Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Katyń-widziałem na własne oczy

29.12.2010 10:43
Tom drugi
WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY
(rozproszone szkice o Katyniu)
WIDZIAŁEM NA WŁASNE OCZY
JÓZEF MACKIEWICZ O SWOIM POBYCIE NA MIEJSCU ZBRODNI W KATYNIU
Znany literat i dziennikarz wileński p. Józef Mackiewicz powrócił przed kilku dniami ze Smoleńska, gdzie był obecny przy wydobywaniu zwłok w lesie katyńskim pomordowanych oficerów polskich. Współpracownik naszego pisma zwrócił się do p. Mackiewicza z prośbą o wywiad. Odpowiedzi, które przytaczamy poniżej, oddane są z dokładnością stenograficzną i przez p. Mackiewicza autoryzowane.
Pierwsze pytanie jest najtrudniejsze i dlatego wypada trochę bezprzedmiotowo: – „Więc był pan tam?” – Oczywiście wiedzieliśmy, że był.
– Tak jest. Widziałem na własne oczy.
I znów nasuwają się pytania, których liczbę i formę trudno od jednego razu opanować: – „Jak to wygląda?” – „Jak tam jest?” – „Więc istotnie?” – „Czy bardzo strasznie, wstrząsająco, okropnie?” – Właściwie chodzi o wszystko razem, o ogólny obraz, całokształt wrażenia i jednocześnie szczegóły, jak najwięcej szczegółów. Interpelowany nie chce nam pomóc przy pierwszych krokach, być może jest tylko zmęczony podróżą.
– Jest pan ciągle pod wrażeniem?
– Nie wiem, czy podobna to nazwać „wrażeniem”. Wrażenie zyskuje się raczej na skutek jakiegoś, najczęściej pojedyńczego zdarzenia czy faktu, w sobie ograniczonego. Smoleńsk, który widziałem, Katyń, zbrodnie, trupy, ruiny, bolszewizm, który sam przeszedłem, i listy, listy dzieci do swych ojców, zaczynające się od słów: „Kochany Tatusiu”, czy „Kochany Ojczulku”, wydobywane dziś ze stosów sprasowanych, cuchnących ciał, z tej mazi śmierci lub na wpół zasuszonych mundurów polskich... Tak, wszystko to razem wytwarza jakby długi łańcuch asocjacji, myśli, refleksji, zapadający głęboko w duszę. Nie nazwałbym tego wrażeniem. To raczej przeżycie.
– Czy mógłby pan zatem przedstawić nam w kolejności obrazy, jakie rzuciły się panu w oczy, tam, w Katyniu?
– Był to chłodny dzień... Słusznie pyta pan tylko o „obrazy”. Nie mam bowiem zamiaru powtarzać całego materiału rzeczowego, tylokrotnie już opublikowanego w licznych komunikatach, enuncjacjach, raportach komisji międzynarodowej, tudzież Polskiego Czerwonego Krzyża. To są rzeczy znane. Prace nie zostały jeszcze ukończone. Trafiłem na ich tok, jakkolwiek zbliżać się wydają ku końcowi. – Był tedy chłodny dzień i nad Smoleńsk, od strony frontu ciągnęły szkwałowe chmury, zlewając deszczem okoliczne ruiny domów. Jechaliśmy do Katynia pośród tych ruin, zwalisk żelaza, wypalonych wozów i wagonów, sterczących sztab żelaznych i łóżek żelaznych, tkwiących jeszcze w rumowiskach. Ludzie obyci twierdzili, że jest to pogoda najodpowiedniejsza. Zimno i deszcz, wiatr rozpędza swąd trupi, no i nie ma much. Można zatem wytrzymać. W pewnym miejscu szosa przekracza szyny kolejowe i biegnie wśród wyrębów. „Tu” – powiedział ktoś – „zaczyna się ta Golgota”...
– Przepraszam, jak to „tu”, to znaczy gdzie?
– To znaczy od stacji Gniezdowo. Na stację Gniezdowo przywożono naszych oficerów. Stąd tylko cztery kilometry do lasku katyńskiego. Te cztery ostatnie kilometry swego życia jechali tak samo jak my teraz, mijając te same drzewa, powiedzmy, tę oto czy tamtą brzózkę, której wygląd chciałbym sobie zapamiętać, ale która, jak to bywa, zatraca się zaraz w pamięci wśród szeregu innych brzózek i innych krzaków. Lasek Katyński nie jest duży. Obejmuje kilka hektarów. Dziś wjazd do niego strzeżony jest przez wartę, szlaban i tablicę z odpowiednim napisem. Droga gruntowa w głąb wyślizgana gumami samochodów. Stąd już tylko kilkanaście kroków. Przy wyjściu z auta uderza nas wnętrze lasu, odpowiadającego strefie naszego klimatu, a więc takiego samego jak nasz, wileński, gdy się składa z młodych sosenek, brzózek, mchu i świeżej, wiosennej trawy. Ale nie pachnie tam ani wilgotnym mchem, ani igliwiem. Przytłacza ohydnie cuchnący, słodkawy, lepki swąd trupi. Był on pomimo zimna i wiatru tak dotkliwy, że cofnąłem się odruchowo o krok w tył i właśnie wtedy nastąpiłem na przedmiot, który się ugiął pod nogą. Była to czapka oficera polskiego o ciemnozielonym otoku naszej artylerii. Podniosłem ją i odłożyłem na dywanik rosnących w tym miejscu nieśmiertelników. Może zakrawa to trochę na patos, że zwróciłem uwagę na rosnące kwiatki...
– Proszę, proszę, niech pan opowiada dalej.
