Afryka Wschodnia
W 1945 roku wezwano nas z siostrą Kazimierą do biura komendy obozu i poinformowano, że nasza mama po pobycie w Karaczi i Bombaju znajduje się w osiedlu polskim Tengeru w Tanganice. Toteż niedługo po odbyciu kwarantanny w Makindu na granicy parku narodowego nastąpiło spotkanie spotkaliśmy naszą mamą.
W Makindu przeżyłem bardzo dużo niezapomnianych przygód. Zaraz po przyjeździe do obozu nie udałem się jak inni na wypoczynek, ale zacząłem penetrować teren. Idąc ścieżką przez wysoką trawę słoniową doszedłem do ładnego białego parterowego domku. Zauważyłem otwarte okno toteż zajrzałem do środka. Zobaczyłem dużo różnej broni palnej, maczety i noże. Nagle poczułem czyjąś rękę na swoim ramieniu, odskoczyłem i zobaczyłem potężnego człowieka, który cos mówił po angielsku. Byt to płk - komendant naszego obozu kwarantanny, szef murzyńskich "ascari" (policjanci), i służby parku. Wytłumaczyłem się przed pułkownikiem, że nie chciałem zrobić nic złego, a tylko podziwiałem zbiór broni, której jeszcze nigdy nie widziałem. Z tą chwilą "wkradłem się" w łaski wielkiego myśliwego. Jeszcze tego samego dnia zabrał mnie na objazd części parku. Samochodem kierował sam, a ja siedziałem obok, na skrzyni siedziało dwóch murzynów oraz młody ksiądz Włoch, który dostał się do niewoli w Afryce. Zaraz za obozem ogarnął mnie dreszcz ogromnej emocji. Po prawej stronie równolegle kilkanaście metrów od samochodu szła lwia rodzina, a nieco dalej w tym samym kierunku trzy ogromne nosorożce. Po drugiej stronie w niedalekiej odległości przemieszczały się stada antylop, bawoły, zebry i strusie. W szoferce byt sztucer i dubeltówka. Sądziłem, że pułkownik nie widzi lwiej rodziny, toteż zwróciłem na to jego uwagę.
Ale jakie było moje zdziwienie kiedy uśmiechnął się i poklepał mnie po ramieniu mówiąc coś czego nie rozumiałem. Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że jechaliśmy na objazd terenu, a nie na polowanie. Ale uczestniczyłem też w polowaniu. Raz pułkownik zabił lwa, w obawie ze nas zaatakuje, a parę dni później starego samotnego słonia. Pewnego dnia szczęśliwie wycofaliśmy się przed atakiem nosorożca. Całą jedną noc spędziłem na tzw. ambonie na ogromnym baobabie nad wodopojem, gdzie zobaczyłem nieopisane widoki. Przed zachodem słońca zwierzęta całymi stadami przychodziły nad jeziorko. Zwierzęta piły wodę zgodnie obok siebie. Dopiero po zapadnięciu zmierzchu słychać było kwik, ryczenie, beczenie, to drapieżniki szykowały sobie pożywienie.
W roku 1963 spotkałem w Olsztynie dziennikarza i podróżnika po Afryce wschodniej Leona - Giżyńskiego czy Czyżewskiego, nazwiska juz Dziś nie pamiętam, który poinformował mnie, że również znał pułkownika z Makindu. Pułkownik zginął w 1961 roku stratowany przez bawoły.
Z Oudtshoom do Tengeru przyjechało około 50 osób młodzieży, których matki były tez w tym osiedlu: Władysław Czerw, Mieczysław Krolewicz, Józef i Władysław Cisakowie, Zbigniew Marchut, Czesław i Marian Konieczny, Leon Popławski, Adam Poradowski, Edward Wos, Kazimiera i Mieczysław Pożarscy. Innych nazwisk dziś już nie pamiętam.
Osiedle Tengeru było największym osiedlem polskim w Afryce. Mieszkało tam około 5 tysięcy ludzi, katolików, prawosławnych, żydów i kilka rodzin polskich Tatarów spod Białegostoku i Wołynia.
W sąsiedztwie mieszkała liczna rodzina tatarska Szabanowiczów, 18-letnia córka uczennica gimnazjum krawieckiego przeszła na katolicyzm, przybrała imię Felicja i została wykreślona z rodziny na zawsze.
