Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Wydział Wschodni "Solidarności Walczącej"

13.07.2009 16:03
Piotr Hlebowicz

Wydział Wschodni "Solidarności Walczącej"

Referat wygłoszony na konferencji naukowej w Ełku 15 grudnia 2005 roku w filii Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego
(wersja rozszerzona w części poświęconej Wydzialowi Wschodniemu SW)


Hlebowicz PiotrJeździłem na Kresy już jako dziecko, z rodzicami. W Grodnie i okolicach pozostało sporo krewnych ze strony Ojca, więc odwiedzaliśmy się wzajemnie, choć wyrobienie zaproszenia w czasach breżniewowskiego ZSSR było skomplikowane i z mnóstwem ograniczeń. Dziadek pozostawił tam cały majątek i w 1946 r. wyjechał ze swoją rodziną na Warmię. Nic więc dziwnego, że zawsze ciągnęło mnie na Wschód. Mój dziadek, Franciszek Hlebowicz zaszczepił we mnie miłość do utraconych terenów, razem słuchaliśmy "Wolnej Europy", rozmawiali o historii, Katyniu. I to po nim odziedziczyłem antykomunizm. Samodzielnie zacząłem jeździć na Grodzieńszczyznę od 1986 roku. Widziałem tam Polaków, których na siłę chciano zrusyfikować, zabronić dostępu do religii i historii. Miano pewnie nadzieję, że następne pokolenia zatracą swą polską tożsamość i zapomną o macierzy. Ale nic to nie dało, język i wiara przetrwały. Wybierając się w tamtą stronę, za każdym razem zabierałem ze sobą podręczniki do języka polskiego, katechizmy i inne książki religijne. Poznawałem polskie środowisko, wyjeżdżałem poza Grodno w stronę Lidy, Wołkowyska. Zawitałem też do Wilna, gdzie zetknąłem się także z opozycją litewską. Wtedy zaczęła we mnie kiełkować idea utworzenia przy SW Wydziału Wschodniego. Podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z Jadzią Chmielowską, będącą w ścisłym kierownictwie Solidarności Walczącej, a od początku 1988 roku przewodniczącą Komitetu Wykonawczego "SW". Rodzina Jadzi pochodzi także z Kresów, więc nic dziwnego, że poparła tę ideę, i gdzieś jesienią 1987 roku doprowadziła do spotkania z Kornelem Morawieckim (na pewno przed jego aresztowaniem w listopadzie 1987) i jeszcze paroma osobami zainteresowanymi tematem. SW od dawna interesowała się sprawami wschodnimi, co przejawiało się w licznych publikacjach na łamach biuletynów organizacji. Wiodącym motywem była wojna w Afganistanie; czuliśmy, że to właśnie Afganistan będzie przełomowym momentem rozpadu ZSSR i bloku wschodniego. Sowieci ponosili tam ciężkie straty i przez wiele lat nie mogli opanować większej części okupowanego kraju. Naturalnie byliśmy po stronie mudżahedinów i życzyliśmy im zwycięstwa. W 1985 roku zginął w Afganistanie nasz kolega, Lech Zondek, który wyjechał z Polski i nielegalnie dotarł do afgańskich partyzantów. Przyłączył się do walki przeciw sowietom i zyskał pełne uznanie mudżahedów. Po śmierci towarzysze broni – muzułmanie – na jego grobie w górach ustawili potężny krzyż. Zondek był w SW... Tematami poruszanymi w biuletynach SW były także wydarzenia w ZSSR – wiadomości z łagrów, aresztowania obrońców praw człowieka, demonstracje (np. ta z 1986 w Kazachstanie), nastroje narodowościowe.

Po naradzie ze swoimi najbliższymi współpracownikami Kornel zaakceptował projekt, tak więc w 1988 roku oficjalnie ogłosiliśmy o powstaniu Autonomicznego Wydziału Wschodniego Solidarności Walczącej. Z Wydziałem – oprócz mnie i Jadzi Chmielowskiej – współpracowali m.in. Maciej Ruszczyński, Wojtek Stando, Roman Zaleski, Piotr Pacholski, Selim Chazbijewicz, Lech Jęczmyk, Tadeusz Markiewicz, dr Janusz Kamocki, profesor dr hab. Leszek Bednarczuk, Sebastian Rybarczyk. Niektórzy nie byli członkami SW, współpracowaliśmy wtedy bardzo ściśle z LDPN-em i PPN-em oraz innymi organizacjami. W Wydziale Wschodnim pracowało dużo więcej osób, niż wymieniłem; po zebraniu materiałów i opracowaniu tematu osobno, ich nazwiska zostaną przedstawione.

W pierwszym okresie działania Wydziału Wschodniego, wiadomości o ZSSR czerpaliśmy z rosyjskich i ukraińskich gazet emigracyjnych (dostawałem od Natalii Gorbaniewskiej z Paryża tygodnik "Russkaja Mys'l", przychodziła także pocztą gazeta "Ukraińskie Słowo"), słuchałem również "Radia Swoboda", BBC i "Głosu Ameryki" po rosyjsku, ukraińsku i białorusku. Głuszyli straszliwie, jednakże do nasłuchu "wrogich" radiostacji (także "Wolnej Europy") udało mi się kupić w sklepie sowiecki odbiornik produkowany na eksport, z falami krótkimi od 13 metrów, gdzie odbiór był przyzwoity. Zazwyczaj dla bloku wschodniego produkowano radia od 25 metrów wzwyż, by uniemożliwić słuchanie tych rozgłośni. Od Aleksandra Podrabinka otrzymywałem drogą pocztową z Moskwy niezależną gazetę "Ekspress Chronika". Podrabinek zbierał z całego ZSSR informacje o łamaniu praw człowieka i wydawaną nieoficjalnie gazetę rozsyłał po kraju i za granicę. To było nieocenione źródło informacji. Co ciekawsze materiały przedrukowywaliśmy w różnych biuletynach oddziałów SW. Propagował je również nasz comiesięczny Serwis Agencji Informacyjnej SW.

Na początku 1989 roku moje wyjazdy na Wschód stały się częstsze i efektywniejsze. Wreszcie udało się nawiązać prawdziwie partnerskie stosunki z litewskimi organizacjami niepodległościowymi, głównie z Sajudisem, Ligą Wolności Litwy (Antanas Terleckas, Andrius Tučkus, Leonardas Vilkas, Genute Šakaliene, Linas Bukauskas, ksiądz Julius Sasnauskas i jego siostra Eleonore Sasnauskaite, Algirdas Andriušaitis, Vitalius Zubka) oraz Młodą Litwą (Stasys Buškevičius, Edvardas Kriščiunas, Vytas Mikenas, Darius Gruzdys) oraz Demokratyczną Partią Litwy (Saulius Pečeliunas) i innymi działaczami niepodległościowymi, jak np. Vytautas Milvydas. Do Wilna w 1990 jeździłem prawie co miesiąc. Na początku sam, potem z Maciejem Ruszczyńskim, Jadwigą Chmielowską, Wojciechem Stando, Romanem Zaleskim. Raz nawet udało mi się wyciągnąć do Grodna i Wilna Marka Biesiadę, członka krakowskiego oddziału SW. W Wilnie spotykałem często Mariusza Romana, działacza gdyńskich środowisk podziemnych.