– A więc podłoże lasu w tym miejscu wygląda brzydko. Wygląda po prostu tak, jak powiedzmy, podmiejski lasek opuszczony przez majówki i wycieczkowiczów niechlujnych, którzy w niedzielę rozkładają się pod drzewami, a później pozostawiają po sobie odpadki, niedopałki, papiery, śmiecie. W Katyniu pomiędzy tymi śmieciami rosną nieśmiertelniki. Przy bliższym przyjrzeniu stajemy przykuci niezwykłym widokiem. Nie są to bowiem żadne śmiecie. Osiemdziesiąt ich procent stanowią pieniądze. Polskie papierowe banknoty złotowe, przeważnie wyższych emisji. Leżą niektóre w paczkach po sto, po pięćdziesiąt złotych, po dwadzieścia. Leżą pojedyńczo i drobniejsze, wojennej emisji dwuzłotówki, w jednym wypadku widziałem czerwońce. Wyblakłe, oblazłe, przesiąkłe trupim odorem i cieczą trupów. Tuż obok cygarniczki drewniane, papierosy, strzępy sowieckich gazet, guziki z orłami, rękawiczki, kawałki mundurów, chustki do nosa, skórzane portmonetki... Wszystko to są rzeczy wydobyte z grobów. Dzieje się tak nie na skutek lekceważenia lub braku sumienności ze strony pracującej tu komisji Polskiego Czerwonego Krzyża, która przeciwnie, jak to opowiem dalej, z pełnym samozaparciem i poświęceniem pracuje nad zidentyfikowaniem pomordowanych i zachowaniem pozostałych po nich pamiątek. Dzieje się tak dlatego, że pomordowane tysiączne ofiary, rzucane były do straszliwych dołów łącznie z całym ich osobistym życiowym balastem codzienności. Jest tego strasznie dużo, co każdy człowiek nosi przy sobie i czym wypycha kieszenie za życia, gdy się to mu wydaje ważne. Ale po śmierci ważne są tylko rzeczy niektóre. Dla komisji przede wszystkim wszystko, co służy do zidentyfikowania zwłok, jak legitymacje, listy, pamiętniki itd. Poza tym wszystkie przedmiotu metalowe, nie ulegające psuciu, podlegające oczyszczeniu, mogące pozostać drogą relikwią dla rodziny. Wszystko inne, bezwartościowe, na wpół przegniłe, przesiąkłe na wieki już jadem rozkładu, usuwa się na razie na bok. I to leży. Leży teraz w postaci świadectwa, straszliwego, ponurego świadectwa, bezładnymi strzępami wśród drzewek lasu katyńskiego.
– A właściwe groby, czy doły z trupami, znajdują się obok?
– Tak, jest ich, a raczej było, siedem. W dwóch największych warstwa trupów sięgała dwunastu rzędów w głąb.
– I pan to widział?
– Czy widziałem! Straszliwy odór przyprawił mnie w pierwszej chwili o mdłości, zanim całym wysiłkiem woli zdołałem się opanować. Poszliśmy ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół.
– Straszne...
– Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące, i wszystkie w mundurach oficerów polskich... Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! Tworzą warstwy w głąb, warstwy ciał ludzkich jedne na drugich. W tej okropnej chwili przychodzi mi straszliwe porównanie ich do wielkiej skrzyni sardynek. Ułożone są jak sardynki, przekładane nawzajem to nogami, to głową, sprasowane, spłaszczone w trupim soku, który na dnie niektórych dołów ustaje się nieraz w postaci zielonej, martwej cieczy, nie odbijającej ani wierzchołków drzew, ani obłoków na niebie. Obnażyliśmy głowy i stali nieruchomo, jakieś ptaszki ćwierkały na sośnie. Deszcz akurat przestał padać, błogosławiony wiatr odegnał na przeciwną stronę grobu odurzający swąd. I nawet na chwilę wyjrzało słońce. Był to moment, którego nie zapomnę nigdy, bo promienie tego słońca padły i zabłysły nagle na złotym zębie czyichś tam, w głębi, na wpół otwartych ust. Odchyliłem głowę, by zmienić kąt odbicia i nie patrzeć na te słoneczne igraszki. W takich chwilach samo życie wydaje się cynizmem. Wiosna nad dołem splątanych nawzajem rąk, nóg, wykrzywionych twarzy, zlepionych włosów, oficerskich butów, strupieszałych mundurów, pasów. Pomyśleć sobie, że każda z tych pozycji leżących, skrzywienie kolana, odrzut głowy był ostatnim odruchem najwyższej męki, rozpaczy, strachu, bólu... czy ja wiem zresztą, jakich najgorszych odczuwań ludzkich.
– Nie stawiali oporu?
– Owszem, stawiali. Znaczna część skrępowana była sznurami, niektórzy pokłuci bagnetami. Tego dnia, gdy opuszczałem Katyń, wydobyto zwłoki, które tym się różniły od innych, że nie były strzelane tym stereotypowym strzałem w potylicę czaszki, jak to już powszechnie wiadomo, a wykazywały postrzał z tyłu między łopatki, przebite poza tym prawie na wylot bagnetem i kilkakrotnie jeszcze pokłute w różnych miejscach. Właśnie stawiających opór, jak to wykazały badania, krępowano. Widziałem ten charakterystyczny węzeł. Nie potrafię go powtórzyć, ale chodzi w nim głównie o to, że którąkolwiek bądź rękę poruszy delikwent, zaciska wszystkie więzy. Niektórym sznury założone były na szyi, w takim wypadku szarpnięcie skrępowaną ręką zaciskało jednocześnie pętlę na szyi i dusiło. Ostatni raport dr Mariana Wodzińskiego, przesłany do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża mówi, że 0,4 procent zwłok wykazało podwójny postrzał w potylicę, zaś 1,5 procent podwójny postrzał szyi. Kaliber jak wiadomo był zawsze ten sam 7,63, [1] nie dający zresztą dużej detonacji. Również na kilka dni przed moim przybyciem dokonano wstrząsającego odkrycia, o którym doprawdy mówić można tylko przez zaciśnięte zęby: oto w jednym z dołów znaleziono warstwy oficerów, których kładziono żywcem twarzami na dół na poprzednio już zabite warstwy albo jeszcze drgające w konwulsjach przedśmiertnych, i strzelano ich w pozycji leżącej.
– Ach, jakież to straszne! W jaki sposób fakt ten został ustalony?
– W ten sposób, że delikwent leżał twarzą w dół, w czapce. Daszek tej czapki był załamany na czole, a kula tkwiła w daszku. W każdej innej pozycji taka okoliczność byłaby niemożliwa.
– Jak dokonywano tych zbrodni? To znaczy chodzi mi o techniczny po prostu przebieg. Przecież tyle tysięcy oficerów...