Obóz położony u podnóża góry Meru, nad jeziorem wulkanicznym Dulutti nad rzeką Malaia około kilkudziesięciu mil od góry Kilimandżaro miedzy 2 miastami Arusha i Moshi. Innymi większymi w Afryce osiedlami polskimi to Masindii, Koja, Marandelas, Rusape, Bwana Kubwa, Lusaca, Kondoa, Ifunda, Kidugala, Morogoro, Rongai. Ogółem były 22 obozy z około 20 tysiącami Polaków, głównie matek z dziećmi, sierocińce i internaty. Ojcowie tych dzieci najczęściej poginęli w lagrach sowieckich a matki zmarły z głodu i chorób w kołchozach Kazachstanu i Uzbekistanu.
W osiedlach zorganizowane były szkoły powszechne, gimnazja i w większych osiedlach licea. W Tengeru były gimnazja og6lnoksztatcąee, kupieckie, krawieckie, techniczno-mechaniczne oraz szkoła muzyczna, rolnicza i liceum.
Dobrze działające harcerstwo pod komendą Zdzisławy Wójcik, były świetlice "sodalicji mariańskiej", klub "YMCA", zespoły artystyczne i sportowe. Byt tez teatr osiedlowy i boiska sportowe, korty tenisowe, plaża, był szpital i przychodnie lekarskie.
Wybudowano kościół katolicki, cerkiew i bóżnicę. Współżycie mieszkańców było bardzo zgodne. Osiedle było podzielone na grupy na czele, których stali kierownicy grup. Komendantem głównym obozu był Anglik płk Minnery a zastępcą pan Korzeniowski.
Było osiedlowe gospodarstwo hodowlane, gospodarstwo ogrodnicze gdzie pracowity głównie kobiety. W odległości ok. 1 km była stacja kolejowa Mouruma. Rano budziły nas tam tamy z pobliskich wiosek murzyńskich. Przy stacji stale siedział stary murzyn Kamba w sandałach zrobionych z opony samochodowej i jak przechodziliśmy śpiewał „spójrz Bwana i podziwiaj moje buty, te buty pochodzą z Ameryki, Afryki lub Mombasy”. Mze (starzec) nie miał pojęcia, że Mombasa jest portem kenijskim.
Proboszczem kościoła katolickiego był mój kapelan junacki jeszcze z Kermino, Pahlevi i Teheranu kpt. Cezary Rogirtski, bardzo groźny wychowawca. Wieczorami gonił bezlitośnie pary zakochanej młodzieży w tym często i mnie z moją sympatią Lodką Kaczorowską. Bardziej baliśmy się księdza kapelana niż innych wychowawców czy mamy Lodki. Raz dopadł nas w okolicy „małpiego gaju” kiedy trochę za późno wracaliśmy z naszego stałego miejsca randkowania, za cmentarzem nad rzeką (pod naszym drzewkiem, chyba ktoś nas zdradził...). Dziś musze przyznać, że nieraz mieliśmy „stracha” ponieważ zaraz za rzeką Malala często stękały "simba" (Iwy), charczały lamparty, szczekały szakale i chichotały hieny, a na drzewach gnieździły się żmije węże i pająki.
Mama Lodki zmarła w Polsce, pochowana na Dolnym Śląsku. Lodka wyszła za Mata, mieszka na stałe w Chicago. Tam zmarł w 2003 roku jej mat. Z Lodką spotkaliśmy się po 43 latach na Światowym Zjeździe Afrykańczyków w 1992 roku we Wrocławiu i do dziś korespondujemy ze sobą, co podziwia i akceptuje moja żona Hania.
Przepraszam Cię Lodko, że opisuję to nie pytając o zgodę.
Korespondujemy też ze Staszkiem Borkiem i Zdzisiem Hajburą z Chicago, Lolkiem Popławskim i Mietkiem Królewiczem z Kanady oraz Tadziem Supersonem z Anglii.
Na zlocie spotkałem też kolegów z Oudtshoom i Tengeru Lolka Popławskiego, Mietka Królewicza, Staszka Borka, Staszka Wierzbickiego, Felka Borynia, Mirka Krązynskiego, Kazia Redę, Tadzia Supersona, Staszka Czemka, Tadzia Domanskiego, Henia Filipkowskiego.
W Tengeru mieszkaliśmy w małych okrągłych, glinianych domkach krytych palmowymi liśćmi, z małym otworem okiennym z siatką. Nasz domek stał blisko kościoła a najbliższy domek należał do pani Bujnickiej -kierowniczki YMCA i jej córki Ani.
W domkach były drewniane łóżka z materacami z trawy, w których gnieździło się różne robactwo, a często znajdowało się i węże. Nad łóżkami były zawieszone moskitiery, był mały stolik, taborety, wiadro, miednica i latarnia naftowa. Przy każdym domku były małe ogródki, w których przez cały okrągły rok rosły przepiękne kwiaty głównie róże. Rosły też różne krzewy na których siedziały kameleony polujące na owady.
