Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Podania,legendy,opowieści cudowne z lat dawnych na Podlasiu

30.11.2008 17:26
Podania ,legendy i opowieści cudowne z lat dawnych na Podlasiu

Bagiennik -demon niższego szczebla.
Baśń o księciu i królewnie
Baśń o złej królowej i zaczarowanych skarbach
Białowieska
Bocian
Boćki
Bogini wiosny
Brzezicki
Chrzciny we wsi
Czarna Dama
Diabelskie lusterko
Dlaczego Dobry Las jest Dobrym Lasem
Dobra śmierć
Dom
Duch Bieluch
Duch puszczy
Duma Jaćwinga
Dusza Towarzysza Chorągwi
Grad
Góra przy której straszy
Góra Zamkowa w Drohiczynie
Herb Lublina z Koziołkiem
Historia Sanktuarium Studzienicznej
Jak Ali Popławski z upiorami się barował
Jak Boczarski na Młynie
Jak diabeł Czarciwąs od sernickich wieśniaków sprytu się uczył
Jak na wigilię dzik rozmawiał ludzkim głosem
Jak powstał Augustów
Jak św. Onufry konie odnalazł
Jak Zuzka z Sernik prześwięciła diabła Okowitę
Jaś Grajek i królowa Bona
Jezioro duchów-coś o zakochanych.
Kamienna Baba
Kamienna Córka
Kamień nieszczęścia
Klątwa Kozaka
Korczewska Legenda
Krypno.
Kurzętnik
Legenda mrożąca krew
Licho z Cieliczańskiego las
Łowcy Pereł
Mgła
Na początku był lin
Naznaczony Dzik
Niezwykła historia o Białym Rycerzu z Małego Płocka
O miłości młodego kameduły do córki rybaka, Wingryny
O Białej
O Cerkwi w Dubiczach Cerkiewnych
Czarnej Hańczy
O Czerwonym Borze
O Drzewie Krzyża Świętego
O duszach
O Farysie, duchach i gilotynie
O górze zamkowej
O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu
O Królowej Drzew
O królu Brzoście, jego trzech córkach i czarowniku Batalionie
O miłości młodego kameduły do córki rybaka, Wingryny
O Nettcie
O pieknej Jegli
O powstaniu Białej
O powstaniu kamiennej baby
O powstaniu Lipska
O Radziwille ,,Panie Kochanku"
O Surażu
O Tykocinie
O wyspie Kępa
O Zofii Filipowiczównej czary czyniącej
Piekielne wrota
Pierścień Orlicy
Piękna złotniczanka
Pobojna Góra
Powstanie Suwałk
Puszczyk
Sąd diabelski
Sen Leszka Czarnego
O Ojcu Ruszlu
Skarb templariuszy
Sum zwany Ślepcem
Śnieżna sowa
Światło życia
Święte miejsce
Święty Onufry na Podlasiu
Tajemnicze kurhany
Tajemniczy skarb
Topielica
Tunel śmierci
Ukryty skarb
Urocze oczy
Wesele zamienione w wilkołaki
Wizerunek
Wspólnota Traktorów
Zaklęte wesele
Zbójeckie dzieje Pysznego Janka z Czerwonego Boru
Złoto
Związana z kamedulskim klasztorem wigierskim
Zwierciadło Twardowskiego

Komentarze (100)

Strona z 5 < Poprzednia Następna >
18.02.2009 18:41
Jak na wigilię Dzik rozmawiał ludzkim głosem
Muzyka Biebrzy. Jest poranna, istnieje w środku dnia. I wieczorem. I noc Biebrza ma swoją. I mgielne poranki są inne od inszych. Kiedy ciężkie konie zaczynają biegać po zagrodzie, tedy ziemia kołysze się, kolebie, jak guma, czujesz jak twoje nogi podrygują, niby na ruchomej podłodze. I pory roku Biebrza ma inne: ma swoją wiosnę, lato, jesień.
I zimę. Szczególnie piękna Biebrza jest zimą. Tedy pola, łąki, kobłąkowe łoziny słodko śpią pod białą pierzyną, a wokół tylko hula nikomu nieposłuszny i nieprzekupny biebrzański wiatr. To nie ten wiatr z kolorowej jesieni albo wiatr kwitnących sadów i łąk. Tedy wiatru jakby nie ma, tylko coś tam szmyrga w liściach. A na pierwszym miejscu jest zieleń i tony kwitnących pachnideł. Tak myślał Mikołaj Pająk ze wsi Klimaszewnica, patrząc na zaśnieżone dale. Po obciągnięciu z kolegą flachy jakowity wyszedł do stodoły po siano. Wprawdzie było za wcześnie karmić bydło na noc, ale jakoś nie mógł usiedzieć w domu, zaraz go żona goniła do przedświątecznych porządków, a na podwórku to czuł się prawie królem, mając jeszcze przed oczyma tak romantyczny krajobraz.
I niespodziewanie, gdy ostrym wzrokiem stembował aż pod rzeką, "muzykalne" olszynki, łozinki, brzezinki, nagle zobaczył coś tam ruszającego się. Owy czarny punkt powoli, ale uparcie podążał w stronę wioski. Jego nieomylny wzrok mówił, że to zwierzę, bo na pewno nie człowiek. Ale dlaczego dzikie stworzenie dziś szło drogą ludzką? I do tego jeszcze przed zmierzchem? Odruchowo chciał biec po flintę. Ale się zatrzymał. Przecież dziś była wigilia, dzień szczególny. Czy zaraz musi robić zabijanie? E-e-e-e... trochę pokaszlał wstydliwie i znów zapuścił żurawia na śnieżną groblę, przez niego właściwie udeptaną.
I wkrótce wszystko się wyjaśniło. Albo raczej się skomplikowało. Owym ruchomym punktem okazał się być ogromny odyniec. Był już tego pewien. Ale szedł jak człowiek ludzkimi śladami. I szedł do wsi, a nie odwrotnie. Nogi stawiał dostojnie, wolno, trzymając pysk wysoko, jakby wnim coś niósł.
Chę... pytania te nagle Mikołajowi podnieciły wyobraźnię. Zaczął pocierać powieki, pomoczył śniegiem policzki, czoło, aby ostudzić podnietę alkoholową. Ale w białej dolinie nic się nie zmieniło, oczy powtórnie przekazały tą samą układankę. A może to chore zwierzę, zakażone wścieklizną - zaczął medytować.
- Ale to przecież nie lis albo jenot, wiedział z doświadczenia myśliwskiego, że u dzików szalonych chorób nie ma. Nie ma też na wigilię w lesie ludzi, którzy by spłoszyli zwierzę, kierując tu. A stworzenie szło dalej . Wśród przysadzistych łozin i kołkowych zagród owo dziczysko jakby wyszło pozować do rysunku. Niebo czyste, śnieg w zachodzącym słońcu skrzył się jak perły. Unikalny to był widok, takiego olbrzyma nie widział przez trzydzieści lat. Nagle Mikołaj, w tak bajecznej scenerii, zobaczył wigilię swojej babci: z wołem, osłem, owieczką, nawet dzikiem - kiedy to wszyscy uczestnicy rozmawiali ludzkim językiem. Wydało mu się, że nad tak piękną Biebrzą taki cud jest czymś normalnym, zwyczajnym.
Nawet Mikołaj zaczął nicować swoje uczynki, zaczął się kajać, że na pierwszym miejscu w jego życiu jest wódka i baby. Fe, koniec z rozpustą! Już chciał iść do domu, do żony i przysiąc, że od dziś będzie dobrym, przestanie pić i będzie tylko ją kochał. Może ten odyniec idzie dziś mu to powiedzieć? Bo o czymż mają rozmawiać zwierzęta z ludźmi?
A mówią też, że po śmierci dusze zmarłych przechodzą żyć w zwierzęta. Może to dusza jego ojca idzie na wigilię do swojej posiadłości? Bo skąd taki dzik ma wiedzieć, gdzie jest Pająka dom? Przecież dokładnie widać kierunek chodu zwierzęcia: nie poszedł drogą prostą na wieś, a skręcił w lewo, do jego posesji. Nagle zrobiło mu się gorąco. Boże, co co się tu dzieje!
A ta odległość zwierzęco-człowiecza wciąż się zmniejszała i zmniejsza. Już widział wyraźnie ogromniaste zwierzę, które uparcie parło do przodu. Objęło go dreszczem, jakby kto jemu zaczai posypywać grzbiet metalowymi kulkami. Tak naprawdę, to bajkę wigilijną można opowiadać, ale nie daj Boże mieć ją na podwórku! Nie, nie, nie ! - coś w nim jakby wykrzyknęło. Zaraz jego oczy spojrzały w kąt, czy w pobliżu nie stoi jaki bijeczek, bo kto wie, czy to idzie dobra dusza? Ta bestia była naprawdę ogromna! Łeb jak ceber, wagi ze dwieście kilo, kły wisiały jak szable, szczecina długa, wymięta. Mikołaj zaczął biegać truchtem po podwórku.
A może to jaki napad obmyślony przez diabła? Na początku siła nieczysta robi niby wigilijne cacy-cacy, a potem zarechocze na cały głos, porwie człowieka na grzbiet i powiezie na Czerwone Bagno! Według opowieści starszych ludzie, kiedyś zawsze tak bywało. Stworzenie dzikie i bez duszy ma żyć w lesie, a nie chodzić za człowiekiem. Taką hierarchię ustalił Bóg, a człowiek ma stać na jej straży nawet z... kołem. Tak, tak!.
Ręce jego coraz mocniej zaciskały się na grubym dębowiaku. Już między nim a zwierzakiem była odległość tylko sześciometrowa. Metr kolejny się ucinał... drugi... Już ta szkieletowa Godzilla prawie zakładała na niego kły... Odpadał kolejny metr... I... trach!... trach!!., trach!!! - Mikołaj walnął padlisku prosto w łeb, tylko echo poleciało gdzieś aż pod rzekę. Odynieć zamiotał się na nogach, najpierw padł na kolana, a potem zaczął walić się na śnieg. I w tym momencie Mikołaj posłyszał głos, lecący skądś z góry:
- Po co ty, Mikołaju, tak krzywdzisz zwierzęta?! - Były to słowa jego ojca, dobrze rozpoznał ten głos, nie miał wątpliwości.
W strachu dębowiak wysuwał mu się z rąk, nogi miękły. Oczy utkwił w pysk zwierzęcia czy ten dziwny głos, to nie stamtąd się wydobył? Ale paszcza olbrzyma była dziwnie zwarta, jeszcze na niej czerniła się jakaś obręcz. Od tej to paszczy nie mógł oderwać oczu, jak gwoździami one tam się przybiły. Nie obręcz była na pysku, a podwójny drut z wnyka zawinął mu się na ryju. I był to drut... jego roboty! Wygłodzone zwierzę dusiło się z zakneblowanym ryjem i szło ostatkiem sił do człowieka, nawet swego winowajcy, aby on go dobił?... Czy uratował?
Tak, to ostatnie pytanie już było krzykiem od ojca.
Dziś wigilia. Mikołajowi poleciały łzy ciurkiem po nieogolonych policzkach, jak woda z rozbitej szklanki. Padł na kolana przed zwierzęciem, a potem na nie się położył, szlochając. Ciało dzika było tak wychudzone, że nawet nie dawało odrobiny ciepła.
- Przepraszam, ciebie bracie!... - wyjąkał tylko.
I to chyba była najprawdziwsza wigilijna rozmowa człowieka za zwierzęciem. I była to też przepiękna muzyka Biebrzy. http://www.lomza.friko.pl/
18.02.2009 18:42
Pobojna Góra
Pobojna Góra, po Twierdzy Osowieć jest drugim miejscem na linii biebrzańskiej pod względem pokładów tajemnych mocy. Położenie tego grądu wśród łąk, zarośli i lasów jest specyficzne, wyjątkowe. Wokół błotniste bezdroże, od północy puszcza Jamińska, od południa łuk Biebrzy, a od wschodu i zachodu otwarte łąki z ładnymi widokami. Sam grąd ma kwadrat 150 na 150 metrów z dwóch stron otoczony nasypem wysokości do pięciu metrów - niewątpliwie usypany ręką ludzką. Wygląda jak obwałowanie obronne od strony otwartej. O nazwie "Pobojna Góra" pisze się już w początkach XVII w. Historycy sądzą, że tam było prastare grodzisko. Miejscowa ludność tę nazwę wiąże z "potopem" szwedzkim. Podczas odwrotu prawdopodobnie tu wojska szwedzkie się zatrzymały i walczyły najdłużej.
Ale Pobojna Góra słynie i z innych zagadek.
