Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Choińska Eugenia. Dopóki Polak żyć będzie..

16.09.2008 00:25
[blok]Eugenia Choińska Dopóki Polak żyć będzie...
Gdy wreszcie 16 grudnia 1949 roku nasz okręt dopłynął do lądu w Port Melbourne w naszym nowym kraju - Australii - obraz jaki miałam przed oczami pozostał mi do dzisiaj. Po dwóch dniach oczekiwania na okręcie na dalszy transport poprowadzono nas wreszcie do pociągu i powieziono do Bonegilli. Zdawało się, że wiozą nas gdzieś przez pustynię, bo wokół były tylko puste, dzikie pola i spalone od słońca krzaki. Odnosiłam wrażenie, że drzewa rosną korzeniami w górę, wszystko było bardzo suche i zwiędnięte. Dojechaliśmy do Seymour, gdzie dostaliśmy talerz z dwoma plastrami szynki, zieloną sałatką, pomidorem i plasterkiem buraczka; do picia była oranżada i cały świat zaczął wyglądać inaczej. Po posiłku zabrali nas autobusami o obozu Bonegilla. Był 19 grudnia. Straszny upał i tłum ludzi machających rękami, aby odgonić natrętne muchy, które atakowały nas bez przerwy, to pierwsze moje wrażenie z Bonegilli jakie zapamiętałam do tej pory. Po posiłku zgromadzono nas w dużej hali, w której zostaliśmy miło powitani przez jakiegoś Australijczyka. Powiedział nam, że jesteśmy w wolnym kraju, w którym już nikt nie będzie nas zmuszał do ciężkiej pracy, i że ma nadzieję, że my także pokochamy ten kraj. Następnie zaczęto nas zakwaterowywać. Niemiłe wrażenie wywołało to, że rozdzielano rodziny. W oddzielnych barakach umieszczano matki z małymi dziećmi, matki z córkami i ojców z synami. Spotykaliśmy się wszyscy w jadalni i siadaliśmy razem do posiłku. Nieco później bardzo chętnie chodziliśmy do kantyny, o tam zawsze grała muzyka, a my przecież byliśmy tacy młodzi. Pamiętam też, że gorąco było prawie nie do wytrzymania, a my dosłownie zajadaliśmy się cytrynami. Widocznie nasze organizmy bardzo tego potrzebowały. Wielu Polaków bardo szybko dostało pracę. Mężczyźni pracowali najczęściej w transporcie, wożąc ciężarówkami rozmaite towary, lub w lasach przy ścinaniu drzew. Kobiety pracowały w szpitalach jako sprzątaczki lub kucharki albo na farmach i plantacjach zbierając owoce. Dnia 27 grudnia 1949 roku, czyli w parę dni po przyjeździe do Bonegilla, wzięliśmy ślub w małym obozowym kościółku. Udzielali go nam dwaj księża: czeski i australijski. Pamiętam jak płakałam bo nie miałam ślubnej sukni tylko byłam tak zwyczajnie ubrana w sportowy biały lniany kostium i kolorową bluzkę, którą mi Edek kupił w obozowej kantynie. Mój mąż okazał się bardzo zaradny - postawił krzesło przed barakiem, zakładał ręcznik i strzygł wszystkim włosy po dwa szylingi od strzyżenia. Kupił mi za zarobione pieniądze białe sandałki na ślub i żelazko do prasowania. Moja mama dała mi swoją obrączkę, a ojciec dał swoją Edkowi. Po ślubie poszliśmy do Milk Bar i tam zafundowaliśmy sobie „milkshake” (koktajl mleczny), kefir i lody. Po tej „uczcie” ja poszłam do swego baraku, w którym mieszkałam razem z mamą, a mój mąż Edek poszedł do swojego, gdzie byli sami mężczyźni. Taki był nakaz władz. Po Nowym Roku zaczęto wysyłać ludzi z Bonegilla do pracy, nas też. Zostaliśmy wyznaczeni do obozu Brooklyn w Melbourne i skierowani do naszej pierwszej pracy w fabryce marmolady w dzielnicy Richmond. Sortowałam owoce do puszek, ale z powodu egzemy na palcach nie pracowałam tam zbyt długo. Znałam wtedy tylko kilka