Okazało się, że Litwa i pozostałe kraje bałtyckie mają największe aspiracje niepodległościowe ze wszystkich sowieckich republik, co zapoczątkowało powstanie ruchu społecznego Sąjudis. Na jego czele stanął Vytautas Landsbergis, nazywany w ZSSR litewskim Wałęsą. Nic więc dziwnego, że to właśnie na Litwę ciągnęły pielgrzymki przedstawicieli opozycyjnych organizacji z Gruzji, Azerbejdżanu, Armenii, Kazachstanu, Ukrainy, Łotwy, Estonii i innych zakątków ZSSR. I to właśnie Litwa uruchomiła "reakcję łańcuchową" naszych kontaktów na cały ZSSR. Byli łagiernicy litewscy, których poznaliśmy (m.in. Antanas Terleckas, Vytautas Milvydas) dawali nam adresy opozycjonistów z innych republik, z którymi razem w łagrach siedzieli – i mogliśmy tam jechać bez obaw: na miejscu mieliśmy zapewniony kwaterunek, rozpoznanie sytuacji i pomoc w nawiązywaniu kontaktów z niepodległościowymi ugrupowaniami. Dzięki takim układom byliśmy wiarygodni, a tym samym dopuszczani do zamkniętego grona działaczy niepodległościowych. Tak było w Gruzji, na Ukrainie, w Mołdawii, republikach Bałtyckich, w Azji Średniej i w samej Rosji. Wszędzie tam odkryliśmy również skupiska Polaków, zapomnianych przez ojczyznę. Wydział Wschodni zaczął więc działać i w tym kierunku.

4 września 1990 r. odbyła się Konferencja Praw Człowieka Wilno-Leningrad. To właśnie na nią Jadwiga Chmielowska dostała zaproszenie od Mera Leningradu, Anatolija Sobczaka. Nawiasem mówiąc, to przyczyniło się do odwołania 1 sierpnia 1990 r. wystawionego za nią listu gończego, gdy zaczęła starania o paszport! ! Dostała go natychmiast. Jej wystąpienie na konferencji było tłumaczone przez "specjalistę" z Inturistu; bardzo szybko zrozumiała, że przekład jej wystąpienia jest na tyle wypaczony przez "tłumacza", iż postanowiła mówić tak jak tylko potrafi, po rosyjsku. Była to mieszanka polskiego, ukraińskiego i rosyjskiego. Jadwiga Chmielowska oświadczyła, że jednym z podstawowych praw człowieka jest prawo do posiadania własnego państwa, tak więc wszystkie narody ujarzmione w ZSRR winny starać się o utworzenie niepodległych państw. To wydarzenie zostało odnotowane w książce "Gry polityczne - orientacja na dziś" (wydawnictwo "Volumen", 1991 rok). Jak piszą jej autorki (Małgorzata Dehnel-Szyc i Jadwiga Stachura), było to pierwsze na terytorium ZSRR publiczne przyznanie praw do samostanowienia narodów i wezwanie do walki o niepodległość.

Z Jadwigą w jesieni 1990 roku odwiedziliśmy po raz pierwszy Syberię. Zaprosili nas Polacy z Tomska, których Jadzia spotkała w Leningradzie na Konferencji Praw Człowieka. Tomsk w tym czasie był miastem zamkniętym dla cudzoziemców; tak więc należało wjechać do miasta nielegalnie. Przylecieliśmy do Nowosybirska, skąd gospodarze wzięli nas samochodem do Tomska (ok. 300 km). Przebywaliśmy tam kilkanaście dni, rozpoznaliśmy sytuację polskiej diaspory i musieliśmy niepostrzeżenie zmykać, gdyż niektóre "organa" zauważyły naszą obecność i badały legalność naszego pobytu. Dość powiedzieć, że z Tomskiem związany jestem do dnia dzisiejszego: od 2001 roku organizujemy dla młodzieży polskiego pochodzenia coroczne szkoły letnie. Trwają one trzy tygodnie. A od 1998 roku jestem przedstawicielem na Polskę Stowarzyszenia "Dom Polski" w Tomsku. Zanim przyjechaliśmy do Tomska, zrobiliśmy rozpoznanie w Mołdawii, na Ukrainie, w tym na Krymie. Mieliśmy spotkania z liderami Frontu Narodowego Mołdawii, między innymi z Jurie Roszka, z mołdawską organizacją młodzieżową, na której czele stali Sorin Bucataru, (nazwiska jego zastępcy nie pamiętam) i Ludmiła Grabucea, oraz z ukrywającymi się mołdawskimi dezerterami z armii sowieckiej. Mołdawia w owym czasie przeżywała prowokację sowiecką w tzw. Republice Nadniestrzańskiej. Ten rejon mołdawski zamieszkiwała ludność rosyjskojęzyczna: w czasach sowieckich przesiedlono tu wiele tysięcy Rosjan z głębi kraju dla budowy dużej elektrowni wodnej. Rosjanie pozostali, pozostał też sowiecki garnizon z 58 armią na czele (słynny gen. Aleksandr Lebied'). Po ogłoszeniu przez Mołdawię niepodległości, "Naddniestrze" ogłosiło secesję (miasta Tiraspol, Dubossary). Rozpoczęły się walki zbrojne przy poparciu Moskwy. Sprawy "Naddniestrza" nie uregulowano do dziś, a armia rosyjska nadal tam stacjonuje. W Mołdawii Kreml szykował kolejną prowokację na tle etnicznym. Jedną z prowincji zamieszkują turkojęzyczni Gagauzi, których próbowano skłócić z Mołdawianami. Konflikt wisiał na włosku, jednak strony doszły do porozumienia. Moskwa się przeliczyła. W Kiszyniowie mieszkaliśmy zazwyczaj w mieszkaniu znanego reżysera dokumentalisty Viku Bucataru (ojciec Sorina). Viku często jeździł z kamerą w rejon konfliktu zbrojnego do "Naddnietrza". Kręcił tam filmy dokumentalne. W czasie jednej z podróży mało nie zginął od eksplozji rosyjskiego pocisku z czołgu. Poległ jego asystent (jeśli dobrze pamiętam, kamerzysta).

W Kijowie trafiliśmy na miasteczko namiotowe protestujących przeciwko sowieckiej obecności na Ukrainie, a lider Tatarów Krymskich Mustafa Dżemilew obwoził nas po miasteczkach namiotowych na Krymie, gdzie mieszkali powracający z Uzbekistanu zesłani w 1944 roku Tatarzy Krymscy. Do tej pory władze sowieckie zabraniały Tatarom nie tylko osiedlać się na Krymie, lecz nawet tam przyjeżdżać ! W 1988 roku społeczność tatarska zaczęła masowo powracać, a że władze Krymu nie dawały powracającym ziemi pod budowę domów – ci zajmowali ją sami, przeważnie grunty kołchozowe i sowchozowe. Władze reagowały represjami: organizowane pogromy miasteczek namiotowych pozbawiły życia kilkunastu osób, w tym kobiet i dzieci. Równano je z ziemią, ludzi przepędzano i uważano, że problem przestał istnieć. A Tatarów przybywało, miasteczka się odbudowywały. Władza zmuszona była do ustępstw, wydzielano tereny pod kompleksową budowę dla całych grup, głównie na peryferiach miast (Symferopol, Bachczysaraj), w miejscach mało atrakcyjnych i prestiżowych.

