Ha! psia, chamska duszo, niegodziwa! - wrzasnął z konia gruby pan ekonom - tak to pasiesz pańskie bydło? Dam ja ci muzykę, złodzieju?... i grzmocił batogiem dalej.
Jaś, z bólu i strachu wypuściwszy skrzypki, zobaczył stado swoje rozpierzchnione po pastwisku i po bliskiej oziminie, po kępinach i zaroślach i uchodząc przed niemiłosiernym batogiem, pobiegł je zaganiać w gromadę. Rozperzony ekonom tymczasem grzmiał jeszcze długo, przeklęstwami i groźbami, aż przypomniawszy sobie o czymś innym pogalopował dalej. Po kilku godzinach znojnego biegania udało się Jaśkowi zegnać wreszcie do kupy wszystkie bydło rozpierzchnione: lecz gdy je zebrawszy wziął liczyć.
I zgrozo! - przekonał się, że” Czerwonej Łysej" nie dostawało, próżno jej dowoływał, próżno szukał w pobliskich zaroślach, a dalej odchodzić nie śmiał, żeby się wszystko nie rozeszło znowu. Co było robić? pognał przed czasem stado do domu, a zamknąwszy w oborze, sam odszedł, choćby noc całą szukać straconej jałówki. Ale nie potrzebował trudzić się zbyt daleko zaledwie przeszedł w pierwszy gęsty zagaj, znalazł poszarpaną świeżo skórę swojej zguby, rogi i kopyta. Czerwoną Łysą wilki zjadły! Jęknął Jaś na ten widok jak przybity i zdrętwiał cały, myśląc o karze jaka go czeka.
- Boże mój, Boże! - wołał łamiąc ręce - cóż ja nieszczęśliwy mam począć?.. Albo mi się utopić, albo się powiesić!... Wtem przypomniał sobie Bonę i obietnicę, którą mu uczyniła. Tonący brzytwy się chwyta, a tak i Jaś, choć go mrowie przechodziło na samo wspomnienie zamkowej góry, odważył się i szedł szukać pomocy u pokutującej królowej. Stanął u zamkowej góry właśnie w sam czas, bo tylko co była jedenasta wybiła, przeżegnawszy się więc pobożnie i poleciwszy Panu Bogu, począł wygrywać na skrzypkach. Niezadługo otworzyła się przed nim, jak niegdyś ściana pagórka, i Bona w królewskim wyszła stroju.
- No, jak się miewasz, przyjacielu? - zapytała Janka. - Jakoś smutnie ci dziś z oczu patrzy, powiedzże, co ci się stało i jakiej chcesz pomocy?
- Ach, oświecona królowo? - rzekł grajek - stało mi się ciężkie nieszczęście. Zagapił się człowiek, pasąc bydło, a Czerwona Łysa tymczasem w las zalazła i wilcy ją zżarli! Poradź, pomóż, zlituj się, miłościwa pani! bo mi się chyba utopić przyjdzie.
- Nie rozpaczaj no tylko przed czasem, chętnie ci pomogę. Jałówki wprawdzie zjedzonej do życia nie wrócę, ale dam ci tyle pieniędzy, żebyś albo inną kupił, albo panu zapłacił. Ileż, myślisz, będzie ci trzeba?
- Ano Icek dawał panu za nią ośm talarów, ale pan nie chciał inaczej tylko dziesięć. Jeszcze sam zapowiedział:
- Pamiętaj Jasiek, możesz oddać Ickowi czerwoną, jak ci zapłaci dziesięć talarów. Ale Icek na moje nieszczęście nie przyszedł!
- Dobrze tedy - mówiła Bona - ja ci dam dziesięć talarów, a będziesz mógł powiedzieć, żeś bydlę sprzedał. Ale po pieniądze sam sobie musisz do lochu iść. Stoi tam jedna kadź talarów, to sobie odlicz, co ci ich potrzeba. Pamiętaj tylko, żebyś ani na włos nie brał więcej, bo byś popadł w moc złego, a na to ja nic bym nie mogła już pomóc.
Jasiowi nie było miło, że sam musi leźć w głąb góry, ale nie miał innego wyboru, zebrał całą odwagę do serca i poszedł. Czarnym, krętym korytarzem zaszedł do ogromnej piwnicy, w której od srebra, złota i drogich kamieni widno było gdyby w dzień. Pod jedną ścianą stała kadź szeroka, pełna pod wierzch bitych, błyszczących talarów. Jaś drżącą ręką. odliczył ich sobie dziesięć - i schowawszy je dobrze za nadra, pobiegł nie oglądając się na powrót. Wydostawszy się na wolne powietrze odetchnął, jakby się na świat na nowo narodził, a podziękowawszy serdecznie Bonie wrócił szczęśliwie do domu.