– Widzi pan, poruszamy tu temat może kulminacyjny tej tragedii, która dziś nie jest już tragedią poszczególnych osób czy ich rodzin, ale całego Narodu. Wiem, że pytanie postawione jest po to, aby odpowiedź, czy opowieść następnie opublikować. Jestem zupełnie głęboko przekonany i nie wstydzę się tego, i nie ukrywam, i nie ukrywałem nigdy, że najszersze warstwy naszego Narodu, jak zresztą wszystkich narodów, powinny zrozumieć głębszy sens i niebezpieczeństwo bolszewizmu. Sięgamy tu jednak w dziedzinę okropności. Dla obcych być ona może źródłem sensacyjnych dreszczów tylko. Dla Polaków winna być sprawą ich wewnętrznej przeżywanej dziś męki. Nie chciałbym, aby cokolwiek powiem, miało posmak sensacji. Otóż pytanie, które pan postawił, przyznam, mrożące krew w żyłach, zadawałem sobie i innym w Katyniu nieraz. W tej chwili nie znamy świadka, który by na nie mógł dać wyczerpującą odpowiedź. Istnieją hipotezy, które ozdobić możemy literacko-psychologiczną fantazją. O tym nie chcę mówić. Skąpych wiadomości udzielić mogą miejscowi mieszkańcy. Właśnie na skraju drogi, dalej od złego powietrza miejscowi robotnicy, Rosjanie, rozpalili ognisko. Stał tam m.in. ów słynny dziś staruszek, siedemdziesięcioletni Kisielew, który figurował już na ilustracjach, jako „ten, który wskazał”. Rozmawiałem z nim i innymi. Dym, zapach smolnego drzewa łagodził odór. Przy ognisku przyjemnie było posiedzieć. Zapaliliśmy papierosy. Naturalnie z ludzi tych nie jest łatwo cośkolwiek wydobyć. Ludzie sowieccy tym się różnią od innych, że najlepiej umieją milczeć i wartość milczenia ocenić. Taki to zawsze woli, żeby sąsiad mówił, a on sobie tymczasem trochę pomilczy. Nie są też przyzwyczajeni do formułowania jawnych sądów. Trzeba z nich wydobywać słowo po słowie. Z tych słów jednak mogłem wysnuć następujący bieg zdarzeń:
W marcu, kwietniu roku 1940 na stację Gniezdowo koło Smoleńska, o 4 kilometry od Katynia, codziennie przybywał pociąg, złożony z trzech wagonów i parowozu. [2] Z wagonów tych wyładowywano oficerów polskich. Wyładowywano do samochodów więziennych, znanych zarówno w Smoleńsku jak całej Rosji pod nazwą „czernyj woron” (czarny kruk). Samochody pochodziły ze Smoleńska, których tamtejsze NKWD posiadało cztery sztuki. Do Katynia chodziło ich trzy. Przodem jechała ciężarówka z rzeczami, za nią „czernyje worony”, zaś karawanę zamykał samochód osobowy z urzędnikami NKWD. Ponieważ oficerowie przywożeni byli z rzeczami, wynika z tego, że do ostatniej chwili nie wiedzieli, co ich czeka. Po pewnym czasie auta zawracały na stację i w ten sposób kursowały cały dzień tam i z powrotem. Nazajutrz przychodziły nowe wagony, nowy transport. Ilu w ten sposób tracono dziennie, ustalić trudno. Obszar lasku katyńskiego od lat już znany był okolicznym mieszkańcom jako miejsce kaźni. Otoczony drutem kolczastym, obstawiony wartami, które krążyły z psami. Nikt się doń nie mógł zbliżyć i oczywiście każdy, kto zna stosunki sowieckie, rozumie, że nikt zbliżyć się nie miał ochoty, ani mówić, co tam się dzieje, ani szeptać, ani patrzeć, ani domyślać się, ani w ogóle myśleć nawet. To jest zupełnie zrozumiałe. Czego się spodziewali nasi oficerowie, jadąc w ten sposób te cztery krótkie kilometry, co czuli i przeczuwali, o czym między sobą mówili, możemy snuć tylko domysły, my wszyscy, zarówno ja i ci, którzy byli w Katyniu, jak panowie którzyście tam nie byli. Być może to najstraszniejsze, które rozegrało się później, które następowało natychmiast po przybyciu do lasku, zostanie ujawnione w przyszłości. Być może zezna ktoś z agentów NKWD, ktoś z wartowników, żołnierzy sowieckich wówczas obecnych, jak ginęli nasi oficerowie, ofiary bezbronne, jeńcy wojenni bez wojny. Z jakimi słowami na ustach, z jakim gestem, protestem, przerażeniem czy bohaterstwem. Zapewne byli tam różni ludzie i różnie się zachowywali. Życie i śmierć to sprawa arcyludzka. Tylko sposób, w jaki śmierć ta została zadana, pretekst i towarzyszące okoliczności są tak nieludzkie, że jakkolwiek zdarzać się mogą w historii wojen, historia... „pokoju” dotychczas ich nie znała.
– Proszę nam powiedzieć – odezwaliśmy się po krótkiej chwili milczenia – czy istnieje jeszcze jakakolwiek wątpliwość, że zabici w lesie katyńskim nie są oficerami polskimi?
– Nie, wątpliwość taka nie istnieje.
– A czy istnieje jakakolwiek wątpliwość, że zamordowani zostali nie przez bolszewików?
– Nie. Ja osobiście nie mam najmniejszej wątpliwości, żadnej absolutnie wątpliwości, że zamordowani zostali właśnie przez bolszewików. Przekonałem się naocznie na miejscu zbrodni w Katyniu.
– W jaki sposób się pan przekonał?
– Poza już wymienionymi zeznaniami świadków, byłem obecny przy pracy wydobywania zwłok i następnej identyfikacji. Zaznaczyłem już na początku, że trafiłem w chwili, gdy prace te były w toku. Prace prowadzi Polski Czerwony Krzyż. Delegacja składa się z siedmiu osób, na czele z panem Wodzinowskim. Kieruje zaś robotami zaproszony przez Polski Czerwony Krzyż dr Marian Wodziński z Instytutu Medycyny Sądowej w Krakowie. Tak jak wszystko w Katyniu widziałem również na własne oczy, jak się to robi.
– Mianowicie...
– Mianowicie robotnicy miejscowi wkraczają do dołów, w których spoczywają zabici, oddzielają pojedyńcze zwłoki, często przy tym zmuszeni są je odrywać, tak bardzo spłaszczone i sprasowane są warstwy trupów. Układają je na nosze i niosą na wolną przestrzeń, gdzie zostają złożone na ziemi. Inna grupa robotników, pod ścisłym kierownictwem członków i funkcjonariuszów Polskiego Czerwonego Krzyża wydobywa wszystko, co się przy zwłokach znajduje. Widziałem stan zwłok i stan mundurów. Gleba piaszczysto–gliniana sprzyja częściowo mumifikacji znanej w nauce pod nazwą „tłuszczowosk”. Mundury są oczywiście sprasowane, zlepione, kleiste, bezbarwne. O odpinaniu guzików mowy być nie może. Operuje się nożami. Rozcina się więc kieszenie i kieszonki, nawet cholewy butów, aby wydobyć wszystko, co człowiek ten nosił przy sobie za życia. I oto nastaje chwila, w której niemy, ponury grób zaczyna przemawiać. Przed oczyma naszymi przesuwają się obrazy prywatnego życia i politycznego, i duchowego, i rodzinnego, i więziennego, i... no i tak dalej. Przy niektórych zwłokach znajdują się tylko drobne ułamki ich osobistych spraw. Przy niektórych liczne i nawet bardzo liczne wskazówki, które pomagają stwierdzić datę, historię ostatnich tygodni, nastroje, nazwiska, stan rodzinny, stopień wojskowy, zawód cywilny. Nie wstydźmy się powiedzieć, że z grobu tego, z cuchnącej zbrodni, o której pokoleniom zapomnieć nie będzie wolno, idzie ku nam człowiek już nie żywy, który kiedyś żył jak inni, cieszył się, cierpiał, marzył, pił, modlił, romansował, płakał, czytał, pisał, myślał, grał, miał wady i zalety. Na światło dnia tej wiosny, wydobywane jest z grobu wszystko, co było jego: zgniecione zapałki, ostatnie nie wypalone papierosy, pieniądze, medaliki i legitymacje, ordery i portmonetki, książeczka do nabożeństwa obok gazety sowieckiej, świadectwa szczepienia w Kozielsku, pamiętnik i fotografie, a nade wszystko listy. Atrament i chemiczny ołówek najczęściej nie wytrzymują próby wilgotnego grobu. Natomiast świetnie zachowuje się pisane ołówkiem zwykłym i słowo drukowane. Oto proszę pana...