Pierwszy kontakt z Tatarami Krymskimi nawiązałem w grudniu 1989 roku, kiedy to na zaproszenie niezależnych związków studenckich (Ukraińska Studencka Spiłka) przebywałem w Kijowie. Mieszkałem w akademiku, mój pobyt zorganizowali poznani wcześniej w Wilnie studenci Wołodymyr Sokór i Sierhiej Klujew. Był to gorący czas strajków studenckich, oraz intensywnej kampanii Ukraińskiego Ruchu na rzecz niepodległości Ukrainy i wyjścia republiki z ZSSR. Wspomagaliśmy te akcje, zwłaszcza informacyjnie i sprzętowo. Działacze Ukraińskiej Partii Republikańskiej (URP), Ukraińskiego "Ruchu", SNUM-u, UNDL-u oraz studenci przyjeżdżali do Polski i przechodzili w drukarniach SW szkolenia poligraficzne, otrzymywali przydatne akcesoria do drukowania. Od początku 1988 woziliśmy na Ukrainę wydawnictwa emigracyjne (po ukraińsku) – gazety, książki, ulotki. Dla grekokatolików (unitów) na Zakarpaciu książeczki religijne po ukraińsku. Pocztą posyłaliśmy negatywy gazet "Ukraińskie Słowo" i "Russkaja Mys'l". Opozycjoniści ukraińscy robili z nich zdjęcia i kolportowali w sporych ilościach wśród ludzi. W Kijowie poznałem Stepana Chmarę, braci Choryniów, Olesia Szewczenkę, a na jednym z wieców delegatkę Krymskich Tatarów – Awę Azamatową. Po powrocie do Polski natychmiast skontaktowałem się z Selimem Chazbijewiczem. Z inicjatywy SW i środowiska polskich Tatarów wystosowano zaproszenie do lidera Krymskich Tatarów, Mustafy Dżemilewa. On sam nie miał możliwości do Polski przyjechać, postanowił więc wysłać Awę Azamatową. Skorzystano z mojej wizyty na Krymie na początku 1990 roku i wraz z Awą pojechaliśmy do Polski przez Litwę. W Wilnie Awa spotkała się z liderem Tatarów litewskich Adasem Jakubauskasem oraz przedstawicielami opozycji litewskiej. W Warszawie Awę Azamatową przyjął turkolog i współwydawca wydawnictwa "Obóz" – Andrzej Ananicz. Podarował Tatarom kamerę wideo, obiecał poparcie propagandowe. W Gdańsku Awa goszczona była kilkanaście dni przez Selima Chazbijewicza, odbywały się także spotkania z liderami SW oraz innych polskich partii i organizacji. Współpraca, która trwa po dzień dzisiejszy, została nawiązana. Od tej pory byliśmy zapraszani wielokrotnie na wszystkie ważne wydarzenia w życiu Tatarów Krymskich, kulturalne i polityczne (m.in. na Kurułtaje – zgromadzenia narodowe Tatarów Krymskich, coś w rodzaju parlamentu). Ruszyła pomoc poligraficzna – do Tatarów zawieźliśmy maszyny poligraficzne, blachy światłoczułe, farbę. Na miejscu, w Bachczysaraju wraz z Maćkiem Ruszczyńskim wyszkoliliśmy na offsecie przyszłych tatarskich drukarzy. Robili miniaturkę swojej gazety "Avdet" ("Powrót"); ze względów finansowych "Avdet" w normalnym formacie wychodził w małym nakładzie. Współpraca z liderami OKND, Medżlisu i tatarskich organizacji młodzieżowych układała się fantastycznie. Prócz niekwestionowanego przywódcy Krymskich Tatarów Mustafy Dżemilowa należy tu wymienić Refata Czubarowa, Sinawera Kadyrowa, Szewketa Kajbullajewa, Serwera Kerimowa, Awę Azamatową, Refata Adilseitowa, Ilmi Umerowa, Enwera Kurtijewa, Nadira Bekirowa, Serwera Tuwarczi, Aidera Ismaiłowa, Lufti Osmanowa, Abdureszita Dżepparowa, Ajdera Mużdawę, Reszata Dżemilowa, Aisze Seitmuratową, Abdurrahima Demirayaka (Aisze i Abdurrahim kierowali emigracją Tatarów Krymskich w USA, w połowie lat 90. Aisze wróciła na Krym na stałe), Lilę Budżurową (wieloletnią redaktor naczelną "Avdeta").

Pod koniec roku 1990 wraz z Jadzią Chmielowską wyjechaliśmy do Stambułu, by nawiązać kontakty z diasporą Tatarów Krymskich, mieszkającą w Turcji. Selim Chazbijewicz dał nam adres wspaniałego działacza przedwojennej organizacji "Prometejskiej" – pana Murata Jakupoglu (Jakubowskiego), polskiego Tatara, który po II wojnie światowej znalazł swoje miejsce w Stambule. Nie mógł pozostać w Polsce – NKWD skrzętnie wyszukiwało i likwidowało wszystkich ludzi, którzy powiązani byli z tym antykomunistycznym ruchem oporu. Pan Murat zapoznał nas z Tatarami Krymskimi, w większości staruszkami po osiemdziesiątce, którzy z Krymu do Turcji uciekli w roku 1920 wraz z armią generała Wrangla. Entuzjastycznie odnieśli się do propozycji koordynowania przepływu pomocy finansowej i humanitarnej z Turcji dla swych braci na Krymie. Od tej pory przedstawiciele tatarskiej diaspory w Turcji pracują na rzecz Tatarów Krymskich. Pamiętam pana Sabri Arikana, który też nieźle posługiwał się językiem polskim. Przed wojną studiował w Poznaniu... Parokrotnie widziałem go później na Krymie. W czasie jednego z Kurułtajów pan Sabri tłumaczył toczące się po rosyjsku obrady Kurłtaju na język turecki. Ciekawostką jest to, że w tym przypadku językiem pośrednim był polski – pan Sabri nie znał rosyjskiego, Jadwiga tłumaczyła więc obrady Tatarów z języka rosyjskiego na polski, a Sabri Tatarom z Turcji – na turecki. Symptomatyczne jest to, że diaspora tatarska w Turcji zachowała znakomitą znajomość języka tatarskiego. Jest on bardzo zbliżony do języka tureckiego, lecz różni się akcentem i drobnymi szczegółami. Większość młodych Tatarów po powrocie na Krym ze zsyłki w Uzbekistanie ma problem ze swoim językiem: jak wiadomo, Krym po 1944 został zasiedlony przez Rosjan. Wtapiając się w środowisko rosyjskojęzyczne, dzieci i młodzież tatarska zaczynają operować językiem rosyjskim nie tylko pomiędzy sobą, ale też w domu. Żłobki, publiczne przedszkola, szkoły i wyższe uczelnie na Krymie kształcą dzieci i młodzież wyłącznie w języku rosyjskim. Języki ukraiński i tatarski są co najwyżej dołączone jako fakultatywne. Paradoksalnie, czas zsyłki (45 lat) w uzbeckim środowisku nie przyniósł językowi tatarskiemu, religii muzułmańskiej, tradycji i zwyczajom przodków takiego spustoszenia, jak parę lat pobytu na ojczystej ziemi... Obecnie zakładane są szkoły (medresy), w których oprócz podstaw religii naucza się języka tatarskiego.

Jakże było wzruszające, gdy widzieliśmy pana Murata Jakupoglu (Jakubowskiego), słuchającego ze łzami w oczach Sonetów Krymskich Adama Mickiewicza z kaset magnetofonowych. Pan Murat przyjechał z Turcji do Polski na stałe w połowie lat dziewięćdziesiątych. Zmarł niedawno, pochowano go na cmentarzu muzułmańskim w Warszawie.

Przywieźliśmy ze Stambułu pieniądze na offsety, kupione później w Gliwicach w podziemnym wydawnictwie "Wokół nas" (Rafał Budniok), oraz Koran w kilku walizkach i plecakach (przerzucany następnie na Krym, do Tatarstanu i Azji Średniej). Do kazachskiej Polonii dotarłem wczesnym latem 1990 roku. Robiliśmy wtedy z Wojtkiem Stando objazd Kaukazu, Krymu, Ukrainy i Azji Środkowej. Ponad półtora miesiąca w ciągłej drodze. Ciągłe spotkania, gościna i rozmowy w środowiskach niepodległościowych odwiedzanych republik. Z polecenia Kornela Morawieckiego i Władimira Bukowskiego sondowaliśmy, jakie organizacje opozycyjne i antykomunistyczne z poszczególnych republik ZSSR zechcą wejść do organizowanego właśnie Centrum Koordynacyjnego Warszawa '90.

