Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Trojaczki (z pamiętników J.Ł.Borkowskiego)

19.09.2009 16:20
Pamiętnik Jana Łukasza Borkowskiego
Spis treści- Jan Łukasz Borkowski - pamiętnik z czasów 1863r

Nareszcie się uciszyło we dworze, uczta i kłótnie się skończyły. Widocznie przyszło do jakiegoś porozu-mienia, bo nad ranem po trzeciej ruch się zrobił i nareszcie w pewnym porządku ruszyliśmy ku południowi. Jakby nastąpiła zgoda i Mierosławski z Mielęckim przez trzy dni razem operowali i te trzy dni zamierzam opisać.
Noc była ciemna. Szliśmy w części lasem. Spać mi się okrutnie chciało. Spałem idąc – śniło mi się, że wilki plączą się pod nogami, to znów lisy i budziłem się utykając co chwila. Męka prawdziwa, zabrakło siły nerwowej – tak przemęczyłem się do rana. Około 3 doszliśmy do wsi, której nazwiska nie zanotowałem, gdzie posilony kawałkiem chleba jakoś odżyłem, a widok ziemiańskiej siedziby przypomniał mi rodzinę i pokrzepił ducha. I dalej w drogę. Okolica przedstawiała moim oczom charakterystyczną kujawską ziemię z małymi jeziorkami lub zagłębieniami, przypominającymi wyschłe jeziorka, otoczone bukietami bujnych lasów i bagnistymi łąkami. Zapach polskich pól, ale było coś lokalnego.
Przed wieczorem przybyliśmy na wysokie lesiste wzgórze, wśród pól, jezior i bagien, zwane Trojaczki. Las w części wyrąbany miał jednak zagajniki, dużo jeszcze starych sosen i znaczną ilość rąbanych sążni. Rozgospodarowano się dosyć porządnie, porozpalano sute ogniska, które łuną tryskały na okolicę. Był to obraz nawet dosyć imponujący. Małe oddziałki się schodziły i powiększały liczbę obrońców. Wyszukałem wozy z kożuszkami zdobytymi objeszczykom, wziąłem obszerną szynelę i razem z moim nowym znajomym Stanisławem Krzemińskim ze szkoły wojskowej w Cuneo (Włochy) po skonsumowaniu kawałka chleba i klasycznej surowej słoniny położyliśmy się otuleni pod krzakiem, na łożu narodowym – na puchu nad puchy, na wybornie omszonym pagórku i o rozkoszy, usnąłem, ogrzany szynelą błogo śniłem. O rodzinie, o bogdance, o róż rwaniu – lecz nie ma dłuższego szczęścia na ziemi ... srodze mię zbudzono! Była może 10 lub nieco później. Nie chciałem wierzyć mym oczom. Mierosławski we własnej osobie, wygolony, w kapeluszowych butach, w kościuszkowskiej rogatywce, nie upiór, lecz on we własnej osobie – odzywa się: „Chłopcy, wstańcie, wyszukajcie w obozie cieśli, młynarzy, stelmachów i ludzi umiejących robić siekierą. Obciosać kilkanaście beleczek 5-calowych” i pokazał nam zagajnik w pobliżu. No co? „Zbudujemy fortecę ruchomą”. Wóz o stu kosach. Myślałem, że w ziemię zapadnę lub ulecę w przestrzenie na skrzydłach oburzenia, ale trudno: rozkaz żołnierski – trzeba słuchać!