angielskich słów, ale jakoś mnie zrozumieli i dostałam lepszą pracę w Footscray w Melbourne. Zaczęłam szyć damskie żakiety i męskie swetry. W pracy poznałam kilka Australijek, z których jedna była dla mnie wyjątkowo dobra. Elain, bo tak miała na imię, zbliżyła się do nas bardzo. Ze swoim mężem zabierali nas do kina i na zabawy, przychodzili nawet do nas do obozu. Jakoś żeśmy się z nimi dogadywali, chociaż czasami nawet na migi. Nieraz musiałam narysować coś na papierze, a Elain pisała jak to się nazywa. Gdy na przykład chciałam kupić świeczkę , bo w obozie o godzinie 12-tej gasili światło, a ja chciałam coś jeszcze uszyć, to rysowałam tę świeczkę. Elain pod obrazkiem wpisywała nazwę i tak uczyłam się języka. Do dzisiaj jesteśmy przyjaciółkami i często spotykamy się wspominając dawne czasy. Obóz dla emigrantów w Brooklyn obejmował dwie hale, które wcześniej były prawdopodobnie składem wełny, a później zostały poprzedzielane papą, tak aby utworzyć małe osobne pokoiki dla mieszkańców. Trudno w nich było o zachowanie jakiejkolwiek prywatności, bo z sąsiedztwa słychać było każde słowo. Pokoik wyposażony był w łóżko i szafkę z szufladami. Po około sześciu miesiącach przeniesiono nas do kolejnego miejsca zakwaterowania, tym razem w Williamstown, ponieważ baraki w Brooklyn uległy spaleniu. Do pracy w Footscray dojeżdżałam codziennie autobusem, ale nie była to na szczęście zbyt daleka droga. W końcu 1950 roku, gdy już udało nam się z mężem zaoszczędzić trochę pieniędzy, daliśmy je moim rodzicom, aby pomóc im zebrać depozyt na kupno domu. W dość krótkim czasie opuściliśmy obóz i zamieszkaliśmy wszyscy razem w Yarraville. Rodzice mieli jedną sypialnię, siostra z mężem drugą i my mieliśmy też swój pokój, tylko mój młodszy brat spał na rozkładanym łóżku w jadalni. Nie mieliśmy jeszcze wówczas żadnych mebli, naszym stołem była duża skrzynka. Początkowo spaliśmy na podłodze i cierpieliśmy z powodu dużej ilości pcheł, które nas stale atakowały, ale i z tym po jakimś czasie poradziliśmy sobie. Co to była za radość mieć wreszcie własny dach nad głową. Stopniowo zaczęliśmy się zagospodarowywać. Od naszych australijskich przyjaciół dostaliśmy kilka krzeseł, garnków, parę talerzy i innych drobiazgów, co było dla nas wtedy dużą pomocą. Ojciec zaczął przerabiać werandę na pokój dla mojego starszego brata Edwarda, który miał wkrótce przyjechać z Niemiec z żoną i siedmiomiesięczną córeczką Moniką, aby zamieszkać z nami w Australii. W marcu 1951 roku urodziła nam się córeczka. Cieszyliśmy się ogromnie. Mój ojciec chciał nawet na dach wchodzić i polską flagę wywiesić z tej okazji. Bardzo ją kochaliśmy choć urodziła nam się niezdrowa, niedosłyszała i miała trudności z mówieniem. Powoli każdy z nas dorabiał się i odchodził „na swoje”. Tak więc i my, po dwóch i pół roku mieszkania z rodzicami zaczęliśmy myśleć o własnym domu. Mój mąż Edek kupił plac ziemi w St Albans, czym zrobił mi wielką niespodziankę bo nawet nie wiedziałam gdzie jest ta dzielnica St Albans, w której mieliśmy zamieszkać. Kiedy pierwszy raz pojechaliśmy tam odwiedzić znajomych, oni nie dali nam żadnego adresu, tylko powiedzieli, że ze stacji i tak będziemy widzieli ich bungalow. Prawda, że ich czerwony dach był widoczny - tak jak nam mówili - ze stacji, ale mój Boże taki kawał drogi, zupełnie nie było możliwe przejść na piechotę. Wszędzie było błoto, o autobusach