Wiosną 1990 roku zrobiłem z Romkiem Zaleskim podobny objazd republik Bałtyckich i Białorusi, byliśmy także w Moskwie. Tam spotkaliśmy się z liderką rosyjskiego DS-u (Demokraticzesskij Sojuz) Walerią Nowodworską. DS Nowodworskiej także wszedł do Centrum. Inicjatywa Bukowskiego i Morawieckiego otrzymała wszędzie bez wyjątku poparcie liderów organizacji niepodległościowych, z którymi się spotykaliśmy. Efektem naszych wyjazdów (z Jadzią, Wojtkiem i Romkiem) było zorganizowanie jesienią 1990 roku konferencji w Warszawie. Na niej właśnie powołano międzynarodową organizację Centrum Koordynacyjne Warszawa '90. Władimir Bukowski już wcześniej założył na emigracji organizację, która miała na celu integrację poczynań niepodległościowych w części republik ZSSR. Organizacja Bukowskiego nosiła nazwę "Demokratija i Niezavisimos't'" (Demokracja i Niezawisłość). Jednakże Centrum Koordynacyjne – jak się później okazało – skupiło większą ilość organizacji i partii niepodległościowych, a tym samym jego działalność była obszerniejsza i bardziej efektywniejsza. Bukowski zdobył fundusze na przewóz sprzętu poligraficznego, organizację konferencji Centrum, których było kilka w ciągu ponad dwóch lat pracy. Pamiętam konferencje w Mardu (Estonia), w Bursztynie koło Stanisławowa (Ukraina), w Moskwie, Tbilisi i Mińsku. Miała się odbyć jeszcze jedna konferencja w Erewanie (Armenia), jednakże już nie pamiętam, czy do niej doszło.

Konferencje partii niepodległościowych ze wszystkich republik odbywały się co kilka miesięcy w różnych częściach rozpadającego się imperium. Było to taniej niż w Polsce. Rozwiązywano na nich m.in. spory etniczne. Wiadomo było powszechnie, że Moskwa prowokuje i organizuje pogromy i konflikty narodowościowe. Bez problemów na naszych konferencjach spotykali się Azerowie z Ormianami. Wyjaśniano pogromy w Baku i Sumgaicie, genezę konfliktu w Karabachu. Omawiano wspólne działania. W tym czasie dzięki pomocy sprzętowej i finansowej Ireny Lasoty z IDEE poszczególne partie były zaopatrywane w sprzęt poligraficzny. Estończycy dostali "Romajora" od Andrzeja Fedorowicza, wydawcy podziemnego z Warszawy. Kazimierz Michalczyk z Berlina dostawał od Niny Karsov całe ciężarówki wydawnictw zakazanych w ZSRR. Michalczyk, nasz przedstawiciel w Berlinie, organizował transporty do Polski, a my przerzucaliśmy je dalej, za wschodnią granicę. Przez Kazimierza Michalczyka przekazywaliśmy dla Niny Karsov w Londynie listy z wykazami organizacji na Ukrainie i w innych republikach, dla których mieliśmy zamiar dostarczać otrzymywane książki i biuletyny. Szczegóły w Dodatku "Współpraca Wydziału Wschodniego SW z Niną Karsov (Londyn)".

Jesienią 1989 roku pojechałem do Berlina Zachodniego na zaproszenie redakcji "Poglądu", gościłem u szefa pisma, Edwarda Klimczaka. Prowadziłem rozmowy o książkach oraz pomocy sprzętowej dla wschodu. Wszystkie sprawy załatwiłem ekspresowo, gdyż Jadwiga Chmielowska już wcześniej zasygnalizowała Michalczykowi nasze zapotrzebowania. Omawiałem praktycznie szczegóły, miałem więc czas na obserwowanie ostatnich chwil dogorywającego NRD. Choć nie było jeszcze porozumienia o zjednoczeniu Niemiec, przez wybite dziury w słynnym berlińskim murze ludzie swobodnie przechodzili z sektora komunistycznego do Berlina Zachodniego przy milczącej obojętności strażników na wieżyczkach. Od redakcji "Poglądu" otrzymaliśmy wtedy sprzęt i materiały związane z poligrafią oraz książki i egzemplarze "Poglądu". Ledwie z tym wszystkim dowlokłem się do Krakowa (jechałem pociągiem).

Taras Kuzio z Londynu i Roman Kryk z warszawskiego Ukraińskiego Biura Informacyjnego organizowali nie tylko książki dla Ukrainy, ale też wspierali pracę zorganizowanego później w lokalu Komitetu Obywatelskiego w Warszawie Ośrodka Informacyjnego (Pałacyk Sobańskich).

Jadwiga Chmielowska wielokrotnie odwiedzała Kaukaz. Przechodziła linie frontów. Umożliwiła spotkanie przedstawiciela opozycji gruzińskiej z liderem Osetii w czasie trwania tzw. wojny osetyńskiej. Przemyciła go po prostu jako swego tłumacza. Nauka polskiego trwała kilka godzin. Potem "urwała" się obstawie krasnoarmiejców.

Jedną z ciekawszych akcji Chmielowskiej był skok z autobusu wiozącego dziennikarzy do Baku. Mieli właśnie dostać się jako korespondenci wojenni do Karabachu, ale komendant wojsk moskiewskich – Wolski – postanowił inaczej. Zapakował wszystkich dziennikarzy do autobusu i odesłał do stolicy. Jadwiga i reporter "Echa Moskwy" postanowili jednak zrealizować wcześniej ustalony plan podróży za linię frontu. Wtajemniczona dziennikarka francuska, krzycząc, że musi iść do toalety, spowodowała, że kierowca zwolnił. To wystarczyło. Chmielowska i reporter radiowy wyskoczyli, błyskawicznie zatrzymali samochód jadący z przeciwka i ruszyli do Karabachu.

Jadwiga w swoich artykułach opisywała wojnę na Kaukazie. Tragedie Ormian, Azerów, Gruzinów, Abchazów, Meschetów, Inguszy w Prigorodnym rejonie Władykaukazu (niegdyś Ordżonikidze, Północna Osetia). Chmielowską zaprosiła do Paryża diaspora guzińska. Jeden z wieloletnich więźniów łagrów był pracownikiem Radia Swoboda. Pojechała tam autostopem z Tariełem Gwiniaszwili. W gruzińskiej rozgłośni pracowały mówiące biegle po polsku dzieci pułkowników kontraktowych WP, urodzone przed II wojną światową w Polsce. Ci dystyngowani 80-latkowie to kwiat inteligencji gruzińskiej. Warto przypomnieć, że po upadku niepodległych państw na Kaukazie – Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii w 1921 roku – Piłsudski zaprosił oficerów z tych kaukaskich republik do Polski.

Ciekawostką jest fakt, że większość naszej działalności finansowaliśmy sami. Dostawaliśmy jakieś wynagrodzenie za napisane artykuły, czasami na podróż z budżetu Centrum Koordynacyjnego. Nie byliśmy w Polsce nawet ubezpieczeni. Jeśliby się nam coś stało, np. gdyby (teoretycznie) Chmielowska została ranna w którymś z konfliktów, zostałaby po wstępnym opatrzeniu przewieziona samolotem do Wilna i dopiero tamtejszy szpital udzieliłby jej pomocy.