W pogodne i ciche noce, jeśli ktoś dobrze przycupnie i wyciszy się, to usłyszy dziwne odgłosy wydobywające się z głębi ziemi: ktoś rozmawia obcym językiem, czasem dojdzie głośne nawoływanie albo popłynie piękny rozczulający śpiew.
I również przedziwne sny tu miewa człowiek, gdy podejmie decyzję noclegowania w namiocie. Jeden pan, nauczyciel z Łodzi, opowiadał, jak od niego we śnie żądał jakiś głos zapłaty rublami za miejsce noclegowe. A gdy on zaczął tłumaczyć, że nie ma obcych pieniędzy, to mu upadł namiot. Po przebudzeniu stwierdził, że faktycznie namiot się rozbroił. Pary zakochanych to najczęściej miewają tu erotyczne sny. To stąd, z Pobojnej Góry, wyniosła się treść, że Biebrza jest najbardziej erotyczną rzeką w Polsce. Może dlatego, że hrabia Brzostowski swoją wielką miłość do Wiktorii Rymaszewskiej wyznał właśnie na tym grądzie, tak był urzeczony pięknymi widokami. Natomiast w zamierzchłej przeszłości, to tu przebywały galindskie kobiety z obciętymi piersiami - ze swoją wróżką Zarotą.
Siłę erotyczną tego miejsca potwierdzają również tutejsi mieszkańcy, których często zwodziły duchy zalotnych dziewic. I niejedna para stąd powróciła już zaręczona. Powtarzane legendy o Pobojnej Górze spowodowały sprowadzenie tu jasnowidza Klimuszki, który był znany z odkrywania skarbów i zwłok zaginionych osób. W swojej wizji potwierdził przebywanie zagadkowych bytów ludzkich i istnienie tajemnych przedmiotów. Ale z uwagi na odległość czasową nie był w stanie określić szczegółów.
Sam również doznałem tu wiele niesamowitych wrażeń. Żadne miejsce na całej Biebrzy nie pobudza tak moich sił witalnych, jak ten grąd. To tam najbardziej ładuje się język mojej wyobraźni i tam najczęściej poszukuję żywiołu nieskończoności. A miody pszczele jakie tam się zbiera! Wyjątkowe właściwości aromatyczne. I stamtąd też przywiozłem zagadkową wizję otrzymaną we śnie na nowe tysiąclecie. Wokół bajeczny krajobraz z laskami na obrzeżach, jak na biblijnym obrazku. Zza horyzontu prześwieca księżyc, a w dole, jak zagubiony szal, wywija się Biebrza. Może i to była dekoracja, ponieważ ja przygotowałem się do roli aktorskiej, siedząc na tronie, raczej drewnianym kufrze. Ubranie ze skóry dokładnie przylegało do ciała, na którym nie miałem nic, oprócz bawełnianej koszulki. Na pasku przy spodniach oraz przy mankietach kurtki błyszczały miedziane sprzączki.
I tak, siedząc na "kufrowym tronie" i w egzotycznej scenerii, uczyłem się tekstu, który miałem wygłosić przed niewidoczną publiką.
- Czy chcesz żyć długo i szczęśliwie? - stawiał banalne pytanie kobiecy głos.
Tak - odpowiadałem. Ale ja inaczej odpowiedzieć nie mogłem, bo za mną jakby stukała katarynkowa maszyna: tak... tak... tak...
To pocałuj mnie - rozkazywał ten głos.
Przepiękna pani, wodzirej kosmicznej urody, wówczas brała do ręki trupią czaszkę z dziurkami na oczy oraz wystającymi zębami i jakby podpływała do mnie. Ja przykładałem usta do białych zębów i z przyjemnością je całowałem, bo ja przecież takiej roli chciałem, nikt mnie do tego nie zmuszał. Na wargach czułem jakiś jałki smak, zalatywało trochę stęchlizną; ta czaszka jeszcze dobrze nie wyschła, a ja koniecznie paliłem się do gry.
- Czy chcesz żyć krótko i byle jak? - znów leciał banał, aż strach było słuchać takiego powtarzalniaka! A za mną nadal drobniła ucho ta sama katarynka: nie... nie... nie. To ja buch! oczywistą odpowiedź:
- Nie To pocałuj mnie.
Efemeryczna kobitka powtórnie brała czaszkę, zbliża prawie do moich warg, wypuczając białe zęby. Ja: plus - całowałem słodko, nawet z rozkoszą całowałem, trochę woniejący czerep człowieczy. A gdzieś, może spod ziemią., szumnie klaskała publiczność, skandując: " Niech żyje tron, niech żyje katarynka!..."
Dlaczego to nie mnie gawiedź biła brawo, a katarynce?...
Właśnie przebudziłem się z tą małą rozterką. Ale na ogół ze swej roli byłem zadowolony! Usta przecież złożyły pocałunek, wprawdzie udziwniony, ale mimo wszystko pocałunek. Wydawało mi się, że w tym to momencie nastąpił pełen przechył losu na moją stronę. Czy aktor zawsze powinien poszukiwać sensu swojej roboty? On jest wynajęty do gry... http://www.lomza.friko.pl/
18.02.2009 18:45
Sum zwany Ślepcem
Sum, zwany Ślepcem, długo myślał przed wędrówką. Popłynie ostatni w górę rzeki za swoimi współbraćmi. Bez ustanku dawał im znaki na trwogę: woda robi się brudna, niesie obce zapachy i smak. Nawet czuł dziwne zawroty głowy, tracił orientację.
A tak chciało się żyć! Uwielbiał rzeczne przyciemnione dno, cichą toń wodną, poplątane korzenie drzew, w których czuł się bezpiecznie. Z jakąż rozkoszą ocierał brzuch o kamienie, właził w największe zarośla, aby potem wyskoczyć niespodziewanie, jak zygzak błyskawicy. Wokół przerażone ryby rozlatywały się na boki, a on pan tych wód, znów dostojnie wchodził do swojej kryjówki. Była to jego już czwarta wędrówka, do której się szykował. Ale teraz czuł przed nią dziwny strach. Wciąż zwlekał z opuszczeniem "domu" na Szerokiej Rzece, rzece jego ojców i braci. Znał tu każdy zakątek, każde zagłębienie, każdy wir i głębokie spokojne zakola. Życie tu nie sprawiało żadnego kłopotu, nawet prowadziło do lenistwa. Miał prawie pod nosem bazar pełen ślimaków, małż, żab, drobnych rybek. Wystarczyło tylko poleżeć w bezruchu, otworzyć szeroko paszczę i cmoknąć. Nigdy nie polował na małe kaczątka lub inne ptaki, zwyczajnie ignorował te skrzydlate stworzenia.
W końcu i on wyruszył w niewiadomą podróż, nawet nie wiedział jak daleką. Ile trzeba będzie znów mil przypłynąć, nim znajdzie czystą wodę i dobre miejsce na żerowanie? I ten trwożny niepokój osiadał na jego duszy - przerażał go. Może to była oznaka starości? A może to była ostatnia jego podróż?
* * * We wsi Dowidowizna dwóch rybaków ciosało łódź. "A w dole tam jak jedwabisty szal leżała Biebrza". Woda już ustąpiła, ubiegłoroczne trzciny znaczyły tylko zakola, na podmokłych łąkach żółciły się dywany kaczeńców, przynosząc co roku żółty kolor powrotów. Antek skręcał papierosa z amerykańskiego tytoniu:
Wczoraj jakiś zwierz zwinął siatkę w kłąb, nawet powyrywał kołki, do których była przywiązana. Pośrodku miała dziurę, przez którą mógłby przeleźć duży pies.
- Sum - orzekł pewnie kolega, nie przestając ciapać siekierą smolistej deski; wokół unosił się zapach świerkowego drzewa. - Wrócił nad Biebrzę "Piłsudski"? (w tutejszym żargonie tak nazywano wąsate ryby). Pietruś na głęboczyźnie to wyholował takiego z szesnaście kilo. W łodzi był sam, aby go ujarzmić, to usiadł mu na grzbiet, a ten go jak nie majtnie ogniem, to tylko pluskot rozległ się echem - obaj z "dziadkiem" poszli za burtę.
Tak mówisz?... - Antek zapuścił palce w kudłate włosy. - W takim razie mój był ze dwa razy większy:
dziura półmetrowej średnicy, cała siatka zbita w kłąb, a olchę grubości końskiej nogi wyrwał z korzeniem.
- Mm... na starym Sumowie, to ponoć taki byk się zagnieździł, że kaczka to mu tylko kwaknie - ciągnął dalej kolega. - Jak uda mu się dobrze pysk rozdziawić, to i dwie cyraneczki zgarnie. Pietruś te wyczyny olbrzyma dokładnie podpatrzył.
To może zarzucimy tam na noc nową nylonowe.
- Głupiś! Co jemu znaczy taka drgawiczka! Na niego trzeba mieć harpuna z żelaza na linie holowniczej.
- Co poddajesz się? - Antek wsadził drugą piątkę palców w swoje kędziory. - Toż ty "Dawid", tak mówią na ciebie. A pamiętasz z Biblii jak Dawid sposobem rozwalił Goliata! Znasz Mietka Kobusa z miasta, płetwonurka? On załatwi za pięć minut największą bestię.
Ślepiec płynął w górę rzeki z dwoma niniejszymi współbraćmi. Płynęli bez odpoczynku. Pragnęli jak najszybciej uciec od zaraźliwej wody. Ślepiec też chciał zdążyć na dawne miejsce, które jeszcze pamiętał, przed pojawieniem się nad wodą pierwszych piorunów. Dopiero huk z nieba i spadający ogień go ożywiały. Tedy czuł w żyłach nową krew, uzyskiwała ona potrójną moc. Z nawałnicą i piorunami woda się podwajała, podrywała muł denny, zgarniała różne badyle roślin, wywalała drzewa. To był jego czas. Jego kalendarz życia dzielił się na: czas mętnej wody, czas piorunów, czas miłości i czas lenistwa. Tak dzielił swoje życie. Przeżył już sporo lat, uwalniał się z różnych pułapek, porozrywał dużo sieci, nosił w ciele odłamki żelaza, skóra mu stwardniała jak blacha. Chciał o tym opowiedzieć innym. I dlatego miał jedyne pragnienie, aby ten kto żyje nad wodą poznał jego język. Wówczas mu przekaże wielką tajemnicę życia.
Wschód słońca. Moment narodzin. Każdy dzień jest nowonarodzeniem. Dla człowieka, dla cielaczka pasącego się na łące. Dla małej kaczuszki. I dla naszego pięćdziesięcio-kilogramowego Ślepca. Wszyscy jesteśmy dziećmi słońca, bo pragniemy mieć kolejny nowy dzień. Kobus patrzył na to słońce, które wychylało się zza lasu. Blask tarczy miał lepiej oświetlić dno rzeki, rozjaśnić cień pod nawisami brzegów. Skafander zapiął dokładnie, pasek kuszy włożył na ramię, harpun naciągnął lewarem. Nie znali się ze Ślepcem. Każdy miał swój świat, swoje życie. I każdemu tak samo zaczynał się nowo narodzony dzień.
Tafla wodna błyszczała idealnie, jak szybka szkła. Czarny dziób łodzi, w której siedziało dwóch rybaków, wystawał z szuwarów. Kobus nabrawszy powietrza zanurkował pierwszy raz, drugi, trzeci. Z doświadczenia podwodnego dobrze znał miejsce przebywania dużych drapieżników. I już za trzecim razem zlokalizował suma. Ogromna bestia stała nieruchomo pod największym nawisem, wystawał jej tylko ogromny łeb. Spotkali się oczyma. Kobus nigdy nie widział u ryby tak małych oczu, które jakby go zaczęły niepokoić.
"Ślepiec?" - zadrwił. I nagle nie wiadomo czemu zadrżały mu ręce, mało nie wypadła kusza. Nie miał czasu na myślenie, zajmowanie się detalami. Należało szybko odpalać harpun. Wymierzył kuszę rybie prosto w brzuch. Ale brzuch ten był jakoś rozdęty, którego grot mógł nie przebić, za małe na bokach będą wypusty, tedy nie załapie się rękoma i nie wlezie na jego grzbiet. Ta kalkulacja mu przeleciała przez umysł szybko, jak błysk lasera. Musiała już być decyzja. Życie miał rozliczone matematycznie, że każda cząstka wiedziała co ma robić. Śmierć też jest matematyką! Ostatni namiar!... Spust!!!