Wyjaśnić muszę, że w odwrocie do Płowców zaczęty poprzednio opisany szkielet fortecy ruchomej, powierzony mojej opiece, rozleciał się na pół i zostawiony był na drodze. Bałem się, by ten maniak nie oddał mię pod sąd wojenny za utratą fortecy, lecz był jakoś w dobrym humorze, bo oddział się powiększał, a pan dyktator wznosił się na skrzydłach marzeń o sławie. Przetarliśmy oczy z Krzemińskim i wzięliśmy się do pracy. Najprzód trzeba się było postarać o siekiery. Zabraliśmy fornalkę, jaka się nawinęła, pojechaliśmy do sąsiedniej niemieckiej osady Ludwinów, Wołamy sołtysa. Zjawia się przebiegły, grzeczniutki Niemiec, mówiący z polska po węgiersku, przyjął nas w czyściutkiej chacie, uczęstował nas z własnego popędu białym chlebem i ciepłym mlekiem, za który sowicie zapłaciliśmy, i w ciągu 20 minut zniesiono na wóz kilkanaście siekier. Mieliśmy wyjeżdżać, gdy wchodzi nagle sołtys podniecony ostrzegając, że słychać śpiew daleki, prawdopodobnie nieprzyjacielskiej jazdy. Było to niemożliwym, aby nieprzyjaciel śpiewał w pobliżu obozu naszego, ale na wszelki wypadek wyszliśmy po żołniersku, by zrobić alarm w razie potrzeby. Cofnąć się było łatwo, bo były zarośla niedaleko i noc ciemna, chociaż pogodna.
Stojąc za budynkiem słyszymy głosy, które się zbliżały – były to polskie pobożne pieśni, jak się okazało ochotników, którzy do obozu ściągali. Na odgłos: „Kto idzie”? poruszyła się gromada – chwilowo myśleli, że ich napadają Moskale, lecz. łatwe było porozumienie. Zjawił się przed nami chudy, wysoki mężczyzna z ogromnym sumiastym wąsem, w ogromnym pudle na głowie w formie czapki ułańskiej pokrytej czarną ceratą – na niej biały orzeł, trupia główka i dwa piszczele na krzyż oraz inne emblemata. Stawił się przed nami przejęty wielkością swego posłannictwa, z wytężoną żołnierską powagą prezentując wyszczerbiony pałasz zdobyty na policjancie, odezwał się z przyciskiem: „Jestem setnik ochotników, których 80 prowadzę ze Słupcy do oddziału Mielęckiego”. Przyjęliśmy raport do wiadomości, serdecznie witając przybyłych. Byli to przeważnie kosynierzy: prostaczkowie, rzemieślnicy, mieszczanie, rolnicy – ludzie dobrej woli. Straceńcy, co szli z wiarą i nadzieją.
Wsiedliśmy do wozu i jadąc powoli wprowadziliśmy ich do obozu. Góra cała była w ogniu, przyjęto nowy oddział z entuzjazmem, zaczęto nawet na wiwat strzelać z rewolwerów. Gniewali się dowódcy, grozili nawet śmiercią, aż się wszystko uciszyło. Ludziska się porozkładali oddziałami po krzakach, błogo zasnęli – wielu po raz ostatni – a my z Krzemińskim wzięliśmy się do budowy. 2 godziny szukaliśmy cieśli – było to przelewanie wody przetakiem, bo kręcąc się w tym celu po oddziałach kosynierów, jeżeliśmy kilku wyszukali, przez czas werbunku w drugim oddziale pierwsi znikali chowając się w krzakach. Nareszcie z wielkim trudem udało nam się skaptować 8 toporników i ścinać biedne sosenki, obrabiać kantówki, a czekała dwukołowa oś półtoracznego wozu i kilkadziesiąt kos. Męcząc siebie i drugich przygotowaliśmy do rana ośm beleczek, biedni ludzie sarkali, spać się chciało, wynalazca ani żaden wojenny inżynier się nie pokazał. Nad ranem przekąska, kieliszek okowity. Już się dobrze rozwidniło, zabieramy się z powrotem do pracy, wtem alarm, strzały, jesteśmy zaatakowani. Był dzień 23 lutego – obfity w wypadki, dzień bitwy, którą historia mianuje bitwą pod Nową Wsią. Ja ją nazywam „nad Gopłem”.