Z Jadzią Chmielowską i Maćkiem Ruszczyńskim zorganizowaliśmy w końcu 1988 roku w Krakowie (przy ulicy Kazimierza Wielkiego 102) biuro Wydziału Wschodniego "Solidarności Walczącej". Mieściło się ono w wynajętych pomieszczeniach prywatnej posesji i dopiero po "okrągłym stole" nadaliśmy tej instytucji pełną jawność. Do tego momentu właściciel był poinformowany, że zajmujemy się pomocą Polakom na Wschodzie (co częściowo było prawdą). Biuro wyposażone było m.in. w łóżka do spania – o każdej porze dnia i nocy nasi goście ze wschodu mogli liczyć na nocleg i gościnę. Mieliśmy tu także stary offset, więc oprócz druku bieżącego, opozycjoniści z Ukrainy, Litwy i innych zakątków ZSSR mieli możliwość poligraficznych szkoleń. Jeśli my z Jadzią byliśmy na wschodzie, tym wszystkim zajmował się sam Maciej Ruszczyński. I choć na początku przysięgał, że jego noga nigdy nie stanie w ZSSR, to już w roku 1990 i on został zarażony bakcylem misyjnym, zaczął bardzo dużo jeździć po terytorium sowieckim – z nami, a także samotnie. W biurze na Kazimierza Wlk. mieliśmy dyżury nocne, gdyż bardzo często ktoś do nas dzwonił z zagranicy. Część pomieszczeń zapełniona była całymi stertami książek – z Zachodu otrzymywaliśmy literaturę emigracyjną po rosyjsku i ukraińsku (także po angielsku pozycje o ZSSR), Wiele pozycji stanowiły książki religijne i podręczniki do nauki języka polskiego. Woziliśmy to wszystko dla opozycjonistów i Polaków w różne zakątki ZSSR. Z krakowskiego biura Wydziału Wschodniego "SW" przygotowywaliśmy z Jadzią, Maćkiem Ruszczyńskim i Leonardasem Vilkasem oficjalne wizyty w Polsce przedstawicieli Kongresów Estonii (Trivimi Velliste, Kalle Jurgenson, Walery Kałabugin, Andres Amman) i Łotwy (Guntis Vilcans, Ivars Nececkis). Nasi goście przyjechali do Warszawy na zaproszenie przywództwa "Solidarności Walczącej" przed samymi wyborami parlamentarnymi w 1990 (tzw. pierwsze wolne wybory). Odwiedzaliśmy wtedy komitety wyborcze i polityków, z którymi Estończycy i Łotysze rozmawiali o przyszłych, już międzypaństwowych stosunkach (a wtedy jeszcze Łotwa jak i Estonia wchodziły w skład ZSSR! ). Trivimi Velliste i Kalle Jurgenson jechali wtedy do Paryża na obrady KBWE. Nie chcieli starać się o wizy w ambasadach w Moskwie. Załatwiliśmy dla nich spotkania z konsulami w Warszawie. Wizy niemieckie i francuskie dostali w ambasadach w Polsce. Nie czuli się już obywatelami ZSRR. Spotkali się również z późniejszym Premierem Janem Olszewskim i Ministrem Obrony Narodowej Janem Parysem. Rozmawialiśmy o wielu istotnych problemach współpracy międzynarodowej i obrony nowych, niepodległych państw.

Podczas wizyty Estończyków w Warszawie odbyło się spotkanie w Senacie. Przyjął ich dyrektor sejmowego Ośrodka Spraw Międzynarodowych p. Artur Hajnicz. Po rozmowie z nim estońscy przyjaciele stwierdzili, że w polskim Senacie prowadzona jest... antypolska polityka. Jedną z najbardziej szanowanych postaci życia opozycyjnego w Estonii była Lagle Parek, długoletnia więźniarka sowieckich obozów pracy (łagrów). Spotykaliśmy się z nią na konferencjach, oraz w samej Estonii. Współpraca z Lagle była prawdziwą przyjemnością.

Zapraszaliśmy również Litwinów i Ukraińców (z Ukrainy głównie młodzież studencką, przyjeżdżali m.in. działacze studenccy, Wołodymyr Sokór i Sierhiej Klujew). Do biura przychodzili także ludzie z innych polskich organizacji – NZS-u (Robert Bodnar), Ligii Republikańskiej (Wojtek Polaczek), przedstawiciele PPN-u, Federacji Młodzieży Walczącej, KPN-u. Młodzież studencka z Ukrainy szkolona była w technikach drukarskich przez grupę Solidarności Walczącej w Jastrzębiu Zdroju, której przewodził Marek Bartosiak, ps. "Bartek".

Jak już wcześniej wspomniałem, latem 1990 roku odwiedziliśmy rodaków w obwodzie Kokczetawskim (północny Kazachstan), gdzie mieszkają potomkowie Polaków, w latach 1937-38 zesłanych z Ukrainy sowieckiej. Według oficjalnych szacunków tylko w tym rejonie mieszka ponad 30 tysięcy osób przyznających się do polskiego pochodzenia. Nawiązane kontakty z powstającym w tym okresie pierwszym Polskim Stowarzyszeniem w Kazachstanie ("Polonia Północna") zaowocowały długoletnią wspaniałą współpracą. Pionierami odradzania się Polskiej myśli kulturalnej, tradycji i katolickiej wiary byli – Anatol Diaczyński, Nina i Wiktor Rupetowie, Piotr Kuberski, Antonina Kasonicz. Wszyscy oni mieszkają już w Polsce na statusie repatriantów.

W późniejszym okresie (1991-1992) wraz z Maciejem Ruszczyńskim działaliśmy na tych terenach na rzecz repatriacji. Nasza słynna ankieta sondażowa, która miała pokazać, że – wbrew oficjalnym opiniom w Polsce – wielu naszych rodaków chciałoby przyjechać do Polski na stałe, zrobiła sporo zamieszania w moskiewskiej ambasadzie RP (ekipa Cioska) i polskim parlamencie. Dość powiedzieć, że za tę akcję straszono nas prokuratorem i nazywano rozrabiaczami. "Gazeta Wyborcza" drukowała oszczerstwa przeciwko nam. W ambasadzie usłyszeliśmy także, iż przeprowadzamy antypolską robotę...

Ankieta została przygotowana przez nas po konsultacjach z działaczami polonijnymi Kokczetawu i Karagandy. Na przełomie 1991/1992 przeprowadziliśmy na tych terenach szereg zebrań z rodakami, na których podnosiliśmy kwestie repatriacji. Bywało tak, że po zebraniu w jednej miejscowości jechaliśmy zaraz na zebranie w drugim rejonie, a za nami podążała obwodowa KGB, lecz na szczęście już tylko wąchali nasze ślady. W zimie szczególnie ciężko poruszać się jest po kazachskich stepach: zaspy, zawiana droga i mrozy dochodzące nierzadko pod -50 stopni. Ankiety (w ilości masowej) dotarły też do naszego parlamentu i władz RP. Od tego momentu zajęto się tą sprawą. Wielokrotnie zapraszano nas na posiedzenia Senackiej i Sejmowej Komisji ds. łączności z Polakami na Wschodzie, gdzie ja, Maciek, Jadzia i Janusz Kamocki przedstawialiśmy te problemy. Osobą, która otworzyła nam drzwi do Senatu i Sejmu, była pani senator Jadwiga Rudnicka z Gliwic. Ona, jak i ówczesny prezes PSL-u Roman Bartoszcze pomagali nam w sprawach wschodnich, jak nikt inny. Z ich biur poselskich mogliśmy zawsze dzwonić do ZSSR, wysyłać i otrzymywać faksy, pan Bartoszcze nieraz użyczał nam swego samochodu służbowego, gdy istniała taka potrzeba. Lecz jest to oddzielny temat, godny rozszerzenia i osobnego zbadania.