Wokół zawirowała czerń podobna do smoły, prawie nic przed sobą nie widział. Ale udało mu się ręką chwycić za grot w ciele ryby, jednak był on za krótki, zaraz się wyślizgnął. I teraz stało się to najgorsze. Czuł, jak jego ciało wbijało się w wodę, wodę twardą, jak betonowy mur. Sum ciągnął go na środek rzeki za sznur grotowy który nieszczęśliwie uczepił się za zapięcie pod szyją. Dusił się. Szarpnął za sznur ręką, aby się uwolnić. Nic. Jego matematyczny umysł dalej już sam liczył zdarzenia, jak ustawiona maszynka, w którą nigdy nie wątpił. Dokładnie po roku od opisanego zdarzenia błotnistą drogę wiodącą od Dawidowizny w stronę Sumowa kołysał się mały fiacik. Dało się jechać tędy tylko dlatego, że przed wschodem słońca mróz ściął torfowe błota. Samochód zatrzymał się nad samą rzeką, z niego z trudem wydostawał się nasz kusznik Kobus. Wprawdzie udało mu się tedy ujść z życiem w walce z sumem, ale po długim leczeniu, został na trwale inwalidą. Bez czapki, wsparty na kuli, przeniósł oczy w stronę wschodzącego słońca. Rubinowa tarcza poprzecinana chmurkami przypominała trochę ogromny łeb Ślepca. Kobusowi wydawało się, że to była tam jego dusza. W kątach oczu zaszkliły się łzy. Duszę się miewa. Przychodzi ona do człowieka ze wschodem słońca. A potem odchodzi w inne miejsce, gdy ty jej nie masz jak przyjąć. Wówczas stajesz się pusty. http://www.lomza.friko.pl/
18.02.2009 18:48
Diabelskie lusterko
Środkowa Biebrza ma swoisty urok. Centralnym jej punktem jest Pobojna Góra, za którą rośnie Puszcza Jamińska - kraina miodu, trochę dalej w dół Biebrzy, zaczyna się linia Piekielnych Wrót, zaś patrząc w górę rzeki, zobaczymy chałupy przysiółka Dwugły. Tu dawniej stały magazyny zbożowe, stąd tratwy ze zbożem i drzewem płynęły do Warszawy, Gdańska, a nawet za granicę. Stała tu też karczma, do której tłumnie schodzili się okoliczni chłopi aby popić i pogwarzyć o różnych sprawach. Stałym jej bywalcem był niejaki Świder ze wsi Ostrówek. I jemu to pewnego razu przydarzyła się niżej opisana przygoda. Nasz pan Diabłuś zza Piekielnych Wrót niemało się napracował, aby Świdra przerobić na swoje kopyto, choć na początku uważał, że to miał być najłatwiejszy materiał. Zamówił u najlepszych wyrobników bryczkę, ostrzygł sierść, ogolił się, poucinał rogi, a na głowę włożył stylowy kapelusz z dużym rondem. I przykrywając się szarą peleryną wyjechał stępa na drogę. Na zegarze była północ. W tym czasie akurat wracał z karczmy nasz bohater pod dobrym chmielem. Dziś przehulał nie tylko wszystkie pieniądze za sprzedane żyto, ale nawet oddał w zastaw dla Żyda buty i sam wracał do domu w skarpetach, przeklinając na głos siebie i cały świat.
I nagle posłyszał obok głośne:
- PyrrrrrL.
Podniósł przymglony wzrok. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, co zobaczył. Stała przed nim elegancka bryczka, z bardzo eleganckim panem na koźle. Ów jegomość ukłonił mu się nisko, zapraszając uprzejmie do środka. Pan Świder, czując się śmiertelnie zmęczony, oczywiście nie mógł nie skorzystać z tak zachęcającej oferty. Z trudem zgramolił się na siedzenie, i jak tyko powóz ruszył, postanowił zaspokoić swoją ciekawość:
- Szanowny panie, czymż ja zasłużyłem na taką łaskę?
- O, niczym - rzecze mu stangret śpiewnym głosem. - Dobroczynność jest celem naszego stowarzyszenia. My akceptujemy każdą słabość człowieczą i naprawdę żałujemy, tych, którzy chodzą w skarpetach i marzną, im nogi.
- Panie Dobry nie rozumiem tego. Przed takim jak ja, to ludzie zamykają, domy, żona już połamała trzeci wałek na mnie, a tu słyszę, że istnieje jakaś łaska dla kiepskich.
- Właśnie. I szczególnie dla tych, którzy nie mają zamiaru się poprawiać. Naszemu bractwu na takich jednostkach bardzo zależy. My usiłujemy tworzyć nad nimi parasol ochronny.
- Ojejku, jak zrozumiałem, to ja już jestem zupełnie spisany na straty?
- Ależ nie. A po co masz się poprawiać? Jesteś urokliwym folklorem na tutejszej ziemi. Każdy człowiek musi mieć godność, nawet ten ostatni. Gdybyś nie pił, to nie miałbyś okazji przejechać się posrebrzanym kołowozem. A jeszcze gdybyś przyłożył łopatą w tyłek Marcie Balbinowej, której bydło tobie dewastuje ogrody, bo ona nie ma czasu pilnować, gdyż chodzi niby na modły, to nawet zagwarantujemy ci dożywotnią pensję palacza w naszej korporacji smołowniczej.
To w czymż rzecz! Już jutro, jak się rozwidni, to dla niej nałożę z pięć łopat na tłusty tyłek, to właściwie ja przez nią tak się męczę i muszę pić. I, panie Dobry, pan jest naprawdę za mną?
- Oczywiście. Tylko proszę ten dokument podpisać Pan w cylindrze wyjął papier, pióro gęsie pomoczył w atrament koloru czerwonego i położył przed Świdrem.
Tym rażeni pasażer trochę się stremował, podnosząc oczy na woźnicę, aby dobrze mu się przyjrzeć. - A właściwie to kim pan jest i co jest zapisane na tym papierze, który mam podpisać.
- Oczywiście nie ukrywam tego, że jestem mieszkańcem zza Piekielnych Wrót. A podpis twój jest nam potrzebny po to, aby mieć pełne zezwolenie na trwałe przestawienie "klepek" mózgowych w twojej głowie. Bo chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że w przyrodzie musi istnieć równowaga pomiędzy tym, co się buduje i tym, co się rozwala. Inaczej konstrukcja świata - i tak już zwichnięta - może runąć.
Po tych słowach Świder dokładniej przyjrzał się postaci "Dobrego" jegomościa. Bez większego trudu zauważył na jego czole blizny po rogach, ślady na ciele po zgolonej sierści oraz złożony w ósemeczkę ogon przyczepiony do kieszonki na piersiach. Odruchowo wykrzywiły mu się usta w sylabę "oj", nawet chciał wznieść okrzyk o wsparcie, skierowany do Anioła Gabryjela. Ale że mina woźnicy nie była zbyt zaczepna zaś on, pijaczek, stał się jakby komuś potrzebny, a jeszcze propozycja, że nie musi się wcale poprawiać, była bardzo nęcąca - więc zaczął drążyć sprawę dalej:
- Znaczy się, że mam okazję rozmawiać z panem tak by powiedzieć... Diabolim?
- Tego... nie sprzeczajmy się o szyld. Załóżmy, że tak.
- Eee... wszystko jest niby w porządku, tylko tego... może niech mi pan odpowie, dlaczego wasz wizerunek został ustalony tak odrażająco? Proszę dotknąć moich rąk, one same już drżą na widok "piekielnej" postaci. Nawet dziś, jak widzę, pan sam się maskuje.
- Właśnie! - wykrzyknął woźnica podniecony i zaczął czegoś szukać na siedzeniu. Po chwili otworzył skórzaną dyplomatkę i wyjął z niej okrągłe lustro w miedzianej oprawie, ustawiając w stronę twarzy Świdra. - Proszę się przyjrzeć w nim dokładnie. Aby było widniej, to ja zaraz zapalę świecę. I teraz Świder zobaczył w lusterku ogromne straszydło z rogami, sierścią i ogonem. Przerażony złapał się za lusterkową ramę, zaglądając na drugą stronę, czy to nie jest jaka podróba. Nie. Wszystko było w porządku. A postać lusterkowa obracała się dokładnie tak, jak on obracał głową. Teraz wszystko w nim zadrżało. Chciał wyskakiwać z bryczki, ale bał się, że ta postać z lusterka pociągnie się za nim. A on przecież chce być wolnym człowiekiem!
- Eeee... tego... - Świder zaczął się znów jąkać - Przecież to nie ja tam jestem, a to pan Dia...Diaboli.
- Nie? To jest lusterko twojej duszy. Jestem wzorcem twego chcenia. Po co tam nosisz takie straszydło? Szybko wyrzuć. To nie ja, a tyś je stworzył. I pamiętaj, co jest najgorsze, że uciec od swojej chimery nie ma gdzie, będzie za tobą łaziła wszędzie. Jaki nosisz obraz w sobie, takim jesteś.
W tym momencie przerażenie Świdra doszło zenitu. Odruchowo chwycił za kijek leżący na kozłach i walnął z całej siły w diabelskie lustro. Gdy szkło rozpadło się na drobniutkie kawałki, to zrobiła się dziwna rzecz. Nasz bohater nagle zobaczył, że siedzi wśród bagiennych mokradeł na kępie, a wokół rosną łozy, turzyca i błyszczy woda.
Długo nie mógł dojść do siebie. I dopiero po godzinie, jak się zaczęło rozwidniać, ruszył w stronę swojej wsi. Nad nim wstawał przepiękny biebrzański poranek. Czajki kwiliły, tańczyły bataliony, rycyki w duetach zataczały śpiewnie koła. Cała kopuła niebieska aż rozsadzała się od tiurlulukania skowronkowego, nie mogąc pomieścić ich śpiewu. Trzepoczące skrzydełkami ptaszki wisiały, jak na sznureczkach, jak bombki choinkowe i ile miały tylko sil tak radowały się wstającym porankiem. Ich podniebnym szaleństwom nie było końca. Tak chyba wyglądał raj pierwszych ludzi.
Nasz pan Świder zdjął czapkę i wziął ją do ręki. Nigdy tak mu się nie szło lekko do domu, jak dziś. Nawet zaczęła go poszturchiwać dziwna myśl, że dla tego "pewniaka", który go tak zwodził przez połowę nocy, to mu na złość przestanie pić wódkę! http://www.lomza.friko.pl/
18.02.2009 18:51
Duma Jaćwinga
1264 r. po zwycięskiej bitwie nad Jaćwingami książę Leszek - dowódca boju - kazał odszukać Kumata. Ale nigdzie jego nie było. Przyprowadzono tylko młodego chłopca, który, według relacji jeńców, miał być synem jaćwieskiego wodza.
- Nazywasz się Skirmut i jesteś synem Kumata? - zapytał książę.
- Tak. Jestem synem naszego wodza.
- Jakie masz życzenie?
- Chcę, abyście mnie zabili, tak jak ojca.
Po chwili wojowie przynieśli ciało zabitego Kumata. Skirmut padł na zwłoki ojca i zaczął przerażająco szlochać, aż echo leciało po zagajnikach. Wydawało się, że to płacze dumna Jatwież, którą sąsiedzi zawzięli się złożyć do grobu.
Książę Leszek nie przeszkadzał chłopcu w pożegnaniu z ojcem. Gdy się Skirmut wypłakał podszedł bliżej, pogłaskał go po włosach i, aby jeszcze bardziej zdobyć przyjaźń chłopca, rozkazał pogrzebać Kumata według jaćwieskiego zwyczaju.
Po zakończeniu walk Skirmuta zabrano do niewoli. Najpierw przebywał w Łęczycy, a potem przywieziono do Wizny. Tu, na pograniczu z Jatwieżą, mógł przydać się Mazowszanom do targów i rozgrywek politycznych. Chłopak był posłuszny, pilny, szybko się przysposabiał do rzemiosła wojskowego. Jego wychowawcy nawet nabrali pewności, że zupełnie zapomniał o swoim pochodzeniu. A największy na niego miał wpływ Zbirut, z którym Skirmut najbardziej się związał, nawet nazywał go ojcem, ponieważ okazało się, że matką Zbiruta była jaćwieska branka.
Pewnego razu, gdy obaj polowali w puszczy, żubr zranił śmiertelnie Zbiruta. Skirmut, opatrując jego rany i widząc nadchodzącą śmierć zapytał:
- Ojcze, dlaczego służyłeś tak wiernie obcym ludziom? Przecież masz w żyłach krew naszą, jaćwieska. Wtedy Zbirut ostatkiem sił podniósł się na deskach i odrzekł:
- Daj mi kubeł gorącej wody z kostką miodu.
Gdy Skirmut wykonał polecenie, wówczas Zbirut kazał postawić naczynie pośrodku stołu, a po bokach położył trzy krążki z uciętego drzewa służące za podstawki. Włożony do wody miód rozpuszczał się momentalnie, prawie nie podnosząc cieczy.