nie było mowy. Edek poszedł więc sam, a ja wróciłam z córką w wózku do domu. Po przeprowadzce do St Albans zamieszkaliśmy w bungalowie. Edek zaczął z pomocą kolegów budować nasz prawdziwy dom. Tak to kiedyś było, że jeden drugiemu pomagał, tym bardziej, że stale napotykaliśmy na rozmaite trudności, szczególnie w zakupie materiałów budowlanych. Gdy przywoziłam z córką w wózku kanapki dla robotników i spoglądałam na szkielet naszego przyszłego domu, często myślałam czy to naprawdę kiedyś będzie ten nasz własny, wymarzony domek. Przechodząc po Main Road, gdzie teraz Arcada stoi naprzeciw „Coles” (supermarket), mijałam malutki drewniany sklepik i myślałam, że gdyby on był nasz, Edek mógłby sobie tam otworzyć zakład fryzjerski . Nie mieliśmy jednak na to pieniędzy. Było bardzo ciężko, gdy tylko jedna osoba pracowała i trzeba było spłacać pożyczkę. Tym bardziej, że nasza córka stale potrzebowała mojej opieki i pomocy, często musiałam z nią jeździć do Melbourne na rozmaite badania lekarskie. Gdy zaczęliśmy budować nasz dom w St Albans, świat dosłownie był tam zabity deskami. Daleko od świata i ludzi. Stacyjka była maleńka i biedna, pociągi dalej już nie jeździły. Mimo to coraz więcej ludzi sprowadzało się do własnych domów, a budynki rosły jak grzyby po deszczu. Jednocześnie mężczyźni wzięli się za budowę szkoły i kościoła. Edek był tak zwanym „blokowym”, więc po powrocie z pracy w Yarraville chodził od domu do domu i zbierał pieniądze na te cele w naszej dzielnicy. Ludzie dawali po dwa szylingi, więc jakoś się uzbierało trochę funduszy na materiały. Pracę mężczyźni wykonywali oczywiście społecznie. Jak te czasy się zmieniły. Pamiętam co to była za uciecha jak kupiłam na spłaty po dwa szylingi tygodniowo nasze pierwsze radio Phillipsa. A gdy kupiłam mały obrazek, który bardzo mi się podobał, to z radości nie wiedziałam gdzie go powiesić. Co tydzień wisiał na innej ścianie, żeby był bardziej widoczny. Człowiek potrafił się wówczas cieszyć najmniejszą rzeczą i potrafił wszystko docenić. Największą jednak radością było posiadać własny dach nad głową, co było pragnieniem wszystkich emigrantów. Tak jak z budową, tak było i ze wszystkim innym. Przybywało coraz więcej sklepów i wyrobów, w tym wędlin, choć z początku można było tylko kupić australijską kiełbasę „strasbourg” i „german pork”, albo parówki w czerwonej skórze i o dziwnym smaku. Były jeszcze gotowane króliki powiązane sznurkiem, ale też nie miały dobrego smaku. Na szczęście sytuacja bardzo szybko zaczęła się poprawiać dzięki emigrantom. Ludzie zaczęli robić to co umieli, czego nauczyli się wcześniej we własnych krajach. Pojawiły się w sklepikach rozmaite europejskie wyroby: mięso, wypieki, dosłownie wszystko. Gdy zrobiono chodniki i ulice, skończyło się też wreszcie zostawianie starych zabłoconych butów pod krzakiem tuż przy naszym domu. Stała tam nieraz cała kupa butów, które każdy sobie zmieniał w tym miejscu na inne, czyste, aby dalej pojechać pociągiem do miasta. Złodziei jakoś nie było i nieraz zostawiało się bez obawy całkowicie otwarty dom, z którego nigdy nic nie ginęło. Mój mąż Edek pracował jako fryzjer w swoim zawodzie dla McDonalds, ja natomiast przez kilka lat nie pracowałam. Opiekowałam się naszą chorą córką, i codziennie odwoziłam codziennie odwoziłam ją do szkoły do North Melbourne i odbierałam stamtąd po szkole. Szkolny autobus zabierał