Na temat repatriacji prowadziłem korespondencyjną dyskusję z redaktorem naczelnym paryskiej "Kultury", Jerzym Giedroyciem (przełom lat 80-90). Pan Giedroyc zapraszał mnie nawet do Paryża, obiecując opłacić podróż oraz pobyt. Miał zamiar spotkać mnie ze środowiskiem polskim we Francji w celu przybliżenia im losów naszych rodaków w Kazachstanie i na Syberii. Jednak nic z tego nie wyszło po tym, jak ostro skrytykowałem jego poglądy na te sprawy: otóż Giedroyc był kategorycznie przeciwny akcji repatriacyjnej do Polski. Uważał, że w Kazachstanie i Uzbekistanie (!) należy tworzyć polskie autonomie terytorialne z kulturą i językiem polskim. I dzięki temu – według redaktora "Kultury" – powstałoby polskie lobby, które miałoby służyć ojczyźnie. Wyjaśniałem Giedroyciowi, że wszelkie autonomie tego typu to potencjalne zarzewie konfliktu na tle etnicznym; podawałem przykłady Karabachu, Osetii, Abchazji, Naddniestrza. Chyba mu wtedy napisałem, że przy całym szacunku dla jego osoby uważam, iż na sprawach wschodnich zupełnie się nie zna i nie ma wyczucia w tym kierunku; by cokolwiek wiedzieć, należy tam po prostu bywać. Pewnie się obraził, ponieważ korespondencja się urwała. I zaproszenie do Paryża wygasło...

Gościnnym dla nas miejscem w Warszawie było biuro Konfederacji Polski Niepodległej na Nowym Świecie. Szefem biura był wtedy członek "SW" Seweryn Jaworski, który z sympatią patrzył na nasze zaangażowanie na wschodzie. Tu zawsze można było przyjść, odpocząć, zadzwonić, porozmawiać, użyć biura na skrzynkę kontaktową. Bardzo często odwiedzaliśmy to miejsce, zwłaszcza gdy przyjeżdżaliśmy z naszej głównej bazy – z Wilna lub tam się udawaliśmy. A i herbaty pan Seweryn nie odmówił, czasem jedzeniem poczęstował...

Nasze krakowskie biuro funkcjonowało ponad rok, potem zabrakło funduszy na jego utrzymanie. A i tak po powstaniu Centrum Koordynacyjnego "Warszawa '90" pod koniec 1990 roku ciężar działań przeszedł do Warszawy, więc nie było sensu dalej wynajmować pomieszczeń w Krakowie. Do Centrum zgłosiły akces (oprócz głównego sygnatariusza – SW i opozycyjnych ruchów w ZSSR) niektóre polskie ugrupowania polityczne – np. PPN Szeremietiewa-Stańskiego i LDPN (Liberalno-Demokratyczna Partia Niepodległość) Piotra Majchrzaka. Przyłączyli się także Bułgarzy, Rumuni oraz laotańscy politycy na wygnaniu. Przy okazji powstała Fundacja Wschodnia "Wiedza", która miała za zadanie gromadzenie środków finansowych na działalność oraz sprzęt poligraficzny, przerzucany następnie do ZSSR. Byliśmy członkami tej fundacji. Wspólnymi siłami zorganizowaliśmy główne biuro Centrum Koordynacyjnego ("Biuro Informacyjne"); po rozmowach z Instytutami Obywatelskimi przy Lechu Wałęsie, ich szef Zdzisław Najder wydzielił nam pomieszczenie w Pałacyku Sobańskich przy Alejach Ujazdowskich. Można było tam przebywać nie tylko w dzień, biuro pracowało 24 godziny na dobę. Dysponowaliśmy telefonem, faksem oraz komputerem (oczywiście, jak na te czasy bardzo prymitywnym). I tu czekały na potrzebujących rozkładane łóżka oraz materace, środki łączności, herbata. Siedzibą opiekował się Piotr Pacholski z LDPN-u, wysyłał i przyjmował wszelkie materiały i informacje, opracowywał je i robił analizy. Przy Piotrze pracowało jeszcze kilka osób.

Największych wysiłków biura wymagały wydarzenia na Litwie w styczniu 1991 roku. Cały personel z Piotrem Pacholskim i Jadzią Chmielowską na czele siedzieli całymi dobami przy telefonie i faksie, odbierali nasze telefony z litewskiego parlamentu (dzwoniliśmy z sali posiedzeń – gdzie spaliśmy – na przemian z Leonardasem Vilkasem) i po opracowaniu informacji przekazywali polskim i zagranicznym mediom. Biuro koordynowało też akcję wysyłki na Litwę potrzebnych materiałów (szczegóły w dodatku "Styczniowe świadectwo pamiętnego 1991 roku"). Głównym specjalistą Centrum Koordynacyjnego od wynajdywania i przygotowywania do wysyłki na wschód wszelkich maszyn poligraficznych był Tadeusz Markiewicz, były drukarz "Tygodnika Mazowsze", jeden z założycieli (wraz z Adamem Borowskim) oddziału "Solidarności Walczącej" na Mazowszu, oraz Piotr Izgarszew, drukarz w Regionie Mazowsze "Solidarności". W 1990 i 1991 było przygotowanych i przerzuconych do ZSSR kilkanaście offsetów, powielaczy i innego sprzętu poligraficznego. O ile pamiętam, sprzęt został przetransportowany między innymi na Litwę, Krym, na Ukrainę, do Gruzji i Kazachstanu. Organizacje, które były adresatem przesyłek, albo uruchamiały poligrafię same, gdy ich ludzie przeszli przeszkolenie u nas, w Polsce, albo jeździliśmy na miejsce i tam uczyliśmy obsługi offsetów i powielaczy (z Maćkiem byłem u Tatarów Krymskich w Bachczysaraju, sam natomiast pojechałem z misją uruchomienia sprzętu do Gruzji i Kazachstanu).