- Miód to my, Jaćwingowie - przemówił Zbirut - a wokół: Mazowszanie, Litwini i Krzyżanoścy Nie ma nam innego wyjścia, jak się rozpłynąć. Kurhany to zbyt wysoka cena.
Po tych słowach Zbirut położył się na pryczę i zaczął zamykać oczy. Skirmut przerażony skoczył do przyjaciela, porwał go w ramiona, zatrząsł raz, drugi. Poczuł ogromną grozę, która wypełniała szałas, jakieś ostre pazury go łapały za gardło. Uciekaj! - jakby coś jęknęło. Odruchowo rzucił się do drzwi, ale w nich stał na czatach groźny strażnik. Serce mu biło jak młotem. Teraz poczuł w sobie prawdziwy zew puszczy, zobaczył wojów jaćwieskich pędzących wichrem do ataku na czele z ojcem. Tam jego miejsce!
Skirmut chwilę stał jakby w paraliżu, potem schylił się nad martwym ciałem Zbiruta i pocałował w usta. Już po raz drugi całował zimne usta swoich najbliższych. Tedy na grobie ojca zaprzysiągł zemstę. Co ma robić?
Po tygodniu od tego zdarzenia w wiznieńskim grodzie ogłoszono alarm - nagle zginął Skirmut. Jak potem ustalono, jeden ze strażników przywiązał go pod końskim brzuchem, zasłonił po bokach zwisającą derką i obaj bez przeszkód wyjechali na zewnątrz przez główną bramę. Dopiero w puszczy Skirmut ze swoim mazowieckim przyjacielem poczuli się prawdziwie wolnymi ludźmi. Mazowszanin odpiął od pasa bukłak z miodem i podał koledze.
Wolność!
Skirmut jeszcze w pełni nie mógł uświadomić, co się stało. Wokół pachniało ziemią, na jeziorze pękały lody, śpiewały ptaki - budziła się wiosna. Zobaczył korowód nagich dziewczyn idących ze śpiewem w stronę świętego gaju.
Narodziny wiosny były zawsze największym ich świętem. Teraz obydwaj zwarli się w uścisku i zaśpiewali na cały głos:
Syta druhna, syta, zjadła zasiek żyta, pięcioro pokosy, pieczeń za trzy grosze. Hu-ha...hu-ha... hu-ha!... Syta druhna, pękata, zjadła byka, miał trzy lata. War piwa wypiła I jeszcze się swarzyła Hu-ha... hu-ha... hu-ha...
Echo pieśni niosło się daleko, daleko po dolinach. Oto siła ich bogów: lauks (ziemia), dagis (święto narodzin) i alu (bukłak z miodem). Oto duma Jaćwinga!
- Dziękuję ci serdecznie za pomoc - Skirmut długo trzymał przyjaciela w objęciu. - Całe życie będę ci za to wdzięczny. Do zobaczenia!
Minęło 20 lat. Nieustanne napady krzyżackie wyniszczyły krainę Sambów, Natangów, Bartów, Galindów, Jaćwingów. Potem jeszcze watahy Tatarów wypalały do cna wsie i grody tubylczej ludności. W końcu wielka ich armia stanęła u wrót Wizny. Mazowszanie broniąc zaciekle swego grodu, oczekiwali na pomoc z zewnątrz, a szczególnie od polskiego króla. I w pewnym momencie zobaczyli dziwny oddział wojsk stojący w lesie jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Wysłano na zwiady doświadczonego woja Grzebka, który wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom, kogo zobaczył. Był to jego dawny druh Skirmut ze swoim wojskiem - przybyli na pomoc. Ogromnej radości teraz nie mogli obaj pomieścić w sobie. Kiedy Skirmut obejmował ramiona przyjaciela i całował jego gorące usta, grały mu w duszy słowa z "testamentu drugiego ojca" o miodzie i trzech krążkach z uciętej brzozy. http://www.lomza.friko.pl/
25.02.2009 21:33
Legenda o Nettcie
Bardzo dawno temu, gdy nie było na świecie ani nas, ani naszych rodziców, dzisiejsze wschodnie obszary Polski porastał bór niezmierzony. Szybko skrzydłe orły i sokoły, szybujące wysoko na niebie, widział z góry tylko szeroko rozlane morze świerków, sosen zielonych i małe polanki zalane słońcem. Barwa drzew była tak ciemna, że prawie czarna. Nad lasem wisiało niebo, raz świetliste jak pióra kraski, innym razem zaś nachmurzone straszył swą burością.
Po niedługim jednak czasie człowiek, jako że jest to istota lubiąca tajemnice i trudności na swojej drodze spotykać zaczął powoli zakłócać spokój dziewiczej głuszy. Na polanach budowano drewniane chatynki, zakładano leśne osady, karczowano lasy.
W jednej z takich osad, zamieszkałej przez potomków pierwszych karczowników, pośród innych ludzi mieszkała stara wdowa z córką Nettą, która nie więcej niż szesnaście wiosen liczyć sobie mogła. Młódka lubił ponad wszystko zwierzęta i ptaki. Wychowała nawet małego jelonka, który za sprawą rysia przez matkę osierocony został i błąkał się bezbronny po lesie. Z biegiem czasu jelonek wyrósł i wypiękniał. Często przybiegał do leśnej chaty lub też oprowadzał młodziutką Nettę po zielonym królestwie spokoju.
Dziewczyna krasą swą i dobrym sercem cieszyła starą wdowę, która zawsze mogła liczyć na pomoc córki. To właśnie ona zaopatrywała matkę i samotne kobiety w żywność. Strzelać, bowiem z łuku i jeździć konno umiał tak, że z każdym młodzianem konkurować mogła.
Nauczył ją tego ojciec, który upragnionym synem przez matkę obdarzony nie został a umierając na zakaźną chorobę zabrał ze sobą do grobu trzy starsze córki. Najmłodsza jednak nie zawiodła jego nadziei.
Lasy otaczające chatę kryły w sobie wiele tajemnic. Nocą słychać było ciężkie posapywanie majestatycznych żubrów, ciche kroki łosi przeprowadzających przez bagna swoje małe. Czasem krzyknął puszczyk, przebiegło stado saren lub ciężko stąpał zaspany bury niedźwiedź. Na ową zwierzynę, wielce cenioną przez bogatych mężów, wyruszały całe hordy myśliwych z różnych stron kraju.
Pewnego razu w strony te zawitał król Zygmunt August ze swoją świtą. I chociaż król trofeów przeróżnych miał po wielu polowaniach niezmiernie dużo, w czasie wyprawy tej postanowił zdobyć niedźwiedzie chrapy. Zapędził się więc za niedźwiedziem. Strzał i groty włóczni miękko wbijały się w ciało osaczonego przez myśliwych drapieżnika. Rozjuszony niedźwiedź z furią zaatakował króla. Królewski koń, wystraszony nagłym natarciem, skoczył zrzucają swego jeźdźca na wydeptaną trawę. Nagle strzał wbił się boleśnie w ziejące czerwonością oko drapieżcy. Ten nie wiedząc, kto zadał mu ranę, z furią ruszył na młodego chłopaka, wychodzącego zza drzew. Młodzik włócznią zamierzył się na niedźwiedzia. Cios ten zakończył życie leśnego rozbójnika. Córka wdowy, bo ona to, przebrana za chłopca, uratowała dwór z opresji, zaprowadziła króla do swego domostwa, gdzie troskliwa matka opatrzyła ziołami jego potłuczenia. Zainteresowany życiem w puszczy król oglądał leśne gospodarstwa. Dowiedział się wówczas o dziewczęcej dobroci, odwadze, zręczności, a widząc niezwyczajną urodę Netty, zapragnął sprowadzić ją do swego zamku. Dziewczyna chciał jednak pozostać ze starą, chorą matką.
Aby odwdzięczyć się za oddane zasługi, król nazwał maleńką osadę Zygmuntowem. Rzeka płynąca niedaleko leśnej chatki została nazwana imieniem córki wdowy. Netta zaś jak dawniej biegał po lesie za srebrnorogim jeleniem. Widywała ją tam często siedząca na gałązce wilga, gdy złote słońce malowało swoimi promykami jej puszyste pióra.
Dziś - choć od dawna nie żyje ani wdowa, ani jej córka, ani żaden mieszkaniec leśnej osady - rzeka Netta płynie spokojnie przez piękną krainę i jak dawniej cieszy delikatnym pluskiem błękitnych fal uszy tych, którzy kochają przyrodę i zawarte w niej piękno.
Zaś legenda, chociaż minęły wieki, została i żyć będzie tak długo, jak długo będą szumieć potężne świerki w Puszczy Augustowskiej. http://www.dziecionline.pl/Suwalki/okolice/okolice.htm
25.02.2009 21:38
Historia Sanktuarium w Studzienicznej
Działo się to ponad dwa wieki temu, niedaleko Augustowa, w dawnej Puszczy Perstuńskiej, w miejscu połączenia się dwóch jezior: Białego i Studzienicznego. Na bezludnej wyspie, odwiedzanej chyba tylko przez przypadkowych myśliwych i rybaków, osiedlił się Wincenty Morawski, był pułkownik wojsk polskich, zasłużony na wielu polach bitew. Tu, w głuchej puszczy, szukał spokoju po burzach życiowych. Postanowił zamienić oręż na różaniec i usunąć się w cień. Zamieszkał w pustelni, by resztę swych dni poświęcić modlitwie.
Zrazu wiódł życie samotne, bogobojne, ciche, w kontakcie z przyrodą i Bogiem. Brodząc po puszczy, poznawał różne zioła i ich właściwości; nauczył się odróżniać rośliny trujące od kojących ból i leczących choroby. Często wypróbowywał je na sobie.
Mimo oddalenia od świata, jego pobożność zaczęła interesować mieszkających w okolicy ludzi. Tym bardziej że pustelnik miał dobre i czułe na niedolę bliźnich serce i nie skąpił potrzebującym rady, pomocy czy leków. Jeden czy drugi, wyleczony, rozgłaszał z wdzięczności sławę lekarza pustelnika. Zaczęli odwiedzać go mieszkańcy coraz dalszych okolic, a starzec nie odmawiał nikomu. W zamian ludzie znosili na jego ręce różne ofiary Bogu.
Pustelnik zawiesił na dębie przyniesiony z Rzymu obraz Matki Boskiej, który wkrótce zasłyną cudami. Obok dębu wykopał studzienkę. Woda z niej miała właściwości lecznicze; pomagała w rozmaitych cierpieniach, zwłaszcza w chorobach oczu. Od niej to jezioro nosi nazwę Studzieniczne, a założoną później wieś- Studzieniczna.
Po jakimś czasie postanowił Morawski uczynić to miejsce bardziej godnym. Z zebranych ofiar wystawiła wyspie mniejszej - jak lud mówi: na grądziku - kaplicę poświęconą Matce Boskiej. A w kilkanaście lat później dziedzic Solistówki, Stanisław Karwowski, zakupił za sto tynfów stary kościółek w Augustowie i przy pomocy wiernych przeniósł go na wyspę większą. Odtąd ludzie z całej okolicy, a nawet z dalszych stron, gromadzili się w dni świąteczne w obu świątyniach.
Pustelnika po śmierci pochowano pod wielkim ołtarzem w kościele. Za ołtarzem umieszczono jego portret. Stary dąb został ścięty przez Rosjan, a obraz przeniesiony do kaplicy. Obraz Matki Boskiej Studzienicznej nosili na swoim sztandarze powstańcy Wawra-Ramotowskiego.Tamtych świątyń dziś już nie ma. Obecne pochodzą z lat późniejszych. Ale tradycje odpustowe - głównie w Zielone Święta - oraz wiara w cudowny obraz Matki Boskiej i leczniczą moc wody ze studzienki pozostały.http://www.dziecionline.pl/Suwalki/okolice/okolice.htm
25.02.2009 21:42
Jak powstał Augustów
Przed kilkoma wiekami, w miejscach gdzie dzisiaj tętnią życiem miasta, rozciągała się ogromna puszcza pełna zwierzyny. Niejeden możny pan ze swoją świtą wyruszał na łowy i cicha wówczas puszcza napełniała się życiem, zgiełkiem i gwarem ludzkich głosów.
Dnia pewnego przybył na polowanie król Zygmunt August ze swoją świtą a ponieważ był zapalonym myśliwym, pogonił za zranionym zwierzęciem i zabłądził w puszczy.