Spotykały nas różne nieprzewidziane przygody. W 1947 roku termity przegryzły w naszym domku konstrukcję z patyków bambusowych, przez co spora część ściany runęła.
W tym czasie nadszedł murzynek Bemardo, który wykonywał w naszej grupie różne prace porządkowe wokół domków, za co otrzymywał drobne wynagrodzenie, a najczęściej jakieś ubrania czy żywność. Bemardo był katolikiem, ukończył szkółkę misyjną miał 16-17 lat (dokładnie nie wiedział). Był sprytny i bardzo wesoły, ale też bezczelny w stosunku do swoich ziomków. Byłem świadkiem ciekawego zdarzenia. Obok mego domku przechodziło dwóch potężnych wojowników masajskich w pełnym uzbrojeniu (dzidy, łuki, panga i fimba) pomalowani na barwy wojenne w wianuszkach z małych suszonych papużek na głowach. Nagle przyskoczył do nich Bemardo i zaczął ich wyzywać "Masai amboro mbili" (ty Masaju o dwóch członkach), co jest bardzo obraźliwe, bo ma to związek z obrzezaniem chłopców w wieku 15 lat, którzy po spełnieniu pewnych trudnych warunków związanych z zabiciem groźnego zwierza lub gada stawali się wojownikami. Wojownik zasłaniał się tarczą i cos tłumaczył. Wyskoczyłem i przywołałem Bemardo do porządku. Masaje pozdrowili Bwana Kubwę (mnie) i poszli swoją drogą. Starałem się wytłumaczyć murzynkowi, że mógł się narazić na wielkie nieszczęście traktując w ten sposób wojowników masajskich. Ale Bemardo skwitował, że byli to czarni, brudni murzyni, a on jest wykształcony i pracuje u Polando (Polaków). Był zdolny, szybko nauczył się rozmawiać po polsku. Wywodził się ze szczepu Maru.
W roku 1948 kiedy wyjeżdżałem do kraju Bemardo płakał i prosił by zabrać go do Ulaja (Europa), gdzie będzie pracować dla Bwana Kubwy (Wielkiego Pana).
Poprosiłem Bemarda aby posprzątał gruz z zawalonej ściany domku. Kiedy rozbił duży kawał gruzu zobaczyłem po raz pierwszy matkę termitów, duża przezroczysta glizda. Bemardo zaczął wołać radośnie niama, niama (mięso), oczyścił z piasku i zaczaj jeść. Było to coś obrzydliwego.
W świetlicy "sodalicji" oraz na kortach tenisowych odbywały się często wieczorki taneczne dla młodzieży szkolnej pod okiem sióstr zakonnych, księży i nauczycieli. Natomiast w klubie "YMCA" odbywały się dancingi dla dorosłych często z udziałem Anglików i Greków. Młodzież szkolna nie miała tam wstępu. W końcu 1947 roku nam trochę starszym pozwolono uczestniczyć w tych imprezach ponieważ było mało dorosłych mężczyzn, a panie nie miały z kim tańczyć. Jacy byliśmy dumni gdy partnerka chwaliła, że ładnie tańczymy, a bardziej jeszcze kiedy „dama” prosiła o odprowadzenie do domku a działo się to na oczach "czeredy kolesiów" stojących pod YMCĄ.
W Tengeru dyrektorem mego gimnazjum był bardzo wymagający lubiący dyscyplinę i porządek delegowany z wojska pan Feliks Dudczak, natomiast woźnym był były kawalerzysta wachmistrz Kiszka, o pięknych sumiastych wąsach i złotym sercu. Jeśli coś poważnego przeskrobało się i groziło stawianie się przed obliczem dyrektora Dudczaka, to najpierw pokornie meldowało się u p. wachmistrza. Jak się zwracało panie sierżancie zamiast wachmistrzu sprawa była przegrana, a jeśli meldowało się panie wachmistrzu było się „ochrzanionym odpowiednio pouczonym” i już po sprawie. Muszę się przyznać, że ja często stawałem przed obliczem p. wachmistrza. Mieliśmy dobry zespół piłkarski. Uczestniczyliśmy w rozgrywkach o puchar pułkownika Minnorego Komendanta Osiedla. W spotkaniach regularnie uczestniczyły drużyny angielska, hinduska, grecka oraz wojskowa drużyna w składzie 10 murzynów i 1 anglik, który był kapitanem zespołu. Spotkania odbywały się przeważnie na obiektach Arusha Moshi i Tengeru.