Pan Mackiewicz ma w tej chwili wyraz człowieka nad wyraz zmęczonego, gdy sięga po plik fotografii.
– ...oto proszę zobaczyć, jak się to robi, jak rozcina mundury, bada i sprawdza, segreguje rzeczy potrzebne od niepotrzebnych. A oto jeszcze dowód, bardzo przykry, bardzo cuchnący, ale cóż począć...
Sięga teraz po paczkę, zawiniętą w ogromną ilość gazet. Rozwija. Zwolna w powietrzu zawisa swąd trupi. Jeszcze jeden papier, jeszcze jeden papier. Potem widzimy mały, drewniany portcygar, w nim trzy, dobrze zachowane papierosy. Obok guziki z orłami. Gazetę sowiecką z grudnia 1939 roku. Papierowe 2 złote. Kulę wyjętą z czaszki. Naramienniki majora z liczbą trzy i naramienniki kapitana.
– I tak mniej więcej wyglądają wszystkie te rzeczy tam, w Katyniu. Taki jest ich stan. Oto na przykład kładą na stole zwłoki o nieco podkurczonych nogach, z głową odrzuconą na bok, z czoła której zieje dziura wylotowa kuli. Władysław Bielecki. Kartka pocztowa doskonale zachowana. Stempel pocztowy wskazuje datę. Białystok 14.I.1940 r. W bocznej kieszeni „Głos Radziecki” z dnia 29 marca 1940 r. Druk przebija wyraźnie poprzez lepką wilgoć: „Towarzysze. Idziemy ku lepszemu jutru. Przychodzą nowi ludzie, którzy naszą ojczyznę... Towarzysz Stalin...” no itd. Następny. List do Kozielska. Nazwisko nieczytelne. Książeczka do nabożeństwa. Portfel. Doktór Wodziński otwiera go i nagle na nas wszystkich, którzyśmy zbliżyli głowy, patrzy mokra, tak dziwnie wyraźna, kobieta, jasna, o dużych oczach, blondynka, z dzieckiem na ręku. Może ma na tej fotografii trochę niemodną i przydługą suknię, może się komuś wydać banalną... To jego żona z córeczką. Poszedł z nimi do grobu. Kula siedzi mu jeszcze w czaszce, co się zdarza rzadko.
– Tak, proszę panów – mówi dalej pan Mackiewicz – fotografie i listy, to drugi tom tej tragedii, a dla mnie osobiście ten tom drugi wydaje się jeszcze smutniejszy, jeszcze bardziej rozdzierający. Mówiłem poprzednio o kulminacyjnym punkcie tematu. Dotyczy on wszakże strony niejako rzeczowej, tych oficerów, tych mężczyzn rodaków naszych, którzy ginęli mordowani w nieludzki sposób przez największego z naszych wrogów. Jest jeszcze inny punkt kulminacyjny, gdy oderwawszy wzrok od trupów pomordowanych ojców, skierujemy go na listy ich dzieci. Te które miałem w ręku, wszystkie pisane były do Kozielska.
„Kochany Tatusiu. Jesteśmy niespokojni, bo nie mamy wiadomości ani listu. Wysłaliśmy 100 rubli i paczkę, i rzeczy, o które Tatuś prosił. My jesteśmy zdrowi i na tym samym miejscu. Proszę się o nas nie bać. Gdy się zobaczymy... Podpisane: Twoja Stacha. 15 lutego 1940 r.”
„Drogi Ojczulku. Dziękuję Ci bardzo i życzę również zdrowia i wszystkiego, wszystkiego najlepszego. Do szkoły nie chodzę. Z powodu mrozów jest zamknięta. Na Hnidówce nie byliśmy bo daleko i mróz. Znaczki pocztowe zbieram...”
Jakże ważną wydawała się ta wiadomość synka, która turkotała po szynach sowieckich kolei, zanim dosięgła ojca na niewiele dni przed jego straszliwą śmiercią: Tadzio zbiera znaczki. Tadzio wierzy: „...kiedy wrócisz” – pisze. Ten refren powtarza się ciągle: „gdy wrócisz”, „jak będziemy razem”, albo: „zobaczysz”, „Tatuś zobaczy”... Nie!! nie zobaczył już nigdy! Dzieci są pełne zaufania. Wierzą w dobry koniec, w samo przez się zrozumiały powrót do domu. Przebija w nich taka doza wiary i tęsknoty, że czytając te listy, tam w Katyniu, nad przedziurawionymi czaszkami, jakaś gorzka ślina dusi w gardle. Tu mam jeszcze jeden, tak pełny miłości dziecinnej, tak tchnący troską o los „najukochańszego Tatusia”, a jednocześnie wiarą i otuchą, że nie ważę się go przytoczyć, ani wymienić imienia. Mimo wszystko byłoby to świętokradztwem. List ten doszedł na krótko przed końcem. Widziałem na własne oczy, jak w stosie trupów wyglądał ten, do którego był adresowany. Złożył on to pismo dziecinne, pisane ołówkiem, wielkimi literami, skrupulatnie we czworo i schował w portfelu. Teraz dopiero go wydobyto z cuchnącego padołu. Ale nie zdaje mi się, żeby pisany był daremnie. Dziś już przeadresowany jest na imię Boga i wołać będzie o pomstę.
– A jak wygląda ta willa czy dom wypoczynkowy agentów NKWD, o którym wspominały komunikaty, że mieści się w lasku katyńskim?
– Leży w odległości niespełna kilometra od miejsca kaźni, prześlicznie położona na górze. U stóp wije się wśród zieleni Dniepr. Z tej strony leży weranda i w dół do Dniepru zbiegają schody. Widok stąd piękny. Istotnie trudno sobie uzmysłowić nastawienie psychiczne katów, którzy tu mieszkali i – „wypoczywali” po swojemu. Dla mnie osobiście zestawienie to jest nie do pojęcia.