Zapadał zmrok. Koń i jeździec byli już u kresu sił. Wtem zupełnie niespodziewanie natknęli się na malutką chałupkę, w której mieszkał ubogi chłop ze swoją rodziną. Króla przyjęto z iście staropolską gościnnością. Długo tej nocy płonęło łuczywo w ubogiej chacie. Gorąca strawa i mocny miód usposobił chłopa do zwierzeń, skarżył się więc na swoją niedolę i niedostatek, w jakim żyje. Król słuchał go w smutnej zadumie, a wczesnym rankiem, żegnając gościnnego człowieka, obiecał że jeszcze wróci w te strony i ulży jego niedoli.
Nie upłynęła godzina od wyjazdu możnego pana, kiedy dał się słyszeć tętent koni. Zląkł się chłop, a wybiegłszy przed chatę ujrzał jeźdźców na koniach. Na zapytanie, czy nie widział czasem zbłąkanego myśliwego, odpowiedział:
- A był tu jakiś, ino już se pojechał.
- A czy wiesz, chłopie, kogo gościłeś u siebie? Samego króla!
Chłop ze wzruszenia i strachu padł na kolana i zaczął się żegnać. Jeźdźcy tymczasem spytali o kierunek, w którym udał się król, wspięli konie i odjechali.
Długo nie mógł ochłonąć z wrażenia ubogi chłop, ale z czasem zapomniał o owym zdarzeniu. Jakież było jego zdumienie, kiedy któregoś dnia zapukano do jego skromnego mieszkania, po czym w drzwiach staną ów myśliwy, którego nazywano królem.
Od tego czasu stał się on częstym gościem ubogiej chatki, a w kilka lat później wyrosły w okolicy pierwsze domy. Tak narodziło się nowe miasto, które nazwał swoim imieniem - Augustów. .http://www.dziecionline.pl/Suwalki/okolice/okolice.htm
25.02.2009 21:44
Święte Miejsce
Dwa kilometry na lewo od drogi ze Szczerby do Raczek, nad jeziorem Jałowe i rzeką Rospudą, znajduje się niezwykle uroczy, a przy tym bardzo tajemniczy zakątek, zwany Świętym Miejscem. Jest to niewielka polana, okolona wzgórkami, porośniętymi sosnowo-świerkowym, wysokopiennym lasem. Z pobliskiego wzgórza wypływa źródło, którego zimna i smaczna woda ma podobno cudowną moc. Ludzie wierzą, że po obmyciu się i napiciu leczy ona różne dolegliwości, tak zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Szczególną wagę zwracają stojące na tle majestatycznych świerków krzyże drewniane i kamienne. Jeden z nich zbity jest z bali drewnianych, w kilku miejscach nadpalony, z drobnymi monetami wetkniętymi w spękania.
Dziwna rzecz, że nikt nigdy tego miejsca nie poświęcał ani nie nadawał mu odpustów kościelnych, a mimo to jest ono święte tak z nazwy, jak i związanych z nim tradycji, zwyczajów i obrzędów, sięgających jeszcze czasów pogańskich. Zwłaszcza na świętego Jana odbywał się tu dorocznie wielki odpust z udziałem licznej rzeszy pątników, przybywających nieraz z bardzo odległych stron. W płynącym obok krzyżów strumyku obmywali się cierpiący na rozmaite choroby, pili wodę i zabierali do butelek. Kąpały się w nim także zdrowe dzieci, które zostawiały potem koszule w rzece, ażeby w przyszłości choroba ich ominęła, żeby już teraz odpłynęła z wodą. A cierpiący na bóle gardła i głowy obwiązywali chustkami krzyże w ich dolnej części; "zostawiali" - jak mówią starsi ludzie - w ten sposób chorobę.
Pod krzyżami składano ofiary w postaci darów naturalnych, a więc płótno, len, świece, wosk, miód, chleb, jaja, ser itp.; a pieniądze rzucano do skarbonki. Wszystko to zabierała później służba kościelna z pobliskiej Janówki.
Dawno, dawno, bardzo dawno temu, a może jeszcze wcześniej, tak że najstarsi nawet ludzie tego nie pamiętają, pasła jakaś staruszka krowy w pobliżu polany. Słynęła z pobożności, życzliwego dla wszystkich serca i ogromnej pracowitości. Któregoś dnia, jak zwykle, przyprowadziła krowy na swoje miejsce. Krowy się pasły, a ona zajęła się zbieraniem ziół w lesie.
Nagle spostrzegła, że wokół dzieje się coś dziwnego. Cała polana zalana został wielką niesamowitą oślepiającą jasnością, która ogarnęła bór, rzekę, łączkę i rosnący nie opodal dąb. I wówczas to objawił się staruszce święty Jan.
Wystraszona, czym prędzej przypędziła krowy do domu. O wszystkim opowiedziała swoim najbliższym. Ci zaraz udali się do miejscowego proboszcza, aby powiedzieć mu o niecodziennym zjawisku . Razem z księdzem poszli na łączkę, gdzie znaleźli figurkę świętego Jana. Uznano to za cud, a polankę nazwano Świętym Miejscem . Ze starego, pamiętającego jeszcze czasy pogańskie, obalonego podczas owej Światłości dębu zrobiono krzyż, który potem czczony był najwięcej.
Wiele lat temu, jeszcze za panowania carskiego, mieszkał w pobliskich Kuriankach leśniczy Rosjanin, któremu nie podobały się stojące na polanie krzyże. Wezwał więc swoich parobków i nakazał im, aby je pościnali i wrzucili do płynącej obok Rospudy. Gdy słudzy spełnili jego polecenie i spuścili krzyż do wody, stało się coś dziwnego. Nie popłynęły one z prądem rzeki, lecz trzymały się mocno brzegu. Wówczas rozwścieczony leśniczy rozkazał siłą odepchnąć je od brzegu. Nadaremnie jednak, bo krzyże nadal trzymały się Świętego Miejsca. Rosjanin dał za wygraną, a miejscowa ludność ustawiła krzyże na dawnych miejscach.http://www.dziecionline.pl/Suwalki/lege ... iejsce.htm
25.02.2009 21:50
O Pięknej Jegli
Królowej Szurpilskich Jezior
Nad ślicznymi jeziorami szurpilskimi, w chacie puszczańskiego bartnika, żyła kiedyś niezwykłej piękności dziewica - Jegla. Uroda jej był tak wielka, że imię Jegli znano nie tylko w rozległej krainie puszcz i jezior, ale i w najdalszych krańcach ziemi.
O wielkiej urodzie szurpilskiej dziewicy wiedzieli nawet książęta i królewicze z obcych krajów, którzy przez najprzedniejszych swatów składali jej dary i wyznawali miłość. Ale piękna Jegla nawet książęce i królewskie zaloty zbywała odmową... Wieść o wielkiej urodzie Jegli doszła także do boga jezior litewskich Żaltisa, który na dnie szurpilskiego jeziora miał swój kryształowy pałac. Przemieniony w pięknego węża, wypełznął Żaltis pewnego dnia na brzeg jeziora i zobaczył Jeglę kąpiącą się u brzegu.
Od tej chwili nie mógł już zaznać spokoju ni pocieszenia. Wszystkie powaby życia i uroki krain podwodnych straciły dla niego blask. Na nic mu były najbardziej dorodne nimfy, ondyny i rusałki, na nic cudne pałce ze złota i kryształów. Gdy czar urody dziewiczej padł na jego serce, o niczym innym myśleć nie potrafił.
Wreszcie zdecydował się posłać do chaty bartnika co najelokwentniejszych swatów.
- Idźcie i opowiedzcie jej, że jestem piękny i potężny, opowiedzcie o zaczarowanych podwodnych krainach i mej bezgranicznej miłości...
Swaci wypełnili zadanie jak najlepiej. W najwymowniejszych słowach odmalowali pięknej dziewczynie moc i urodę swego pana, a przede wszystkim jego wielką ku niej miłość . Z bijącym sercem słuchała Jegla tych wyznań i rozważała je długo.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Chcę się spotkać z Żaltisem nad brzegiem jeziora.
Kiedy nadeszła chwila, w której wybrańcy serca spojrzeli sobie w oczy - zrozumieli, że należą do siebie na wieki. Bóg Żaltis tchną w duszę Jegli nieśmiertelność i przemienił ją tak, iżby mogła przebywać w wodnym świecie.
Życie w kryształowych pałacach, na dnie najpiękniejszych jezior, płynęło jak złoty sen. Ukochany boski małżonek w lot spełniał wszystkie pragnienia i marzenia Jegli, prócz jednego tylko: chęci odwiedzenia domu lat dziecinnych , rodziny pozostawionej tam, w nadwodnej krainie...
A tęsknota była tak wielka, że Jegli nie radowały już ani cudne krainy podwodne, pełne dziwów i czarów, uroczych nimf, rusałek i ondyn, ani nawet miłość pięknego Żaltisa.
- Pozwól mi wypłynąć na ziemię - prosiła. - Na chwilę tylko. Zobaczę ojca, matkę, dom. Wrócę...
- A więc dobrze - zgodził się wielkoduszny Żaltis. - Tylko nie zabaw tam zbyt długo, bo ja tu będę umierał z tęsknoty.
Czule pożegnał małżonkę i troje najmilszych dzieci, które pozwolił jej zabrać z sobą. Umówili się że na spotkanie powrotne wyjdzie na brzeg jeziora, wywołany specjalnym hasłem z podwodnego pałacu. Gdy Jegla znalazła się na brzegu jeziora, ogarną ją drogi sercu urok puszczy, ślicznie rozkwieconych łąk, kołyszących się w słońcu trzcin. Zobaczyła swoją chatkę rodzinną i spiesznie weszła do niej. Niestety, nie zastała już ani rodziców, ani ukochanych sióstr. Samotne życie wiedli w niej tylko dwaj bracia. Poznali siostrę i uradowali się jej powrotem, potrzebowali bowiem ręki kobiecej do dom owego gospodarstwa...
Nie żałowała Jegla trudu, aby zaniedbaną od lat chatę na ludzkie mieszkanie przemienić i umilić braciom wspólnie spędzane dni. Jednak przecież do męża wrócić pora. Wyznaczyła Jegla dzień powrotu, ale bracia ani słyszeć o tym nie chcieli.
- Zostań z nami! - namawiali. - Porzuć to podwodne życie i twego rybiego małżonka. Któż nam, jak nie ty, winien prowadzić dom i gospodarstwo?
Widząc, że wszelkie namowy nie odnoszą skutku, umyślili źli bracia okrutny podstęp: wywabią z jeziora Żaltisa, zamordują go i wówczas Jegla zmuszona będzie pozostać. Zbrodniczy pomysł wydawał się prosty. Ale jakże tu wywołać Żaltisa bez owego tajemnego hasła, na którego dźwięk ma się na brzegu pojawić? Prośbą i groźbą usiłowali wymusić hasło od siostry. Daremnie jednak. Wtedy w okrutnych sercach zrodziła się myśl, że łatwiej je będzie wydobyć z ust dzieci. Krzykiem, groźbą a nawet biciem sterroryzowali najmłodsze dziecko - dziewczynkę która podał im tajemne hasło. Teraz już zbrodniczy plan wykonają łatwo! Uzbrojeni w siekiery i widły, udali się okrutni bracia na brzeg jeziora i podali trzykrotnie umówiony znak. Ledwie wyrzekli słowa, z toni jeziornej wypłyną wspaniały wąż, ze złotą koroną na głowie.
- Aha, to bóg Żaltis! - zawołali i rzuciwszy się nań zarąbali go, a poćwiartowane ciało wrzucili do głębokiego dołu.
Zdawało się ślepym niegodziwcom, że o zbrodni ich nikt się nie dowie. Ale przecież patrzył na nią sam wielki Perkunas. Zaledwie posiekane szczątki Żaltisa stoczyły się na dno jamy, rozległ się w powietrzu do gromu podobny głos:
- Przeklinam was, okrutnicy, za niewinnie przelaną krew! Żeście mieli serca podobne do zimnych głazów, w dwa zimne głazy zamieniam was na wieki.
Był to głos wielkiego boga nad bogami - Perkunasa. W tej samej chwili zbliżyła się do brzegu Jegla z trojgiem dzieci. Stanąwszy na miejscu i ujrzawszy strugi krwi, przeraziła się. Daremnie wywoływała najukochańsze imię. Odpowiedzią było tylko dalekie echo i smutny plusk fal...
Domyśliła się zbrodni i łzy popłynęły z pięknych oczu. Nie ma już teraz dla niej miejsca na świecie. Nie chce już więcej żyć wśród złych ludzi, a do podwodnego królestwa dostęp zamknięty. Rozpacz rozdziera serce biednej Jegli. Ale ból jej widzi dobry Perkunas i tknięty współczuciem zamienia ją w piękny, smukły świerk. Dzieci zaś w inne drzewa: starszego syna w dąb, młodszego w jesion, a najmłodszą córeczkę - w wiecznie drżącą osikę.