Na spotkanie piłkarskie w Arusha i Moshi przychodzili licznie murzyni z różnych szczepów: Meru, Arusha, Samburu, a nawet Kikuju i Wachima. Masaje przybywali w pełnym „rynsztunku” wojownika z dzidami, łukami, pangami, fimbami, tarczami pomalowani na barwy bojowe. Kibicowali wspaniale i bardzo obiektywnie. Zawsze kiedy graliśmy z Anglikami lub Hindusami skandowali "Polanda, Polanda cieza mzuri ampira" (dobrze gracie w piłkę). Kiedy zwyciężaliśmy podskakiwali, bębnili i wołali „mzuri, mzuri Polanda”. Jeśli przegraliśmy spotkanie pocieszali „akuna matata” (nie ma problemu).
Trenerami naszej drużyny byli panowie Lutek i Czostyrko, oddelegowani z wojską Pan Czostyrko byt jednocześnie nauczycielem języka angielskiego w moim gimnazjum. Dobrym szkoleniowcem i bardzo wymagającym na treningach i spotkaniach był pan Lutek.
Podstawowa drużyna piłkarska składała się: Mirek Krążyński, Henio Filipowski, Stasio Woś, Janek Dudek, Mietek Pozarski Kazio Reda, Felek Boryrt, Jan Krupa, Jan Fedorowicz, Janek Skalski i Jasko imienia nie pamiętam.
Jedno spotkanie rozegrane w Arusha do dziś pamiętam. Drużyna murzynów "dołożyła" nam 5:1 grając boso z obandażowanymi tylko kostkami nóg.
Młodzież należała do różnych kół zainteresowań. Był zespól teatralny, chór i orkiestra dęta. W 1946 roku starałem się dostać do orkiestry, a ponieważ nie miałem słuchu dodatkowo zepsułem puzon, na którym miałem ćwiczyć, toteż zostałem z hukiem wydalony przez kapelmistrza, pana Bojnara. Spotkałem tego pana w 1952/53 roku w Olsztynie, gdzie pracował w szkole muzycznej, jako profesor instrumentów dętych zmarł w końcu lat 50-tych pochowany jest podobno w Bartoszycach, gdzie mieszkała córka lekarka.
W Tengeru przebywało wielu ciekawych ludzi. Mieszkał tu dr Wacław Korabiewicz podróżnik, etnograf autor wielu książek o Afryce. Po śmierci pierwszej żony ożenił się z mieszkanką osiedla p. Marią Sidor, która była naszą sąsiadką, osiedlową. Państwo Korabiewiczowie wrócili do kraju. Napisał m.in. „Nie zabiłem słonia”, „Kwaheri” (Do widzenia), „Gdzie” i „Midimo” (Maski) i wiele innych. Spotkaliśmy się na Mazurach w 1992 roku. Dr Wacław zmarł 15 lutego 1994 roku w Warszawie w wieku 91 lat. Prochy zgodnie z wolą zmarłego zatopione zostały w morzu.
W roku 1947 postanowiłem wraz z innymi kolegami "łobuzami" dostać się do wstępnego seminarium duchownego w Tengeru, a następnie wyjechać do Chicago. Ponieważ ksiądz Sliwowski zażądał zgody rodziców (jednego z rodziców) toteż zwróciłem się do mamy, która z miejsca oświadczyła, że nie wierzy aby jej syn został kapłanem i nie wyrazi zgody, bo nie chce brać na siebie grzechu. Przepraszam Cię Mamo wiesz, że jestem porządnym i wierzącym człowiekiem. Rodzice zmarli a ich grób znajduje się w Ostródzie na Mazurach, którym opiekujemy się i stale odwiedzamy razem z siostrą, Kazimierą Szor-Pożarską (tez z Oudtshoom i Tengeru), naszymi dziećmi, wnukami i prawnukami, Przede wszystkim dzięki Mamie wydostaliśmy się z kołchozu w Uzbekistanie i do dziś żyjemy. Na przełomie 1946/1947 dotarty do nas wiadomości, że polskie osiedla będą likwidowane i należy się zdecydować czy wracać do Polski czy na emigrację do proponowanych krajów zachodnich. Ludzie wpadali w rozpacz, co robić? Przecież ich domy znalazły się w granicach ZSRR, a poza tym bojaźń przed ponowną deportacją gdzieś do Rosji. Wiele starszych osób popadło w ogromna rozpacz i pozostało na cmentarzach Afryki na zawsze.
My dzięki temu, że nasz Ojciec po wydostaniu się z łagru przebył szlak bojowy Lenino-Berlin wrócił szczeliwie z pułkiem praskim do kraju i w końcu 1947 r. odnalazł nas przez Polski Czerwony Krzyż, toteż mieliśmy gdzie wracać.
W 1948 roku z Mombasy w Kenii rozpoczęliśmy powrót do Polski.
Kwaheri Afryko! c.d.n