– Czy znajdowano też inne ofiary poza oficerami polskimi?
– Owszem. Kopie się dalej i nieomal wszędzie natrafia się na trupy i starsze już kości ludzkie. To stare miejsce kaźni. Widziałem kilka takich dołów, w których szkielety leżą jeszcze skręcone w typowej pozycji z rękami założonymi na plecy. Sznur już przegnił oczywiście.
– A co się dzieje ze zwłokami naszych oficerów już zidentyfikowanych?
– Jak już powiedziałem, zwłoki są numerowane i odpowiedni numer otrzymuje również torebka zawierająca dokumenty i pamiątki. Dokumenty te idą na oddział identyfikacyjny, gdzie się sporządza liczby porządkowe, a następnie wszystko przesłane zostaje do centrali Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Same zaś zwłoki chowane są we wspólnych grobach. Takich grobów istnieje już trzy. W największym złożono 980 oficerów polskich. Poza tym dwa groby, gdzie w drewnianych trumnach pochowano oddzielnie generała Smorawińskiego i generała Bohaterewicza.
– Podobno na miejscu przebywali również oficerowie polscy z obozu jeńców w Niemczech.
– Tak jest. Mówiono mi, że przyjeżdżała delegacja oficerów polskich na czele z generałem Bortnowskim. Byli również angielscy oficerowie jeńcy.
– Czy razem z panem byli też inni dziennikarze?
– O ile wiem, przyjeżdżało ich poprzednio dużo, zarówno z Polski jak z innych krajów. Ze mną przybyło dwóch dziennikarzy portugalskich i jeden Szwed. Jednocześnie z Warszawy przyjechała delegacja robotników, przedstawicieli różnych fabryk. Złożyli oni wieniec na grobie pochowanych już oficerów z szarfą o polskim nadpisie. [3] Uczciliśmy pamięć trzyminutowym milczeniem. [4]
(„Goniec Codzienny” Wilno 1943, nr 577; 3 czerwca)
SPRAWOZDANIE Z PODRÓŻY
ODBYTEJ DO KATYNIA W MAJU 1943
Na wstępie zaznaczyć muszę, że piszę to sprawozdanie wyłącznie z pamięci. Miałem z Katynia bogaty materiał w postaci własnych notatek, fotosów, wycinków i publikacji niemieckich, oraz dowodów rzeczowych, przywiezionych stamtąd przedmiotów. Wszystkie te rzeczy utraciłem częściowo w Warszawie, resztę zaś podczas mojej pieszej ucieczki z Krakowa w dniu 18 stycznia 1945 r.
Przejścia ostatnich lat, nawał wrażeń, niebezpieczeństw, spotykanych ludzi, ciągłe zmiany miejsc pobytu itd. zatarły w mojej pamięci niektóre nazwiska i daty. Dlatego w poniższym sprawozdaniu będę zmuszony braki te omawiać: „nie pamiętam”, „około” itp.
Sprawozdanie to piszę sucho nie nadając mu żadnej formy literackiej, nie zabarwiając subiektywnie, a tam gdzie wyrażam własny sąd, zaznaczam wyraźnie.
ZAPROSZENIE
Podczas okupacji niemieckiej mieszkałem w roku 1943 we własnej willi, 12 km od Wilna. Do Wilna przychodziłem (przeważnie pieszo) raz lub dwa razy na tydzień. W roku 1943, na kilka tygodni przed Wielkanocą, spotkałem na ulicy Mickiewicza b. członka Syndykatu Dziennikarzy Wileńskich, który pracował w wydawanym przez Niemców „Gońcu Codziennym” [5] w dziale ogłoszeń administracji. Zatrzymał mnie w podnieceniu, powiadając, iż słyszał, że szef niemieckiego biura prasowego przy tzw. „Gebietskommisariat Wilna-Stadt”, Klau (czy też Klaue), od kilku dni gwałtownie poszukuje mego adresu, bo chce rzekomo zaprosić mnie na wyjazd do Katynia.
Wiadomość ta przejęła mnie od pierwszych słów. W moim przekonaniu była to sprawa doniosła, nie tylko dla mnie osobiście, któremu danym by było zobaczyć największą zbrodnię tej wojny na własne oczy, ale również dla Polski całej, gdyż niewątpliwie tylko bardzo nielicznym wypadnie kiedyś stanąć przed jakimś trybunałem czy po prostu sądem historii, w charakterze świadka tej sprawy.
Poprosiłem go zatem, aby osobiście zawiadomił tego Klaua, że postara się odszukać mnie w ciągu trzech dni i z nim zetknąć. Te trzy dni chciałem wyzyskać dla skontaktowania z naszymi władzami podziemnymi i od ich decyzji uzależnić wyjazd do Katynia.
Trudności związane z nagłymi kontaktami ludzi podziemia są znane. Natychmiast zawiadomiłem najbliżej mi osiągalnego członka tajnej organizacji, R.R., aby w ciągu trzech dni skontaktował się z władzami i dał mi odpowiedź. Odpowiedział, że załatwi natychmiast, radził jednak niezależnie od tego, abym się skomunikował z Z.A. (moim byłym kolegą), bezpośrednio podległym wileńskiemu komendantowi AK. – Z.A. radził mi nie pytać nikogo, twierdząc, że najlepiej sam sobie zdaję sprawę, co mi czynić wypada, co jest politycznie ważne, a co nie. Postawiłem to jednak za warunek wyjazdu.
Po trzech dniach R. zawiadomił mnie, że otrzymał decyzję, żebym pojechał. Z.A. zaś oświadczył, że komendanta w Wilnie nie ma, natomiast zastępca komendanta, znany mi osobiście pod pseudonimem „pułkownik” vel „Michał”, stanowczo poleca jechać.
Sprawa wyjazdu odwlokła się jednak niespodziewanie ze względu na niemiecką biurokrację wojskową. Klau wyjaśnił mi, że zaproszenie podchodzi od „Ostministerium” w Berlinie, na­tomiast władza wojskowa nic o tym nie wie i że trasa i sposób, w jaki miałbym się dostać do Katynia, nie jest ustalona. Prosił uprzejmie, żebym zgłosił się za tydzień. Po tygodniu oświadczył, że wyjazd mój bezpośrednio na Mińsk nie może być brany pod uwagę. Że muszę jechać do Warszawy, tam się zameldować u odnośnych władz, skąd polecę samolotem. Wydał mnie też przepustkę do Warszawy, ale prosił zgłosić się nazajutrz po dokument podróży. Nazajutrz zaś oświadczył, że sprawa znowu uległa zwłoce. Że otrzymał telefon z Berlina, iż do Katynia może jechać tylko zbiorowa wycieczka wprost z Berlina samolotem, w towarzystwie oficera łącznikowego.
ROZMOWA Z PROF. S.