Rosną te piękne drzewa do dziś i każdy je może nad szurpilskimi jeziorami obejrzeć Wielki głaz, w który zamieniony został okrutniejszy z braci, skrył się w gęstwinę grabów, aby go nie oglądały ludzkie oczy. Obok niego leży głaz mniejszy. To drugi brat Jegli, również srogo przez boga Perkunasa ukarany.http://www.dziecionline.pl/Suwalki/
25.02.2009 21:59
Powstanie Suwałk
Było to dawno, dawno, może trzysta, może czterysta, a może i więcej lat temu. Przez bagnisty gąszcz Puszczy Sudowskiej przedzierała się garstka nikomu nie znanych ludzi. Dniem polowali na zwierza lub zapuszczali sieci w jeziora i potoki w pogoni za żywnością, nocą na suchym wzniesieniu rozpalali ognisko, sporządzali pieczyste i czekali do rana, drzemiąc i czuwając na przemian. Może jako przestępcy przeciwko litewskiej władzy książęcej nadsłuchiwali przezornie, czy ucho ich nie usłyszy dalekich głosów pogoni? Może skazani na banicję ciągnęli bliżej puszcz mazowieckich, o których tyle słyszeli od giedymiowskich, może witoldowych rycerzy?
Dajmy wszakże spokój domysłom. Dość, że gromadka znużonych wędrowców, włóczęgów - zwanych po litewsku suwiłkaj - doszła do Czarnej Hańczy, zbadała okolicę i tu postanowiła zatrzymać się na zawsze. Kto wie, może nie milknące echo trojdenowskiego gana cze przykuło ich do miejsca, którym dobroduszny, a posępny drwal litewski umiał się zachwycić. Z hukiem padły pierwsze pnie drzewa budulcowego. Krzykiem sygnalizującym niebezpieczeństwo odpowiadało ptactwo błotne i lądowe. A ludzie rąbali zapamiętale. Wkrótce pierwsze prymitywne domki na kształt szałasów wynurzyły się jakby spod ziem i nad łagodnym brzegiem Czarnej Hańczy. W ten sposób suwiłkaj dali początek nowej osadzie, która od litewskiego brzmienia włóczęgów otrzymała nazwę Suwałk.
Po kilku wiekach, gdy już na wyspie wigierskiej mocno usadowili się kameduli, gdy zbudowali erem i doszli do wielkiej zamożności, postanowili założyć w swych odległych dobrach miasto. Ich wybór padł na niewielką wieś Suwałki. I tak stosownym dokumentem z 1715 roku, podpisanym przez przeora ojca Ildefonsa, z dotychczasowej wioski uczyniono miasto, nadając mu ziemię przywileje, prawa i obowiązki.http://www.dziecionline.pl/Suwalki/lege ... suwalk.htm
25.02.2009 22:09
Legenda o cudownym źródle.
Dawno, dawno temu, kiedy ziemie Suwalszczyzny porastały jeszcze gęste puszcze, istniało osiedle myśliwych. Byli to ludzie biedni, nie posiadający nic prócz tego, co zdobyli własną pracą. Ich domy były drewnianymi szałasami, w których chronili się latem od gorących promieni słońca, a zimą od mroźnych, świszczących wiatrów.
Wśród zgodnych myśliwych była rodzina szczególnie biedna i nieszczęśliwa. Ciążyła na ich rodzinie klątwa, którą z pokolenia na pokolenie zmazywać miała śmierć najstarszego syna. W tej rodzinie najstarszy syn żył jeszcze, ale nie chodził jak inni młodzieńcy do lasu na polowania, nie przesiadywał w łodzi łowiąc ryby. Chodził ciągle smutny i samotny. Matka jego czekała ciągle, kiedy umrze. Chociaż żal jej było syna, to większa żałość ściskała jej serce, gdy patrzyła, jak cierpi na nieznaną dolegliwość.
Pewnego razu na osiedlu zjawił się dziad pustelnik, który mieszkając w ostępach, znał tajemnice życia, nie znane nikomu innemu. Starzec, kiedy ujrzał smutnego młodzieńca, przypomniał sobie młode lata i żal tak wielki ogarnął jego serce za straconą młodością, że zaczął płakać, a łzy spadające na ziemię tworzyły coraz większe zagłębienie. Starzec jeszcze raz podniósł wzrok na młodzieńca, i rzekł mu, aby napił się wody ze Zdroju Przeszłości. Młodzieniec nie wiedział, gdzie jest taki zdrój, ale starzec zapewnił go, że serce samo mu go pokaże. Po tych słowach odszedł biedny dziad, nie wziąwszy nawet jałmużny. Nazajutrz, kiedy młodzieniec rankiem wyszedł z domu, ujrzał strumień i źródełko bijące opodal jego chaty. Pewien już był wtedy, że jest to cudowne Źródło Przeszłości, wskrzeszone łzami starca. Jeden łyk wody przywrócił chłopcu zdrowie i od tego czasu w rodzinie biednego myśliwego zapanowały szczęście i dostatek.
Ludzie, którzy byli świadkami cudownego uzdrowienia, nazwali osadę Studzieniczną od studni, którą młodzieniec wybudował na źródełku.
Źródło: Irena Prostko - Legendy z "Opowieści i pieśni znad Jegrzni"
25.02.2009 22:12
Kamienna córka
W lesie koło Jałowa, przy głównej drodze, leży duży pokryty mchem głaz. Nikt nie pamięta od kiedy tam leży, znana jest tylko tragiczna historia jego pochodzenia.
Dawno, dawno temu, nad jeziorem Pobondzie, stała drewniana chatka. Mieszkała w niej uboga wdowa z córeczką Elgą. Wdowa cały dzień ciężko pracowała u bogatych gospodarzy jako wyrobnica. Zbierała także jagody i grzyby w lesie. A wszystko po to, aby córce nic nie brakowało do życia.
Elga od najmłodszych lat była najładniej ubrana wśród rówieśniczek, jadła same najlepsze rzeczy. Matka niczego jej nie żałowała. Niestety wdzięczność córki z miłością matczyną nie szła w parze. Wręcz z każdym dniem Elga stawała się gorsza, opryskliwsza i bardziej leniwa. Żądała tylko coraz to nowych strojów i całymi godzinami przeglądała w toni jeziora, podziwiając swą urodę. Matka nie raz, choć na próżno, prosiła swą córkę o pomoc w pracy. Wyrodnej córki nic nie wzruszało - ani łzy ani upomnienia życzliwych sąsiadów. Elga ubierała się coraz strojniej i bawiła całymi nocami i dniami.
Przyszedł w końcu dzień kiedy chora, spracowana matka nie miała już siły podnieść się z łóżka. Prosiła córkę o pomoc, o podanie chociaż szklanki wody. Eldze obca była miłość i litość. Pozostawiła matkę samą sobie i poszła do lasu pleść wianki i stroić nimi głowę. Umierająca matka na próżno wołała imię córki...
Na polanie, gdzie Elga zbierała kwiaty, pojawił się siwobrody starzec. Oparł się na sękatym kiju i dłuższy czas przyglądał dziewczynie.
- Dlaczego nie zostałaś przy umierającej matce? - zapytał w pewnym momencie.
Elga tylko się roześmiała i zamrugała do niego figlarnie. Starzec się rozgniewał, aż echo poniosło po lesie jego głos:
- Elgo, matka nie żałowała dla ciebie swojego trudu. Bądź wiec przeklęta za twą niewdzięczność i brak miłości. Zamieniam cię w zimny głaz - taki, jakie było twoje serce. Będziesz kamieniem tak długo, aż woda wyżłobi na nim bruzdy, jakie łzy rozpaczy wyrzeźbiły na twarzy twej matki. Dopiero wówczas będziesz wolna.
I w jednej chwili postać śmiejącej się dziewczyny przemieniła się w zimny kamień, który po dziś dzień leży przy wspomnianej drodze...
http://forum.prusai.eu/
25.02.2009 22:15
Wizerunek Zbawiciela w trybunale lubelskim
W sali sądowej w Lublinie stał krzyż kamienny z wizerunkiem Zbawiciela, a nad nim był napis wielkimi złotymi literami: "Justitias vestras judicabo". Osobliwość tego wizerunku ta była, iż Chrystus Pan miał twarz odwróconą i rysów jej nie można było widzieć; jednakże snycerz nie był go tak wystawił, ale pewien wypadek stał się przyczyną tej zmiany:
Była wdowa szczupłego miana uciśniona procederem przez jakiegoś magnata. Jej sprawa była jak bursztyn czysta, ale magnat zobowiązawszy wszystkich członków trybunału zyskał dekret wbrew prawu i sumieniu. Gdy go ogłoszono, nieszczęśliwa wdowa wyrzekła na cały głos w izbie: — Żeby mię sądzili diabli, sprawiedliwszy byłby dekret. A że sumienie kłuło nieco deputatów, na roki jej nie pozwano i wszyscy udali, jakoby jej nie słyszeli, z czym się odezwała; i że to było pod koniec sesji, porozjeżdżali się marszałek i deputaci, tak duchowni, jako i świeccy; została się tylko kancelaria i pisarze trybunalscy. Aż tu zajeżdża przed trybunał mnóstwo karet, wysiadają jacyś panowie, jedni w kontuszach, drudzy w rokietach, z rogami na głowie i ogonami, które się spod sukien dobywały. I zaczynają iść po schodach, a przyszedłszy do sali trybunalskiej zajmują krzesła, jeden marszałka, drugi prezydenta, inni deputatów. Pomiarkowali się pisarze i kancelaria, że to byli diabli, i w wielkim strachu przy stołach swoich siedząc czekali, co z tego będzie. Wtem diabeł, co marszałkował, kazał wprowadzić sprawę tejże wdowy. Przystąpiło do kratek dwóch diabłów jurystów: jeden pro, drugi contra stawał, ale z dziwnym dowcipem i z wielką praw naszych znajomością. Po krótkim ustępie diabeł marszałek przy- wołał pisarza województwa wołyńskiego (bo ten interes był z Wołynia), ale prawdziwego pisarza, nie diabła, i kazał mu siąść za stołem i wziąć pióro. Zbliżył się pisarz wpół umarły z bojaźni i przymrużając oczy zaczął dekret pisać, jaki mu dyktowano. Dekret był zupełnie na stronę uciśnionej wdowy, a Pan Jezus na taką zgrozę, że diabli byli sprawiedliwsi niż trybunał przenajświętszą krwią Jego wykupiony i w którym tylu kapłanów zasiadało, zasmuconą twarz odwrócił i oblicza swego nie pokaże (jako miał o tym objawienie świątobliwy jeden bazylian lubelski), aż naród się pozbędzie zaprzedajności w sądach, łakomstwa w księżach i pijaństwa w szlachcie. Ów dekret diabli podpisali, a zamiast podpisów były wypalone łapki różnego kształtu i położywszy go na kobiercu, który pokrył stół trybunalski, zniknęli. Następnej sesji trybunał znalazł diabelski dekret, gdzie był położony; bo rozumie się, że nikt z kancelarii ruszyć go nie śmiał. Złożono go na wieczną pamięć w archiwach.

Lucjan Siemieński
25.02.2009 22:22
Brzezicki
Brzezicki z Lublina, był on straszny hulaka, pił gorzałkę z każdym, z kim się spotkał. Nigdy się nie wychmielił, nie wiedział, kiedy noc, kiedy dzień, nie zmieniał nawet bielizny i w jednej tylko opończy hulał po ulicy chodząc.
Razu jednego przyszli do niego diabli. Spał on jak zwyczajnie w sali; tamże był jakiś Rzepnicki jego krewny, który służył w chorągwi na swoim koniu, i sługa. Ostatni jako młody chłopczyk spał tęgo i nie wszystko słyszał, tylko koniec, a Rzepnicki z uwagi nic nie stracił i zgodnie z Brzezickim opowiadał rzecz następną:
O samej północy słyszą oni obadwa, jakoby wóz jechał na ulicy, podjeżdża pod dom. Wchodzi ktoś po wschodach prosto do sali i zatrzymuje się przy łóżku Brzezickiego. W wozie były cztery konie, ktoś z niego złazi i mówi do naszego hulaki:
— Przysłany jestem po ciebie, siadaj.
— Nie, diable — odpowiada przebiegły Brzezicki, nie tracąc męstwa — ja nie jeżdżę czwórką.