W 1991 roku utworzyliśmy "Instytut Polska-Wschód im. gen. Macieja Sulkiewicza", który zorientowany był w szczególności na sprawy związane z Tatarami Krymskim i Tatarami Kazańskimi. W skład instytutu weszli: Selim Chazbijewicz, Jadwiga Chmielowska, Janusz Kamocki, Leszek Bednarczuk, Maciej Ruszczyński, ja i jeszcze parę osób z naszego środowiska. Można dodać, że Instytut działał jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Na przełomie 1991/1992 w Gruzji, w wyniku prowokacji sowieckiej, rozpoczęła się wojna domowa. Oprócz walk bratobójczych w samym Tbilisi, moskiewskimi rękami rozbudzony został sztuczny konflikt secesyjny w gruzińskiej prowincji autonomicznej – Abchazji. Efektem tego była ucieczka prezydenta Zwiada Gamsachurdii z Tbilisi i pozbawienie go władzy. Gamsachurdia nie był lubiany przez swoich kolegów – byłych opozycjonistów, jednakże wybrany w demokratycznych wyborach, miał mandat do sprawowania funkcji prezydenta Gruzji. Niestety, Zwiad Gamsachurdia zrobił wiele błędów, które doprowadziły do wykorzystania sytuacji przez Moskwę. Odwrócili się od niego byli opozycjoniści, z którymi działał w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na rzecz niepodległości Gruzji, paru z nich nawet kazał zamknąć w więzieniach gruzińskiego KGB. Podejrzewano go o to, że po aresztowaniu w latach 80. przez sowieckie KGB, podpisał lojalkę i podjął współpracę ze służbami w zamian za łagodne potraktowanie. Wypomniał mu to w 1989 roku najwybitniejszy działacz na rzecz niepodległości Gruzji, wieloletni łagiernik – Merab Kostawa i miał ku temu podstawy. Dość powiedzieć, że po masowych aresztowaniach lat osiemdziesiątych, długoletnie wyroki w łagrach o obostrzonym rygorze otrzymali między innymi Kostawa i Tarieł Gwiniaszwili, a Gamsachurdia został zesłany do... Dagestanu, gdzie pozwolono mu uczyć w szkole i pracować w bibliotece. A zarzuty miał podobne, jak inni. To było bardzo podejrzane. Podejrzenia się wzmogły po wypadku samochodowym, w którym zginęli Merab Kostawa i Zurab Czawczawadze (1989). Sądzono powszechnie, że to Zwiad mógł pomóc w sfingowaniu wypadku w celu wyeliminowania niewygodnych kolegów-opozycjonistów. Nie ma jednak na to jednoznacznych dowodów. Niewątpliwie prezydentura Zwiada Gamsachurdii – przy jego ambicjach i wadach – miała także pozytywne momenty w dziejach nowego państwa gruzińskiego. To właśnie on przygotował uchwałę uznającą Czeczenię jako suwerenne państwo. Parlament gruziński niestety nie zdążył jej przegłosować. Moskwa postanowiła działać natychmiast i upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: po pierwsze – nie dopuścić do debaty w gruzińskim parlamencie o Czeczenii, jako suwerennym państwie. Po drugie – wykreować jako zbawcę i bohatera narodowego Gruzji swego człowieka, Eduarda Szewardnadze, a następnie rękami samej antyzwiadowskiej opozycji posadzić go na prezydencki stołek. Plan ten Moskwie udało się zrealizować perfekcyjnie, a następstwa KGB-owskiej akcji odczuwalne są do dziś. Opozycjoniści w dobrej wierze odebrali funkcję prezydenta Zwiadowi. Sądzili, że po jego usunięciu są w stanie zapanować nad sytuacją w kraju i ustanowić prawdziwie demokratyczny ustrój. Chciano także przywrócić dawne tradycje: lider Narodowo-Demokratycznej Partii Gruzji Gija Czanturia w imieniu gruzińskiej opozycji pojechał do Hiszpanii, gdzie mieszkają potomkowie carskiej rodziny Bagrationów. Przedstawił tam pomysł przywrócenia w Gruzji dynastii lub objęcia przez kogoś z rodziny carskiej urzędu prezydenckiego. Nie spotkało się to z przychylnym odzewem. Na placu boju pozostał przywieziony przez Moskwę Szewardnadze, a jego rządy okazały się dla Gruzji fatalne w skutkach, zwłaszcza pod względem gospodarczym, jak i politycznym. Gamsachurdia uciekł do Zugdidi (jego rodzinne tereny), gdzie jakiś czas stawiał opór, potem wraz z żoną Mananą otrzymali azyl od prezydenta Czeczenii – Dżochara Dudajewa. W Iczkerii dopadli Gamsachurdię agenci Moskwy: został podstępnie otruty, i zmarł. W te dni wojenne na ulicach Tbilisi (armaty, broń maszynowa, ostrzał pałacu prezydenckiego) właśnie przybyliśmy z Maciejem Ruszczyńskim do Gruzji. W Tbilisi była też Jadzia Chmielowska, o czym wtedy nie wiedzieliśmy. A Jadzia nie wiedziała o naszym pobycie. Dowiedzieliśmy się dopiero po powrocie do Polski... Chmielowska w ogóle specjalizowała się w Kaukazie – Gruzji i Azerbejdżanie.

Nasze kontakty z gruzińskimi opozycjonistami datowały się od 1990 roku. Niektóre z partii i organizacji antykomunistycznych znalazły się później w Centrum Koordynacyjnym "Warszawa 90". I tak NDPG – lider Georgii Czanturia (zginął w zamachu w 1995) i jego żona Irina Sariszwili-Czanturia (przez krótki czas wicepremier Gruzji), Tamaz Cereteli, Georgij Achałaja, Mamuka Georgadze. Partia Republikańska – Wachtang Dzabiradze, Tarieł Gwiniaszwili (szef Stowarzyszenia Ilji Czawczawadze, do dziś nasz serdeczny przyjaciel), Amzor Abżandadze, bracia Iwlian i Georgi Chaindrawa. Stowarzyszenie Obywateli Gruzji – Waża Mtauraszwili.

W odradzającej się gruzińskiej Polonii działali wtedy m.in. Maria Filina, Anatol Kozbielewski, Inna Wienckiewicz, Alisa Berdzenidze, Nodar i Simon Gdzeliszwili, Lubow Breinakowska i inni. Na płaszczyźnie politycznej i polonijnej zaczynał się uaktywniać Aleksander Rusiecki (dziś szef Instytutu Południowo-Kaukaskiego na rzecz Bezpieczeństwa Regionalnego Organizacji i koordynator Klubu Polskiego w Tbilisi). W 1990 roku doprowadziłem do spotkania tych działaczy gruzińskiej Polonii z ówczesnym wicepremierem Gruzji Sandro Kawsadze. Odpowiadał on za relacje z mniejszościami narodowymi. Obiecał pomoc w rejestracji stowarzyszenia i jakieś dotacje. Ponoć obietnicy dotrzymał. Jak to w życiu bywa, polonijne środowisko w Gruzji podzieliło się w ciągu kilkunastu lat na małe stowarzyszenia i grupy, częstokroć wrogo odnoszące się do siebie....

Mam przed oczyma obrazek – rok 1991, centralna ulica Tbilisi, wtedy jeszcze Lenina, dziś Prospekt Rustaweli. Na ówczesnym placu Lenina (dziś Wolności) stał pomnik "wodza" (tegoż Lenina). Wokół pomnika oraz na przylegających do placu ulicach nieprzebrane tłumy, kilka dźwigów. Ludzie żądają usunięcia pomnika Lenina, podjeżdża sprzęt i ma się rozpocząć demontaż komunistycznego symbolu. Już mają zaczepiać liny o spiżowe cielsko "wodza", lecz ktoś wbiega na postument i osłania pomnik swoim ciałem... To pierwszy sekretarz KC KPZR Gruzji – Gumbaridze. Tego dnia pomnik jeszcze przetrwał. Ale nie na długo. Komunistyczny Rejtan.

Nie mniej tragiczna historia wydarzyła się w Azerbejdżanie. Po obaleniu komunisty Mutalibowa, władzę przejął lider Azerskiego Frontu Narodowego, Elczibej. Spotykaliśmy się z nim oraz z Tofikiem Gasimowem, Salehem Abbasowem, Daszgynem Abarowem jeszcze w 1990 roku, a Front wszedł w skład Centrum Koordynacyjnego. Można powiedzieć, że w tym czasie była spora szansa zakończenia konfliktu karabachskiego, gdyż działacze Frontu i ormiańscy niepodległościowcy z Armeńskiej Partii Republikańskiej (Parurir Airikian, Aszot Nazarian, Ruben Asłanian, Lewon Akopian) będąc w naszej organizacji, zaczęli coraz wyraźniej zbliżać się w swoich stanowiskach. Zauważaliśmy to na kolejnych konferencjach. Niestety, Rosjanie zagrali "kartą" Mutalibowa, który przez rewoltę otworzył drogę do władzy Gajdarowi Alijewowi, staremu sowieckiemu komuchowi. Elczibej został odprawiony na zsyłkę do Nachiczewania, gdzie parę lat później zmarł. W Armenii zaś do władzy doszli ludzie promoskiewscy i końca konfliktu karabachskiego nie widać. I oto Kremlowi chodzi.

Z azerbejdżańskich organizacji, które przystąpiły w Warszawie do Centrum Koordynacyjnego, oprócz Azerbejdżańskiego Frontu Narodowego można jeszcze wymienić partię "Musawat" i Yeni Musawat. Z liderów tych partii można wymienić: Achmeda Ahmedowa Rza-Ogly, Ajdyna Ali-Zade, Gusejna Halilowa Artych-Ogly, Wagifa Achmedowa Rza-Ogly.