W międzyczasie udałem się do profesora uniwersytetu polskiego S., znanego w Polsce autorytetu w dziedzinie medycyny sądowej. Prosiłem go o udzielenie mi pewnych wyjaśnień, wskazówek praktycznych. Chodziło mi o to, abym poza oficjalną wersją niemiecką mógł uzyskać własny pogląd w dziedzinie, w której jestem kompletnym laikiem. Profesor S. dał mi krótki wykład. Polecił mi przede wszystkim zwrócić uwagę na glebę. Jeżeli jest tak, jak piszą Niemcy, że gleba w Katyniu jest gliniasto p i a s c z y s t a, to by się zgadzało z ich wywodami o konserwacji trupów. Taka gleba wytwarza połowiczną mumifikację, znaną w medycynie sądowej pod nazwą „tłuszczowosk”. Pokazał mi rysunki i fotografie, które następnie miałem możność porównać ze zwłokami w Katyniu. Powiedział mi nadto, że nazwisko szefa komisji niemieckiej do badania masowych grobów w Rosji, prof. Buhtza z Wrocławia, jest znane w Europie lekarskiej, że jest to sława w dziedzinie medycyny sądowej. Jest to człowiek prawy. Zna go osobiście jeszcze z ławy uniwersyteckiej i jest przekonany, iżby się nie dał nakłonić do żadnych niezgodnych z prawdą enuncjacji fachowych.
LOT DO SMOLEŃSKA
Dopiero po Wielkanocy (daty nie pamiętam) wyjechałem pociągiem do Berlina. Stamtąd zaś w towarzystwie dwóch dziennikarzy portugalskich i jednego szwedzkiego, przybyłego specjalnie w tym celu ze Sztokholmu, tudzież z towarzyszącym nam oficerem łącznikowym Wehrmachtu przy ministerstwie spraw zagranicznych, samolotem przez Warszawę do Smoleńska.
W Warszawie wzięliśmy ekipę około ośmiu czy dziesięciu robotników polskich z tamtejszych fabryk.
Zarówno w Berlinie jak podczas podróży traktowano mnie chłodno, ale ze zwykłą grzecznością, nie czyniąc prawie różnic pomiędzy mną jako Polakiem, a dziennikarzami neutralnymi. Sytuacja uległa zmianie w Smoleńsku. Wprawdzie zachowanie pozostało grzeczne, ale zimne. Odseparowano mnie też od dziennikarzy neutralnych, przydzielając pokój w hotelu oficerskim, ale na wyższym piętrze, obok robotników polskich, jednak oddzielnie.
Poruszać się po Smoleńsku nikt z nas na własną rękę nie miał prawa. W tym celu do dziennikarzy zagranicznych przydzielony był jeden Sonderf?hrer, do robotników polskich inny, który znał język rosyjski. Moje zbliżenie do jednego z Portugalczyków i Szweda, którzy mnie, jako znającego kraj i język rosyjski, zarzucali początkowo mnóstwem pytań – zwróciło od razu uwagę. Kolację podano nam w kasynie oficerskim. Ale już nazajutrz, pod grzecznym pretekstem, że chciałem rzekomo zwiedzić miasto, zaproponowano mi wycieczkę łącznie z robotnikami polskimi i od tej chwili pozostawałem i jadałem z nimi w kasynie podoficerskim, widując się z cudzoziemcami jedynie podczas wyjazdów do Katynia.
CO MÓWIĄ MIESZKAŃCY
Kontakt z ludnością Smoleńska był utrudniony i minimalny. Z drugiej strony znana jest niechęć obywateli sowieckich do rozmów z nieznajomymi, a cudzoziemcami w szczególności. Z tych, z którymi rozmawiałem, jak na przykład posługaczkami w hotelu, staruszkiem na ulicy, stróżem cmentarza katolickiego, nie mogłem wydobyć żadnego ich poglądu na sprawę masowego mordu. Wzruszali ramionami, tłumacząc, że nic nie wiedzieli, że usłyszeli o tym dopiero teraz. Nastrój w zupełności odpowiadał temu, jak znany nam jest z obrazów sowieckich. Każdy wolał raczej milczeć.
Pytałem ich, czy słyszeli o tym, że wiosną roku 1940 przywożono jakichś oficerów polskich? Wszyscy odpowiadali, że słyszeli. Nie mogłem im zadać pytań, czy widzieli w okresie pomiędzy wiosną 1940, a jesienią 1941 oficerów polskich, albo czy słyszeli o jakichś tu, w pobliżu zorganizowanych obozach jeńców polskich – bo pytanie podobne nie mogło mi przyjść do głowy; nie znałem wówczas oficjalnej wersji sowieckiej.
W samym lasku katyńskim, wśród grobów na Koziej Górze (Kosogory) rozmawiałem z ludnością. Z niej bowiem rekrutowali się robotnicy wolnego najmu, którzy pomagali przy wydobywaniu i przenoszeniu zwłok.
ŚWIADEK KISIELEW
Rozmawiałem też ze słynnym Kisielewem, tym starcem, który według wersji niemieckiej miał rzekomo pierwszy zawiadomić o masowych grobach. Kisielew nie zrobił na mnie osobiście dobrego wrażenia. Wyglądał jakby przyuczony do swej roli żywego manekina, mającego uzupełniać całokształt obrazu. Zupełnie stary, nieinteligentny, oczywiście pozbawiony wszelkiego wykształcenia, nie-po-sowiecku gadatliwy, robił wrażenie człowieka nie tyle wyuczonego swej lekcji, ile powtarzającego ją już kilkakrotnie. Ponieważ przede mną przyjeżdżało już wiele wycieczek, delegacji, komisji, a każda z nich chciała rozmawiać z Kisielewem, staruszek się musiał zmanierować tym bardziej, że znając metody niemieckie, nie mam wątpliwości, że był przez Niemców instruowany i reżyserowany, ażeby efekt na słuchaczy wypadł silniejszy. Jedyny Kisielew spośród wszystkich mieszkańców twierdził, że słyszał strzały. Zauważyłem, że robotnicy siedzący wokół ogniska traktowali go z pewnym lekceważeniem i odcieniem żartobliwości. Do słów Kisielewa nie przywiązuję większej wagi.