— Otóż masz i sześć koni. Patrzaj! Aż tu istotnie w wozie sześć koni przedziwnych. Chcąc z biedy się wyplątać, Brzezicki znów odpowiada:
— Powóz brzydki, nie masz azjatyckich dywanów. I wszystko było za machnięciem chustki od diabła. Tu już nie miał czym się wymówić. Diabeł nalega koniecznie, a on nie chce. Tymczasem przywięzuje do nóg łóżka postronek i ciągnie je razem z Brzezickim. Przestrach go opanował, krzyczy z całej mocy: — Chłopcze! Chłopcze! A w głowie chłopca ktoś stoi w bieli, nie puszcza go i mówi:
— Rzuć tego człowieka, on do piekła jedzie.
— Jakie ty życie prowadzisz? — mówił diabeł do Brzezickiego — patrzą j, oto są wszystkie twoje grzechy od samego urodzenia; oto wszystkie twoje ulubione zabawy. Teraz na sługę swego wołasz, a wczoraj czyż nie za toś go bił, że poszedł na nieszpory?
Tak przypomniawszy mu wszystkie jego nieprawości, bierze z powozu wędzonego karpia i dając Brzezickiemu mówi: — Jedz z swymi pułkownikami (to jest: z Poniatowskim, Umichowskim i Kresą). Ci ichmościowie, Bóg wie, jakiej wiary byli, każdy swoją miał. Tymczasem kur zapiał i wszystko zniknęło. Nasz junak ni żywy, ni martwy dnia się doczekał i jak tylko rozedniało, poszedł do księży bernardynów i nie wychodził z klasztoru dwa tygodnie: spowiadał się, przyjął komuniją — i wszystko było próżno. Dokąd się uda, zawsze mu diabeł przed oczyma w rozmaitych postaciach, to psem się przerzuci, to kotem. Nigdzie nie miał pokoju. Egzorcyzmy czytali nad nim kapłani i zarzekał się pić wódkę, nic nie pomagało; na koniec zaledwie upamiętał się w pół roku.
Lucjan Siemieński
25.02.2009 22:28
Pierścień orlicy
z okolic Mikołajek
Siedzi na przyzbie chaty matka, w oczach jej blask ciepły migoce, gdy patrzy na syna, na jego smagłe, silne ramiona, połyskujące w słońcu, gdy unosi siekierę do góry i mocno uderzy nią w gruby pień drzewa. Szczapy lecą na boki, stos drew coraz większy.
- Matko - woła donośnie syn - matko, nie martwcie się, na całą zimę drew wam wystarczy, choćby i mnie czasem w domu nie było!
Dzielny jest Mikołaj, jak orzeł młody taki mocny i odważny. Jak topola wyrósł smukły, a mocny jak niedźwiedź w borze. Niestraszna mu ni burza na jeziorze, ni dziki zwierz. Łzy wzruszenia po twarzy zmarszczonej płyną, nie ociera ich stara matka, bo nie gorzkie to łzy, lecz tęcza w nich szczęściem rozbłyska.
Syn siekierę w pień wbił, przy matce siada.
- Matko, jutro do boru idę, na Niedźwiedzią Polanę. Barcie już pełne miodu, pszczoły nie próżnowały, lato piękne tego roku. Miodu ci, matko, przyniosę.
Nazajutrz ruszył Mikołaj w drogę. Do Niedźwiedziej Polany nie było blisko. Szedł najpierw brzegiem jeziora, połyskiwało w słońcu jak srebrna łuska ryby. W szuwarach słychać było trzepot skrzydeł, krzyk łysek i kurek wodnych. Błękitne ważki unosiły się nad sitowiem.
"Nie ma na świecie drugiego takiego jeziora" - myślał Mikołaj. "Hej, piękne te nasze Śniardwy jak żadne! I ogromne - w pochmurne dni brzegu drugiego nie dojrzeć".
Doszedł do jarzębiny; obok w szuwarach lekko kołysała się łódź rybacka.
Odwiązał łódź od pala, mocno wiosłem odepchnął i popłynął. Równo, miarowo uderzały wiosła o srebrzystą wodę, płynął do przeciwległego brzegu, a różne myśli przewijały się przez głowę. Gdyby tak kiedy z niedźwiedziem oko w oko stanąć albo orła bielika napotkać!
Gdy do drugiego brzegu jeziora dopłynął, powitał go szum starego boru, brzęk pszczół leśnych, zapach kwiatów i leśnej żywicy. Paproć dawała wilgoć i chłód - jakby wachlarze zielone rozpościerały się nad ziemią. Znalazł się na Niedźwiedziej Polanie. Tu nad drzewami słychać było brzęczenie tysiąca ruchliwych leśnych pszczół.
Rozpalił spróchniałe kawałki drewna, aby okurzyć małe pracowite mieszkanki największej dziupli. Dzban gliniany do miodu i nóż przygotował, kiedy nagle usłyszał jęk, a potem mocny ostry krzyk ptaka.
Serce mu zabiło. Nie mylił się! Gdzieś niedaleko krzyczał orzeł bielik, to jego mocne, niecierpliwe krakanie!
Przez gąszcza podszycia leśnego przedzierał się niecierpliwie w stronę, skąd dochodził głos. Z daleka ujrzał ogromnego ptaka leżącego na ziemi. Potężne skrzydła spoczywały bezwładnie rozpięte na igliwiu. Podszedł blisko. Przed nim leżał król ptaków orzeł bielik, orzeł, którego niełatwo spotkać w kniei. Głowa bezwładnie opadła na bok. Nagle rozległo się głośne, rozpaczliwe krakanie.
Spojrzał w górę, nad nim krążyła ogromna orlica. Widział połyskujące w słońcu jej piękne jasnoszare pióra. Orlica zniżyła lot. Odezwała się ludzkim głosem:
- Pomóż nam, człowieku. Widzisz tę sosnę wysoką jak maszt? Orzeł ma skrzydła złamane, a na wierzchu sosny jest gniazdo. Opatrz rany orła i zanieś go do jego gniazda.
Mikołaj ochłonął ze zdumienia. Zdjął koszulę, podarł ją na strzępy, obandażował skrzydła orła. Orzeł leżał dysząc ciężko. Mikołaj owiązał go sznurem, który miał w torbie, i z trudem włożył swój ciężar na plecy. Orzeł krakał ochryple. A tu tymczasem wiatr zawodził w gąszczu drzew, zaczął padać deszcz. Jak z ciężkim ptakiem wspiąć się na wysoką sosnę? Wiatr szarpał bezkarnie nagie ramiona Mikołaja, deszcz smagał ostrymi igiełkami. Pień drzewa był śliski. Ale Mikołaj wyrósł wśród surowej przyrody. Piął się ku górze po mokrym pniu drzewa. Ciężki, bezwładny król ptaków zwisał mu przez plecy.
Orlica niespokojnie krążyła nad nim. Pot i deszcz zalewały oczy i twarz Mikołaja, wicher ostrymi gałęziami bił po ramionach. Wreszcie dotarł do wierzchołka drzewa i ciężar swój złożył w dużym, mocnym gnieździe. Odetchnął.
Orlica usiadła na gałęzi obok gniazda.
- Dziękuję ci, człowieku, za pomoc. Weź ode mnie ten pierścień. Z żelaza jest, nie ze złota, ale moc jego trwalsza niż złoto i żelazo.
Trzy razy tylko możesz tej mocy użyć w dobrej sprawie. Pierścień ten tylko dobremu człowiekowi służyć może, a ty na niego zasługujesz. Niech przyniesie ci szczęście i radość.
- Niechże będzie - rzekł Mikołaj. - Największa to jednak uciecha, żem orła bielika tak z bliska ujrzał, a radość, żem wam dopomógł.
Żegnajcie!
Powrót do domu był trudny. Burza rozszalała się na dobre, jezioro huczało, ogromne fale zakrywały łódź. Niebo raz po raz przecinały błyskawice. Czuł się bezradny w walce z żywiołem. Łódź raz unosiła się wysoko na grzbietach fal, to znów nagle spadała jakby w wielką przepaść miedzy fale. Ale powoli burza zaczęła się uciszać i Mikołaj znalazł się wreszcie na lądzie.
Zabłysło słońce. Mikołaj ruszył w stronę wsi. I nagle z daleka ujrzał ogromny słup dymu i ognia: jeden, drugi, trzeci... To jego wieś się paliła. Rzucił się jak oszalały, biegł bez tchu. Słychać już krzyki, płacz. Skoczył Mikołaj jak żbik między ogień. Nie zważając na płomienie i walące się belki wyniósł z ognia dwoje dzieci. Znów skoczył w ogień. Ludzie z przerażeniem patrzyli, jak nikł im z oczu i znów wyrastał. W blasku ognia połyskiwały tylko jego potężne nagie ramiona.
Wieś jednak spaliła się doszczętnie. Spłonął i dom Mikołaja, ale on nawet o swoim nie myślał. Tak serce ściskało mu się na płacz dzieci i ludzką rozpacz.
Robił, co mógł, ale miał tylko dwie ręce. Spojrzał na ręce i nagle drgnął. Zapomniał zupełnie o darze orlicy. Na serdecznym palcu połyskiwał żelazny pierścień. Czy mógł znaleźć w nim radę?
- Orlico, w imię twoje, dopomóż mojej wsi! - wyszeptał.
Zerwał się wicher, ciemność zaległa świat. A gdy wyjrzało słońce, wieś stała znów jak dawniej, tylko piękniejsza i dostojniejsza. Znów w ogródkach kwitły złote nagietki, wysmukłe malwy. Chata jego stała jak dawniej wśród starych jabłoni, tylko nowa strzecha połyskiwała jak szczere złoto. Spostrzegł matkę na progu chaty.
- Synu - wołała - synu, co to było? Ten ogień, ten jęk? Czy to zły sen? I co to się teraz stało? Nie sen to, bo do tej chwili serce mi bije - z trwogi o wszystkich, a najbardziej o ciebie. Tak dzielnie walczyłeś z ogniem.
- Nie czyniłem nic, prócz tego co wszyscy. Zwyczajnie.
- Synu, a to co widzę teraz? Przecież znów stoi wieś i ludzie ze zdumienia przemówić nie mogą.
Usiadł Mikołaj koło matki i opowiedział jej wszystko, co się jemu wydarzyło.
- Pierścień orlicy to uczynił, matko. Tylko trzy razy mogę użyć jego mocy. Ale nikt o tym nie wie.
Mijał czas. Życie toczyło się we wsi zwykłym trybem, jezioro dawało ryby, pole zboże, las pełne wory orzechów, kosze grzybów i jagód.
Znów echo niosło w ogrody i łąki melodie starych pieśni.
Minęło kilka lat. Mikołaj jeździł na połowy, ryby wędził, woził do miasta na kiermasz. W czasie tych podróży wiele widział i wiele się uczył. Ale nigdzie nie wydawało mu się piękniej niż nad jego jeziorem. Pewnego razu, gdy wracał z dalszej podróży, na horyzoncie ujrzał dym. Wiatr z daleka przynosił jakby jęki ludzkie i szczęk oręża. To wróg napadł na cichy jego kraj. Straszne słowo "wojna" zmroziło mu serce.
Ludzie rzucali domostwa, dobytek, ciągnęli w stronę grodu. Gród przygotowywał się do obrony, spiesznie zniesiono olbrzymie kamienie, drewniane belki. Wróg był tuż tuż. Nie wszyscy zdążyli schronić się za mury. Mikołaj przedzierał się przez lasy sobie tylko znanymi dróżkami i widział kobiety, dzieci powiązane sznurami. Pędzono je w niewole. Wsie paliły się, dymy pożarów snuły się po polach. Pierścień orlicy! Czy pomoże mu? Użyje jego mocy po raz drugi.
- Orlico, w imię twoje, niech wróg zostanie pobity! Pomóż, orlico, jeńców ocalić i wrócić pokój na nasze jeziora.
Spełnił pierścień orlicy prośbę Mikołaja. Pobito wroga, odebrano jeńców. Zapanowała znów cisza nad mazurską ziemią.
Mikołaj wrócił do swej rodzinnej wsi, do swej matki. Ona jedna wiedziała, że stało się to za mocą pierścienia orlicy i szlachetnego serca Mikołaja.
Znów płynęło życie spokojne i pracowite.
- Synku - mówi raz matka, gdy wrócił do domu z jeziora. - Przysłano po ciebie z grodu. Mówią, że tak umiesz ryby wędzić, że w smaku żadne im nierówne. Pan kazał ci przynieść ryby.
- Mogę mu zanieść, niech tam kosztuje.