Bieda nigdy nie przychodzi sama. Jak się raz zacznie, to idzie jedna za drugą jak pacierze w różańcu. Wkrótce po stracie jałówki zdarzyło się Jaśkowi nowe, gorsze sto razy nieszczęście: zakochał się biedaczysko. Jeszczeć, że się zakochał, może by to i nie było tak źle bardzo, boć powiadają że to nawet czasem na dobre bywa, ale licho go skusiło zakochać się w Małgoli, córce młynarzowej z łomżyńskiego przedmieścia.
Taka panna młynarzówna dla ubogiego grajka wiejskiego jest tak w stosunku jak na przykład jaka hrabianka albo bogata dziedziczka względem niemajętnego artysty albo literata. Schlebiało jej to, że Jaś, dorodny chłopak i lubiony od tylu dziewek, był jej uniżonym służką, nawet nie szczędziła mu czułych spojrzeń i uśmiechów, ale Jaś, nie w ciemię bity, widział dobrze, że to wszystko kobieca obłuda, żeby go sto razy oddała za pierwszego lepszego wiercipiętę z miasta... Stary Grzegorz, gajowy, stryj jego, widząc, jak srodze się miłością swą martwił, mówił doń nieraz:
- Ej Jasiu, Jasiu! niechaj ty młynarzównej? Co ci za licho w łeb wlazło? Czy to nie masz tylu ślicznych dziewek, co za tobą przepadają, żeby się tamtej wpraszać? A gdyby cię nawet kochała, gdybyś się z nią i ożenił, choćby ci też i najlepszą żoną była, to wierz staremu, kością w gardle stanąłby ci tatuś i matusia, nadęci bracia i siostry, bo to wszystkie takie głupie, żeby się miało za coś lepszego od ciebie. Daj jej pokój, mówię tobie, ot wiesz co, wyswatam ci Wojciechową Jagnę albo Kaśkę po Jędrzeju?
Ale zakochanemu prawić, żeby dał pokój, to tak jakbyś choremu chciał odradzić, żeby nie miewał gorączki. Jaś wiedział tylko jedno: że bez Małgoli żyć nie może, a co dalej będzie, nie myślał. Od kłopotu i zmartwienia zaczął wreszcie chudnąć i blednąc.
Oho - pomyślał sobie - źle! Jak wychudnę i zblednieję, będzie jeszcze trudniej z dziewczyną. Cóż ja nieszczęsny mam począć? Ha! dziej się wola Boża! Pójdę na porady do Bony, czy co mi nie pomoże?
I w rzeczy Bona znalazła mu radę (bo ponoć za życia swego nieraz tego sama próbowała).
- Chcesz, żeby cię twoja dziewka kochała? Sposób łatwy na to rzekła - złap żywego nietoperza, włóż go w nowy garnek i obwiąż rzeszociskiem, a potem o północy zagrzeb w mrowisku. Tylko pamiętaj, odchodząc nie oglądać się, bo by ci się złe zdarzyć mogło. Nazajutrz idź do mrowiska, - a znajdziesz w garnku kościane widełki i grabki, którą dziewczynę zechcesz, żeby cię kochała, przyciągnij ją skrycie ku sobie grabkami, a nie będzie mogła żyć bez ciebie, która ci zaś niemiła, a wdzięczy się ku tobie, odepchnij ją jeno widełkami, to będziesz miał pokój od niej.
Uradowany Jaś złotą radą królowej odszedł, po tysiąc błogosławiąc ją razy. W kilka dni, złapawszy nietoperza, uczynił wedle jej nauki, a w niej długi czas stało się, że wszystkie dziewki, co za nim kiedyś szalały, teraz ani spojrzały na Jasia, Małgorzata zaś młynarzówna na śmierć się w nim rozkochała. Ale tu nie był koniec jego kłopotów. Kiedy przyszło do oświadczyn rodzice dziewczyny rozśmiali się mu w żywe oczy, że taki gołota chce posażnej ich córki, a choć kochająca Małgosia płakała i rozbijała się, prosząc u nóg ich, stary młynarz, jak kamień twardy, zaklął się, że jeśliby ją wydał kiedy za chłopa, to chyba tylko za gospodarza albo gospodarskiego jedynaka. Co mógł biedny Jaś poradzić? Musiał znosić cierpliwie wymówki stryjowe, że chciał leźć wyżej, niż podrósł, a co najgorsze, patrzeć na łzy i smutek swojej Małgoli. Gdy kilka tygodni tak przeszło, a nie było nadziei, żeby młynarz dał się zmiękczyć, Jasiek wspomniawszy sobie skarby niezmierne pod zamkową górą postanowił raz jeszcze udać się o pomoc obiecaną do Bony.