STRZAŁÓW NIE BYŁO SŁYCHAĆ
Inni chłopi okoliczni podawali mniej więcej zgodnie wersję następującą:
Wczesną wiosną r. 1949 przywożeni byli jeńcy – oficerowie polscy pociągiem na stację Gniezdowo, odległą o jakieś 4 km od lasku katyńskiego i tam ładowani do aut więziennych, znanych pod przezwiskiem „czernyj woron”, a będących w rozporządzeniu smoleńskiego NKWD. Następnie auta te jechały szosą i niknęły w lasku na Koziej Górze (Kosogorach). Chłopi, jak to chłopi, lubujący się i gubiący w szczegółach, wszczynali wobec mnie dyskusję między sobą, czy NKWD smoleńskie posiadało cztery auta tego typu, czy też trzy? Jaki był porządek: czy z przodu i z tyłu, czy tylko z tyłu jeździło auto osobowe z „enkawudzistami”? Co do tych szczegółów były różne zdania. Natomiast wszyscy stwierdzali jednogłośnie, że auta jeździły regularnie i znikały w lasku na Koziej Górze (Kosogorach). Nikt z nich strzałów nie słyszał. Dlaczego? Przy rozważaniu tej okoliczności należałoby wziąć pod uwagę przede wszystkim topografię miejscowości i odległość od zamieszkałych siedzib, oddalonych do dwóch i więcej kilometrów od miejsca straceń. Zanim przejdę do tej sprawy, streszczę na razie słowa chłopów. Ich zdaniem od dawna nikt nie zbliżał się do tego lasku, który zresztą otoczony był drutem kolczastym i wewnątrz którego chodziły ponoć nawet złe psy. Przede wszystkim zbliżać się nie było wolno, po drugie każdy się bał. Omijano go z daleka. Stali też wartownicy. „Patrzeć w tę stronę nie chcieliśmy nawet.”
PROF. BUHTZ
Prof. Buhtz robił wrażenie kulturalnego Europejczyka, fachowca, do głębi przejętego pracą sobie powierzoną. Profesora S. przypomniał sobie dokładnie i prosił, żebym mu przekazał pozdrowienia. Po krótkim streszczeniu orzeczenia fachowego, znanego powszechnie z ogłoszonych przez Niemców komunikatów, nie ukrywał wcale faktu, który jak twierdzi, zastanowił go również, że okoliczni mieszkańcy nie słyszeli strzałów. Zaprowadził nas do obszernego garażu, położonego za willą „domu wypoczynkowego funkcjonariuszy NKWD” i pokazywał, że w tym garażu szukał śladów kul. Z jego obszernej praktyki, jaką miał z licznymi ośrodkami masowych miejsc straceń w Sowietach, przekonał się, że sam akt morderstwa odbywał się bardzo często w garażu, przy jednoczesnym zapuszczaniu motorów stojących na zewnątrz aut. Sądził zatem, że okoliczność nie słyszenia strzałów przez mieszkańców też tej metodzie przypisać należy. Tu jednak żadnych śladów kul nie znalazł. Musieli być zatem strzelani w lasku, a to że nie słyszano strzałów, należy tłumaczyć oddaleniem osiedli.
PORTUGALCZYK OPOWIADA NA LOTNISKU
W WARSZAWIE
Muszę tu zaznaczyć, że nastrój ludności w stosunku do Niemców był wyraźnie wrogi, a objawiał się w źle maskowanej niechęci. Niewątpliwie wyzyskałaby ta ludność każdą wersję nieprzychylną dla Niemców w sprawie mordu katyńskiego, jak to było w Polsce, gdzie krążyły na ten temat różne pogłoski. Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż gdyby prawdą było, co mówi wersja sowiecka, że ludzie zamieszkali w okolicach Smoleńska notorycznie widywali zatrudnionych koło poprawy szosy oficerów polskich, aż do lata 1941 roku, wiadomość o tym nie dałaby się utrzymać w tajemnicy, nie tylko w rejonie Smoleńska, na Białorusi sowieckiej, ale przeniknęłaby stamtąd dalej na zachód, na teren tzw. „Ostlandu” i „Generalnej Guberni” tzn. całej Polski. Tymczasem stwierdzić mogę z całą stanowczością, że o takiej wersji nigdy i nigdzie nie słyszałem, aż do ogłoszenia komunikatu sowieckiego, mimo że krążyły najbardziej fantastyczne opowiadania, jak na przykład to, które poniżej przytoczę.
W drodze powrotnej ze Smoleńska wylądowaliśmy znów na lotnisku w Warszawie (Okęcie) – nagle jeden z Portugalczyków wziął mnie pod rękę i odprowadzając na bok, powiedział:
„Zauważyłem, że Niemcy tak pilnie odseparowują Pana od nas, że nie miałem sposobności zadać panu najważniejszego pytania, a zdanie pańskie jest dla mnie miarodajne, jako Polaka znającego teren i stosunki. Czy pan jest przekonany, że to są oficerowie zabici przez bolszewików?”
„Tak” – odpowiedziałem – „jestem głęboko przekonany o tym. A jakiego rodzaju wątpliwości posiada pan?”
„Widzi pan, to było tak: jak pana pierwszego dnia zabrano od nas, niby to na zwiedzenie miasta, nas powieziono o kilka kilometrów od Smoleńska dla obejrzenia organizowanej przez Niemców „wzorowej wsi”. Był tam jakiś kabarecik, nawet tańce, wódka itd. Wszyscyśmy dużo wypili, a nasz „Oberleutnant” (chodziło o oficera łącznikowego, który sprawował rolę opiekuna wycieczki) zasnął. Ja zaś wdałem się w amory z jakąś ładną Rosjanką. I otóż ona mi po cichu powiedziała, pod największą tajemnicą i zaklęciami, żebym nikomu nie zdradził, że cały ten Katyń to jest wielkie kłamstwo, że u nich się mówi, że to wcale nie są żadni oficerowie polscy, tylko Żydzi wymordowani w Polsce przez Niemców i pogrzebani następnie w mundurach oficerskich, przewiezieni aż pod Smoleńsk.”
Dziś dodać tylko mogę, że gdyby komunikat sowiecki o istnieniu trzech obozów dla jeńców polskich pod Smoleńskiem, odpowiadał prawdzie, cóż prostszego byłoby ze strony wspomnianej Rosjanki, jak ujawnienie tej prawdy, gdyby ją chciała na ucho ujawniać, zamiast wysilania na fantastyczne i niewiarygodne opowiadania o żydowskich trupach...
CO TO JEST KATYŃ?
Jest to miejscowość położona o 16 km na zachód od Smoleńska, a 4 km odległa od stacji kolejowej Gniezdowo. Wzdłuż szosy spotykają się skąpe zabudowania pojedyńcze. Od Gniezdowa do domu wypoczynkowego NKWD (miejsce zbrodni) ciągną się przeważnie błotniste wyręby i pastwiska. Tu i owdzie pojedyńcze laski. Samego Katynia nie widziałem. Ma to być licha wioska oddalona o 3 do 4 km Tzw. „lasek katyński”, czyli Kozia Góra albo Kosogory, składa się z kilku hektarów zalesionych głównie sosną i krzakami jałowca. Położony pięknie nad Dnieprem, na lewo od szosy, jadąc ze Smoleńska, i stanowi jakby wyspę wśród pól, łatwą do strzeżenia od wewnątrz. Dom wypoczynkowy NKWD mieści się w drewnianej willi, budowli starej, zapewne należącej ongiś do bogatego właściciela w stylu rosyjskiej „daczy” z wieżyczką. Stamtąd prowadzą długie schody aż nad brzeg rzeki. Widok piękny.