Mikołaj przygotował wielki kosz najwspanialszych ryb. Ruszył z nimi do grodu. Pan przyjął go łaskawie, dał mu pieniądz złoty, i kazał częściej z towarem przychodzić. Wracał Mikołaj pogwizdując, schodził z górki lekko z pustym koszem, gdy nagle ujrzał dziewczynę.
Mała i chuda niosła na nosidłach dwa ogromne wiadra wody.
Podszedł bliżej i zobaczył twarz tak brzydką, że aż zadrżał. Dziewczyna spojrzała na jego smutno, chciała usunąć się z drogi i zachwiała się. Widać była bardzo zmęczona.
- Daj, pomogę ci - rzekł Mikołaj.
- Pomożecie? Ale nie, dziękuję za waszą dobroć. Ludzie śmiać się z was będą, że takiej brzyduli pomagacie.
Mikołaj w milczeniu wziął wiadra od dziewczyny i zaniósł pod sam gród. Tu dziewczyna zatrzymała go.
- Nie nieście dalej, nie trzeba, aby ojciec ujrzał, że mi ktoś pomaga. Mówi, że swoją brzydotą przynoszę mu wstyd. Dlatego daje mi najcięższą pracę.
Zapłakała cichutko i uniosła swój ciężar z wysiłkiem.
Odtąd często Mikołaj przynosił wędzone ryby do grodu. Potem czekał na dziewczynę u stóp wzgórza, aby pomóc jej zanieść wodę z jeziora.
Pewnego razu spotkał dziewczynę tak pobitą i posiniaczoną, że serce w nim zadrżało. Siedziała w przydrożnym rowie i ocierała zakrwawione nogi listkami babki i podbiału.
- Co ci się stało? - zapytał.
- Dzieci obrzuciły mnie kamieniami - zapłakała. - Tyle ludzi cieszy się słońcem, a dla mnie ono nie świeci. Kocham swego ojca, ale moja brzydota budzi w nim wstręt. Psy nawet wyją na mój widok. Tylko ty jeden...
Zapłakała rzewnie.
Ze smutkiem tak wielkim patrzyła na niego, że usiadł obok dziewczyny.
- Jak ci na imię?
- Dziewanna - choć niczym dziewanny nie przypominam.
- Słuchaj, Dziewanno, gdy wrócisz do ojca, podejdź do niego blisko.
- Uderzy mnie.
- Nie bój się. Podejdź i patrz mu w oczy. Uwierz mi.
- Jeśli mi każesz, uczynię to, choć bardzo się boję.
Kiedy zaniósł dziewczynie wodę, czekał ukryty za drzewami, aż zniknie mu z oczu. Wtedy dotknął żelaznego pierścienia.
- W imię twoje, orlico, niech pierścień spełni to, czego żądam. Niech Dziewanna stanie się piękna i szczęśliwa.
- Ostatnie to życzenie, które może ci się spełnić - rozległ się nagle głos. - Czy dla siebie nic nie pragniesz w życiu? Nie pragniesz skarbów, złota, dostatków? Nie chcesz władzy?
To był głos orlicy. - Gdzie ona była? Wokół ani szelestu skrzydeł, ani żadnego nawet cienia. Czy to pierścień przemówił?
- Nie pragnę niczego, jedynie tego, o co proszę. Niczym nie cieszyłbym się, gdybym wiedział, że mogłem ocalić tę biedną, dobrą dziewczynę i nie uczyniłem tego, bo myślałem tylko o sobie. Spełń moją prośbę, pierścieniu, w imię orlicy proszę cię.
- Dobrze. Spełni ci się twoje życzenie, szlachetny człowieku.
Mikołaj poczuł się lekko, jakby mu ktoś skrzydła przypiął do ramion. Pierścień nie miał już mocy, ale on w sercu dziwną czuł moc i radość.
Minęło dni niewiele, kiedy przysłano po niego z grodu. Nałowił kosz pięknych ryb i poszedł. "Nie spotkam już teraz Dziewanny" pomyślał. Kiedy wszedł na dziedziniec, w oknie ujrzał piękną dziewczynę. Skinęła ku niemu ręką i uśmiechnęła się radośnie. Kto to może być? Zobaczył ją za chwilę z bliska. Była olśniewająco piękna.
- To ja, to ja Dziewanna... Mój przyjacielu, stało się coś, o czym nie umiem opowiedzieć. Czy mnie nie poznajesz? To ja, dawna brzydula. Uśmiechnij się do mnie, proszę.
- Cóż to, z rybakiem prostym wdajesz się w rozmowy - zagrzmiał nad nimi głos.
To pan grodu stał nad nimi - wyniosły i srogi.
- Ojcze, kto był dobry dla biednej brzydkiej dziewczyny, ten na zawsze zostanie jej ukochanym przyjacielem. Wierzę, że dzięki niemu stała się tak wielka odmiana.
Niedługo potem odbyło się huczne wesele rybaka Mikołaja z Dziewanną. Bolał srodze w swej dumie pan grodziska, że córkę zwykłemu rybakowi za żonę dać musi, ale jakaś moc czuwała nad nimi i nie zdołał się jej sprzeciwić.
Stara baśń mówi, że gdy Mikołaj i Dziewanna jechali do ślubu, para potężnych orłów krążyła nad ich głowami.
Żyli młodzi podobno długo i szczęśliwie, kochani i szanowani przez ludzi. I podobno Mikołajki noszą nazwę na pamiątkę szlachetnego rybaka Mikołaja, który mocy pierścienia użył dla dobra innych.
Źródło: Legendy województw: białostockiego, łomżyńskiego, suwalskiego, zebrała: Walentyna Niewińska, Białystok 1995
25.02.2009 22:32
Dusza towarzysza chorągwi Radziwiłłowskiej
Albrecht Radziwiłł, mąż wielce pobożny, wysłał był swoją chorągiew do obozu przeciw nieprzyjaciołom ojczyzny; ta, mężnie się ucierając, w pień była wycięta. Nie wiedział jeszcze o tym książę Albrecht, aż gdy się modli niedaleko kominka, stawa przy nim jeden z pobitych towarzyszy, a nie śmiejąc mu przeszkadzać do modlitwy, drewka tylko na ogień przykładał. Obejrzy się książę i poznawszy go pyta, co by tu robił? Odpowiedział on: — Żeśmy wszyscy na placu legli, to nasze szczęście, że wszyscy do nieba należymy; atoli jeszcze sprawiedliwości boskiej wypłacić się musimy; ty, byłeś chciał, możesz nam dać pomoc: będziesz zaś miał ten znak pewny, że potrzebujemy jeszcze twego ratunku, gdy zapuściwszy sieć w staw pobliższy pałacowi, tak lgnąć będzie, że aż z trudnością wyciągną — i zniknął.
Wylał się zatem na dobre uczynki Albrecht za ich dusze, osobliwie na msze i jałmużny, i gdy w staw zapuścić kazał niewód, a więznął; znowu i po drugi raz czynił za nich dobrze; dopiero za trzecią rażą, gdy sieć wolno przeszła, zrozumiał, że i oni prze- szli na wolność synów boskich.
Lucjan Siemieński
24.03.2009 00:32
Wiry Wigry
Książę litewski -Władysław Jagiełło po zaślubinach królowej Jadwigi został królem polskim. Tym samym pogańska Litwa została wprowadzona do narodu chrześcijańskiego.Pewnego dnia wracając z Litwy ,postanowił po przybyciu do puszczy Uhoł ,zapolować na zwierzynę. Idąc tropem zwierzyny natrafili na wyspę otoczoną ogromnym jeziorem, z lądem łączył tylko wąziutki ,bagnisty przesmyk.Jednak ciekawość i chęć łowiecka wzięła górę i przeprawiono się na wyspę pełną rozmaitej zwierzyny. Król był wielce rad ,bo nigdy nie widział takiej ilości żubrów, łosi. jeleni i dzików. Zmęczeni polowaniem urządzili sobie ucztę, myśliwi opowiadali królowi ozakamarkach wyspy i o dziwnym odkryciu. Mianowicie na najwyższym wzniesieniu wyspy znajdowała się chatka ,bardzo zadbana zogródkiem pełnym kwiatów i warzyw, a zamiszkiwana była przez dwóch pustelników. Jagiełło zaciekawiony udał się do pustelnków, podziwiał ich odwagę i zaofiarował im swą pomoc i opiekę. Pustelnicy wytłumaczyli królowi ,że jest im dobrze na tej ziemi, nie obawiają sie niczego a dzikie zwierzęta się z nimi oswoiły. Jeden ze starców dodał Każda piędż tej ziemi na której mieszkamy ,jest dla nas matką i kościołem, bo nas żywi i rozwesela w życiu doczesnym, a gdy umrzemy ,zasili się naszymi popiołami. A Bóg wszędzie obecny czuwanad nami swą opatrznością.Ich słowa bardzo spodobały się królowi ale poradził aby znależli sobie towarzystwo i zbudowali tu kościół z klasztorem. Swoją obiecaną pomoc ponowił. Nastepnie wyruszył w podróż do Krakowa, po drodze często powtarzał słowo wiraj, co znaczyło ''mężowie''. Postanowiono wyspę ,którą opuścili nazwać Wiry, którą ludzie po czasie nazwali Wigry, od wyspy nazwano też otaczające nią jezioro. Pomysł króla Władysława Jagiełły został zrealizowany dopiero po trzech wiekach i to kameduli wigierscy go wypełnili. http://www.forum.suwalki.pl/index.php?topic=135.msg2506
24.03.2009 00:35
Babiki
Wydarzyło się ,to bardzo dawno temu, legenda mówi, że na początku XVI w. Przy granicy z obecną Białorusią mieszkało około stu
mieszkańców a osada nazywała się Babiki, które założył litewski bojar Vladauskas Milenkow. Był ,to człowiek postawny i odważnego
charakteru. Podobno sam wyprawiał się na wielkiego zwierza. Milenkow posiadał długą brodę ,którą co jakiś czas jedynie przycinał.
Mężczyżni w tamtych czasach często nosili długi zarost, po prostu nie znano żyletek, które wynaleziono dopiero na początku XXw.
Milenkow zatem jak pozostali bojarzy golił brodę nie często aż do pewnego dnia. Pewnego wiosennego dnia do wioski przybył jasnowłosy mężczyzna ,barczysty, niebieskooki,w sile wieku .Ku ogólnemu zdziwieniu przybysz był gładko ogolony i delikatnie mówiąc'' nie capiący''. Przywędrował z odległej północy jak wtedy mówiono z kraju barbarzyńców. Z kraju Celtów ,gdzie wynaleziono mydło. Nie dziwmy się ,że mieszkańcy Puszczy Knyszyńskiej nie znali tego wynalazku, przecież starożytni Grecy i Rzymianie ,korzystający chętnie z łaźni, też nie znali mydła aż dotarło do nich z cywilizowanej Europy. Nie wiadomo jak wynalazek mydła stał się popularny w Babikach, ale w XVI w miejscowość ta stała się lokalną stolicą higieny. Wyrabiano tu mydło ,mieszając wołowy łój ze spopielonym piołunem. Używano go na co dzień i od święta i sprzedawano go sąsiadom. Pachniało w Babikach ,jak nigdzie indziej...Tu też bojarzy zapoczątkowali zwyczaj regularnego golenia się , zmiękczając zarost wynalazkiem z Północy..http://www.forum.suwalki.pl/index.php?topic=135.msg2506
24.03.2009 00:39
Duch Bieluch
jest duchem białego niedźwiedzia, który jeszcze w czasach przedchrześcijańskich mieszkał w kredowej jaskini na Chełmskiej Górze pod trzema wielkimi dębami. Niedźwiedź był postrachem okolicy i kiedy wybrał się pewnego dnia na łowy, ludzie u wejścia do jego pieczary zbudowali chram i zapalili wieczny znicz. Niedźwiedź wrócił i porażony blaskiem świętego ognia zapadł się w kredowych podziemiach. Od tej pory nad bezpieczeństwem cudownego znicza czuwał biały niedźwiedź. Z podziemnych grot wychodził tylko wtedy gdy ziemi chełmskiej groziło nieszczęście. Pewnego razu najeźdźcy spalili gród i chcieli zdobyć chram ze świętym ogniem. Gdy obrońcy ulegli już przewadze wroga pojawił się biały niedźwiedź i rozgromił napastników. Zmęczony walką stanął na chwilę pomiędzy trzema pniami drzew. Od tego czasu biały niedźwiedź pomiędzy pniami trzech dębów stał się godłem Chełma. Legenda głosi dalej, że władca podziemnego świata, duch białego niedźwiedzia Bieluch strzeże również skarbów ukrytych w podziemiach.
http://209.85.129.132/search?q=cache:sg ... =168&gl=pl
Strona z 5 < Poprzednia Następna >