Podług zwyczaju Bona przyjęła Jasia łaskawie, pytając, czego by potrzebował.
- O wielmożna królowo! - począł Jaś kłaniając się do ziemi - a dyć to jeszcze nie koniec utrapieniu memu!... Prawdać, Małgola mnie kocha, choć by w ogień za mną wlecieć, ale cóż, kiedy jej ojcowie wyśmiali się jeno ze zalotów moich, a młynarz zaklął się, że nie wyda jej inak, jak za gospodarza. Cóż ja, biedny sierota, mam począć? Użalże się mnie ty, jasna pani! a do końca życia naszego będziem oboje co dzień prosić o pokój wieczny dla ciebie!...
- Z duszy serca miły Janku, jakom przyrzekła, chętnie ci pomogę odpowiedziała Bona. - Mów, jak wiele ci potrzeba, ale pamiętaj, mów prawdę, nie żądaj więcej nad słuszną potrzebę, bo łakomstwo ciężki grzech i nie zostaje bez kary.
- A niech mnie Bóg ciężko skarżę, jeśli choć o półgroszek za wiele powiem! Oto właśnie o granicę jeno od nas jest na sprzedaży gospodarstwo, po kołodzieju Jakubie, co w łcńskie lato utonął, za okrągłe czterysta talarów. Gospodarstwo jak z płatka wywinął, wszystkie porządeczki i bydełka śliczne, żebym je tylko mógł kupić, młynarz sam by mi się prosił z Małgola.
- Idźże, weź sobie z lochu te czterysta talarów, ale nie zapominaj, com cię ostrzegała: nie tykaj nic, ani na włos więcej, bo byś to drogo przepłacił. Tą rażą już bez takiej trwogi wszedł Jaś do piwnicy, gdzie stały skarby zaklęte, i odliczył swoje czterysta bitych. Odchodząc z nimi, obejrzał się ciekawie dokoła: mój Boże! co tu śliczności! nie na jedno wzięła ochota, ale przecież przemógł siebie i już był u samych drzwi korytarzowych, gdy wtem potknął się o coś na drodze. Przeklęte biesy, co skarbów tych pilnowały, uradziły się na Jasiową. zgubę i patrzcie! wiedziały psie wiary, czym skusić Mazura!... Schyliwszy się grajek zobaczył parę nowiusieńkich butów, z zawijanemi cholewami, wysmarowanych słoniną, że aż świeciły, z calowymi u obcasów podkówkami. Czego nie mogło srebro i złoto, tego dokazały buty, Jaś ułakomiony czął się namyślać, czyby je wziąć, czy nie brać?.. Popatrzył troskliwie po wszystkich kątach, czy gdzie nie siedzi jakie licho, zaczajone, ale nic nie było. - Ej pomyślał sobie - tylko aby przymierzę, czyby mi też były wraz?.. (położywszy miech z talarami na ziemi zrzucił swoje zszarzane chodaki, a nazuł nowe buty na nogi. Wtem na kościele w mieście poczęła bić dwunasta godzina i Bona wbiegła do podziemia.
- Spiesz! uchodź! zawołała - za chwilę zamknie się góra!...
Ale wystraszony Jaś, o wszystkim zapomniawszy, pobiegł wydostać się na świat żywy. - Szczęśliwej drogi w nowych butach! - zahuczał za nim z głębi okropny głos, zmieszany z, piekielnym śmiechem, od którego aż cała zatrzęsła się góra. Jasiowi włosy na głowie powstały, aż wtem poczuł nagle, że go w nogi pali, jakby je miał włożone w płonącym zarzewiu... Przerażony chciał zrzucić diabelskie buty, ale rozpalona smoła tak do ciała przylgnęła, że ich oderwać nie było rady... Rycząc i jęcząc od bólu, padł nieszczęśliwy grajek na ziemię, wijąc się jak wąż wśród piekielnych meczami.
Z rankiem nazajutrz ludzie przechodzący w pole znaleźli Jasia grajka omdlałego przy zamkowej górze. Z przestrachem zobaczyli, że obie nogi po kolana na węgiel były spalone i rozsypały się całkiem, kiedy go z ziemi pod nosili. Zanieśli biedaka do Łomży do szpitala, gdzie go doktorzy ocucili i pomału do zdrowia przyprowadzili. Ale na całe życie zostawszy kaleką, musiał potem czołgając się na czworakach od wsi do wsi, żebrać kawałka chleba, śpiewając przy swoich skrzypkach pode drzwiami u ludzi, nieszczęśliwa zaś Małgosia, od żalu i zgryzoty w rychłe Bogu ducha oddała.
http://www.lomza.friko.pl/
Strona z 5 < Poprzednia Następna >