PIERWSZE WRAŻENIE
Przyjechaliśmy do Katynia nazajutrz po południu. Padał drobny deszcz i było zimno, co dla pracy przy rozkładających się trupach stanowiło okoliczność pomyślną. Wjechaliśmy autobusem przez bramę z drutów kolczastych, strzeżoną przez żandarmów. Pierwszym wrażeniem był odór trupi, który dolatywał wszędzie. Cofnąłem się jakby mimo woli, stąpając w głębokim wrzosie, jaki tu rósł, niebacznie wlazłem na krzak jałowca i w tej chwili nastąpiłem na coś miękkiego. Pochyliłem się i podniosłem wojskową czapkę polską, kapitana artylerii, o wyraźnym, zielonym acz wypłowiałym otoku. Nie było ją czuć trupem. Widocznie spadła tu z głowy i przeleżała w gęstym krzaku wszystkie te lata, aż do chwili obecnej. Gdyśmy uszli kilkanaście kroków w kierunku dołów śmierci, las przybrał wygląd kompletnie zaśmieconego. To, co się najbardziej rzucało w oczy, to były pieniądze; polskie papierowe banknoty stu złotowe sprzed roku 1939, zarówno pojedyńcze, ale głównie w paczkach po 20 i 100 złotych. Przesiąknięte trupim sokiem, niektóre trochę odbarwione. Wśród nich widziałem tylko jeden banknot trzech czerwońców zupełnie odbarwiony. Pomiędzy tą masą pieniędzy leżały różne szpargały, kawałki gazet, portmonetki, cygarniczki, drewniane fajeczki, woreczek płócienny z tytoniem, guziki i strzępy mundurów, orzełki, pudełka od zapałek i papierosów, cygaretki kręcone ręcznie, a zawijane z dwóch końców, lusterko, grzebyki i moc najróżniejszych przedmiotów z tej kategorii i ich strzępów, wszystkie wydające ze siebie okropny trupi swąd.
W ten sam sposób, w mniejszym lub większym nasileniu grupowym, zaśmiecony był cały lasek koło dołów, z których wydobyto już zwłoki.
Szliśmy dalej ścieżką pomiędzy szpalerem leżących na ziemi trupów oficerów polskich, wydobytych właśnie i mających być zbadanymi. Widziałem na nich mundury, palta, pasy, gwiazdki z oznaczeniem rangi, wężyki na kołnierzach; ordery; wszystko zachowane w stanie łatwym do rozpoznania. Gleba wokół była głównie piaszczysta.
Minęliśmy doły już opróżnione, zbliżyliśmy się do tych, przy których trwała właśnie praca.
MOGLIŚMY SIĘ PORUSZAĆ ZUPEŁNIE
SWOBODNIE
Tu muszę z całym naciskiem podkreślić, Niemcy wpuściwszy nas na teren właściwych mogił, cofnęli się pozostawiając nam wolną rękę. Mogliśmy się przyglądać, poruszać w dowolnym kierunku. Oberleutnant policji SS, o czeskim nazwisku (zapomniałem go) zakomunikował, że możemy wszystko, co znajdziemy na ziemi, zabierać ze sobą. Wokół kręcili się tylko żołnierze-fotografowie, którzy nas filmowali. Mogliśmy szperać, przeszukiwać krzaki, włazić do pustych już dołów i rozmawiać z pracującymi na terenie robotnikami.
MROŻĄCY KREW WIDOK
Całość przedstawiała się mniej więcej następująco: doły położone były blisko jedne od drugich. Niektóre wypróżnione, inne napoczęte. Ilości ich nie przypominam sobie dokładnie. Mimo iż piszę suche tylko sprawozdanie, nie uważam za możliwe pominąć w nim wstrząsającego wrażenia, jaki robił ten mrożący krew widok.
Wszędzie było widać trupy i trupy w mundurach oficerów polskich. W dołach napoczętych, a doprowadzonych z jednej strony do dna, warstwa trupów leżących obok przypominała swym wyglądem jakieś olbrzymie o koszmarnej zawartości pudełko sardynek. Czasami trupy poukładane były na przemian to głowami, to nogami, aby wyrównać i ucieśnić warstwę.
Straszliwy ten widok potęgowany był przez odór, który początkowo zapierał po prostu dech w piersiach i powodował wymioty.
Twarzy wymordowanych nie podobna było rozpoznać. Przeważnie spadały na nie rozczochrane włosy, poklejone mazią. Niektórzy mieli usta szeroko otwarte, w niektórych widać było złote koronki. Stan trupów był bardzo różny., zależnie od miejsca, w którym się znajdowały. Od połowicznej mumifikacji, aż do daleko posuniętego rozkładu.
JAK SIĘ ODBYWAŁA PRACA
Bezpośrednio kierował pracą Polak, dr Wodziński. Robotnicy miejscowi wydobywali, a raczej odrywali z masy sklejonych trupów, pojedyńcze zwłoki i na noszach wynosili je na otwarte miejsce, tam kładąc na ziemi. Obok dr Wodzińskiego pracował starszy jegomość, też Polak, woźny instytutu medycyny sądowej w Krakowie, ponoć doskonały fachowiec przy sekcjach. Poza tym zauważyłem jeszcze jednego pana, młodego Polaka w ciemnych okularach, który odgrywał rolę jakby asystenta dr Wodzińskiego.
Wszystkim wydobytym trupom rozcinano nożem boczne kieszenie mundurów, tudzież cholewy butów, częściowo kieszenie spodni. Stamtąd wydobywano wszystko skrupulatnie. Przedmioty wydobyte były pobieżnie oglądane na miejscu i segregowane.
A więc: dokumenty, legitymacje, kwity, notatki, pamiętniki, fotografie, listy i przedmioty nie ulegające psuciu, metalowe, jak medaliki, medale, ordery itd. itd. – wkładano do specjalnej torby oznaczonej kolejnym numerem. Ten sam numer (wybity na metalowym krążku) przyczepiano za pośrednictwem cienkiego drutu do czaszki zabitego. Resztę zaś nie mającą istotnego znaczenia, jak przede wszystkim pieniądze papierowe, przedmioty skórzane, drewniane, papierowe, gazety itd. wyrzucano, wprost do lasku. Stąd to powstało owe zaśmiecenie, które przede wszystkim rzucało się w oczy.
http://katynbooks.narod.ru/polish/Zbrod ... ska_2.html