Na Białorusi współpracowaliśmy z Białoruskim Frontem Narodowym. Lider BNF-u, Zianon Paźniak działał na rzecz pełnej niepodległości Białorusi, odrodzenia białoruskiego języka, kultury i tradycji. Historyk sztuki, archeolog, pod koniec lat osiemdziesiątych wydobył na świat dzienny ponurą prawdę zbrodni komunistycznych: w przyległych do Mińska Kuropatach odkrył masowe groby z lat trzydziestych. Dziesiątki tysięcy ofiar komunizmu, mordowanych z zimną krwią. Białorusini, Polacy, Rosjanie i wiele innych narodowości w różnym wieku. Kobiety, starcy, dzieci. Pamiętam, że zamieściliśmy informacje o tym w którymś z biuletynów SW w 1988 lub 1989 roku. Wraz z Paźniakiem w BNF działali również: Siarhiej Papkou, Walery Bujwał, Jurij Bielenkij, Siarhiej Nawumczik, bard białoruski Serżuk Sakałał-Wojusz, Wincuk Wiaczorka (po wymuszonej emigracji Paźniaka, Wiaczorka dokonał w BNF-ie rozłamu, przejął majątek partii i zawłaszczył nazwę). Po 1990 roku nawiązaliśmy również kontakty z polskimi organizacjami w Grodnie (Tadeusz Gawin, Eugeniusz Skrobocki, Poczobut) i w Lidzie (Mieczysław Chojnicki i Kazimierz Choder, tu właściwie kontakty istniały od końca 1988 roku) oraz ze Związkiem Tatarów Białoruskich (Ibrahim Konopacki).

W Uzbekistanie nawiązaliśmy kontakt z opozycyjną partią "Birlik". Niestety, wpływy postsowieckich notabli w nowo powstałym państwie uzbeckim były tak mocne, że krok po kroku z życia publicznego wyparto wszelką opozycję. Dyktator Uzbekistanu – Kerimow – zmusił do opuszczenia kraju liderów Birlika – braci Pułatowych. To samo działo się w Turkmenii. Saparmurad Nijazow na wzór Kim Ir Sena stał się stopniowo "ojcem narodu" i kontroluje dosłownie wszystko. Nazywają go też "małym Stalinem". W porównaniu do tych państw Kazachstan i Kirgizja są wprost rajem dla opozycji. Odwiedzając Kazachstan w 1990 r. i później, zaprosiliśmy do Centrum Koordynacyjnego Warszawa '90 partię "Żełtoksan": liderzy – Chasen Kożachmetow (kompozytor, muzykolog i więzień w czasach sowieckich za "rozruchy na tle narodowościowym" w Ałmacie w 1986 roku, jego babcia była Polką) i Michaił Kubekow; oraz partię ERK.

Do różnych zakątków ZSSR drogi zazwyczaj wiodły przez Moskwę, więc i tam trzeba było zorganizować jakąś bazę wypadową (noclegi). Najczęściej zatrzymywaliśmy się w mieszkaniu Olgi Korzininy i Lwa Wołochońskiego, twórców niezależnych związków zawodowych SMOT. Do nich zaglądali także ludzie z różnych niezależnych środowisk rosyjskich, była więc możliwość wymiany poglądów i informacji. Z Olgą i Lwem dzieliliśmy się doświadczeniami z pierwszej "Solidarności" i z pracy konspiracyjnej. Zostaliśmy nawet honorowymi członkami SMOT-u.

W początkowym okresie naszych wyjazdów na wschód, korzystaliśmy z zaproszeń wystawianych przez moich krewnych z Grodna, Staniewskich. Wyrobienie takiego zaproszenia wiązało się z długą procedurą w urzędach paszportowych ówczesnego ZSSR. By mieć zapas takich zaproszeń, wysyłałem dane swoje i ludzi ze mną wojażujących także na Litwę (rodzina Babuszkinych) i do Gruzji (rodzina Adamija). W końcu 1989 czy też na początku roku 1990 dowiedzieliśmy się o innym sposobie wjazdu do ZSSR: na pieczątkę służbową AB, wbijaną do paszportu w naszych urzędach paszportowych. Za podstawę do uzyskania takiego stempla należało mieć jakiekolwiek oficjalne zaproszenie z ZSSR, na papierze firmowym, z pieczątką. Procedura trwała... kilka minut! Więc braliśmy formularze firmowe in blanco od zaprzyjaźnionych partii i organizacji niepodległościowych z Litwy, Gruzji, Ukrainy i Krymu, podpisane przez liderów i opieczętowane. Gdy trzeba było nagle wyjechać – wypisywało się "zaproszenie na konferencję" ze swoimi danymi (najczęściej po angielsku, by wyglądało poważnie dla granicznych służb sowieckich), otrzymywaliśmy AB – i jazda! Ten sposób nigdy nas nie zawiódł, a wyjeżdżaliśmy w tamtym kierunku kilkanaście razy w roku. Przez wiele lat.

Opisane fakty są tylko cząstką tego, co zdołaliśmy zrobić przez parę lat. Jestem przekonany, że na 25-lecie "Solidarności Walczącej" – które obchodzić będziemy w czerwcu 2007 roku – zapełnimy większość białych plam, jeśli chodzi o historię organizacji. Rozdział wschodni był niezwykle ważną kartą w dziejach "SW". Niestety, rządy i prezydent odradzającej się Rzeczypospolitej w bardzo małym wymiarze wykorzystali naszą pracę i kontakty na terytorium upadającego imperium. Na wydarzenia wschodnie reagowali zawsze z opóźnieniem, nieraz nieadekwatnie do zaistniałej sytuacji, pokazując swoją niewiedzę w tych sprawach. Najbardziej rażącymi błędami tego czasu był zapewne brak uznania przez Polskę państwa litewskiego (pierwsza uczyniła to Islandia) oraz zamiar wysłania telegramu gratulacyjnego przez Lecha Wałęsę do uczestników puczu w Moskwie w 1991 roku (Janajew, Pugo i inni). Na szczęście ktoś do tego nie dopuścił. Przykład ten świadczy o "przenikliwości" i "politycznym wyczuciu" naszego prezydenta. Donald Tusk, wówczas przewodniczący partii rządzącej (Premierem RP był wtedy Jan Krzysztof Bielecki z partii Tuska), zdążył jednak wydać oświadczenie, opublikowane w polskiej prasie, że Rząd RP ułoży sobie stosunki z nową władzą na Kremlu.

Od czasu naszej pracy na wschodzie pod szyldem "Solidarności Walczącej" minęło około 15 lat. Wiele faktów wyparowało z głowy, zatarły się twarze, nazwiska, adresy. Pamięć ludzka jest zawodna, zwłaszcza gdy nie prowadzi się notatek czy nie pisze na bieżąco wspomnień w dzienniku. Lecz zawsze coś pozostaje i to "coś" trzeba obudzić, opisać, skonsultować z innymi uczestnikami wydarzeń, odszukać utracone kontakty. Powoli, mozolnie przypominają się nazwiska, z wysiłkiem porządkujemy chronologię wydarzeń, zatarte twarze robią się coraz bardziej wyraziste. To "coś" jest przecież cząstką nas samych, drobinką historii, którą mamy obowiązek ożywić dla przyszłych pokoleń. Zróbmy to najlepiej, jak tylko potrafimy.

Zapewne w moim opracowaniu nie wymieniłem wszystkich, którzy swoją pracą wspierali nas i dodawali ducha, a rolę innych w opisanych powyżej wydarzeniach mogłem pomniejszyć. Mam tego pełną świadomość i ufam, że osoby te wybaczą mi moje potknięcia. Chciałbym, aby ten tekst był swego rodzaju "budzikiem" dla cichych bohaterów tamtych czasów. By obudził ich i popchnął w stronę wspomnień, przelanych na papier czy taśmę magnetofonową i pomógł wydobyć z lamusa stare zakurzone fotografie, materiały i podziemne wydawnictwa. Gdyż nie jest jeszcze za późno...

Na koniec chcę serdecznie podziękować Jadzi Chmielowskiej i Romkowi Lazarowiczowi (twórcy strony internetowej "SW") za konsultacje i poprawki wykonane w moim referacie.

Piotr Hlebowicz

Nadesłał Piotr Jan Hlebowicz h. Leliwa - Hlebowicz Piotr h. Leliwa