ją do szkoly specjalnej, dla dzieci które nie słyszą i mają trudności z mową "Glendonald School for Deaf Children" w Kew. Gdy nasza Urszula skończyła 12 lat powiedziała, że chce sama jeździć, bo nie jest już malutka. Ja, żeby się upewnić, że daje sobie radę w podróży, jeździłam za nią potajemnie tym samym pociągiem przez dwa tygodnie. Wreszcie oboje z mężem zdecydowaliśmy, że trzeba jej dać szansę, chociaż lekarz specjalista powiedział, że ona będzie potrzebowała przez całe życie opieki i że nigdy nie wyjdzie za mąż. Powiedział też, że nigdy nie będzie mogła normalnie rozmawiać. Pomyślałam wówczas, że cały świat mi się zawalił, ale z pomocą Bożą trzymałam głowę do góry i przewalczyłam w sobie ten żal i ból. Gdy już nie musiałam z córką jeździć do szkoły,znalazłam pracę na pół etatu w „Coles” w St Albans jako sprzedawczyni. Zaczęło nam się powodzić trochę lepiej. W 1963 roku umarł mój ojciec. Mama mieszkała w Yarraville z moim młodszym bratem, ale kiedy mój brat się ożenił została sama. Jeździłam do niej w każdą środę i pomagałam w czym mogłam. Ona nie była jednak w stanie zbyt długo być sama, więc przeniosła się do nas. Opiekowałam się nią przez osiemnaście lat. Zmarła mając już prawie 95 lat. Z czasem nasze życie ulegało wielkim zmianom. Ludzie pozmieniali sobie domy, ulepszali je. W naszej rodzinie też zaszły zmiany. Córka poznała chłopca, za którego po kilku latach znajomości wyszła za mąż. Oczywiście chciałam być bliżej niej, ale mój Edek, który jest trochę sentymentalny, przez dłuższy czas nie chciał sprzedać naszego domu. Mówił zawsze: "Jak możesz, przecież ja ten dom sam budowałem i tak blisko jest teraz do wszystkiego". Dopiero bardzo niedawno, gdy nasz zięć wybudowal dwa „unity” (mieszkania), sprzedaliśmy nasz ukochany domek i przenieśliśmy się do tego obok naszej córki. Jesteśmy znów blisko siebie i możemy sobie nawzajem pomagać. Mąż naszej córki jest dobrym człowiekiem - lubi Polaków. Mają dwóch synów, którzy są wielką naszą radością i szczęściem. Starszy - Andew ma już 30 lat, młodszy James ma lat 28. Obaj dużo rozumieją po polsku. Jestem z nich dumna, bo obydwaj w głębi serc zachowali polskość, tańczyli w polskim zespole pieśni i tańca „Polonez”. Właśnie w tym zespole Andrzej poznał dziewczynę polskiego pochodzenia, z którą się ożenił. James również jest żonaty z dziewczyną o polskich korzeniach. W październiku tego roku urodziła się im córeczka Alexis, więc moja córka Urszula została babcią, a my z mężem jesteśmy pradziadkami. Wielka to radość dla całej naszej rodziny. Z Edkiem od wielu lat pracujemy społecznie w Stowarzyszeniu Polaków i w Kole Pań w Domu Polskim Kingsville, który mój mąż budował wraz z innymi Polakami. Od początku jesteśmy członkami Zarządu naszego Stowarzyszenia i wciąż staramy się być aktywni. Od trzech lat pełnię funkcję prezeski Polskiego Klubu Seniora w St Albans. Przez kilka dobrych lat należałam również do Chóru „Syrena”, co wspominam z prawdziwą radością. Nigdy nie zapomnę, gdy nasz chór śpiewał podczas wizyty naszego papieża w Melbourne. Śpiewaliśmy Mu przez wiele godzin, od drugiej po południu do dziesiątej wieczorem. Pamiętam jak papież powiedział wtedy: Bądźcie w sercu dobrymi Polakami, utrzymujcie polskie tradycje i przekazujcie to waszym dzieciom, następnym pokoleniom. Jednocześnie bądźcie dobrymi obywatelami tego kraju, w którym żyjecie, abyście mogli być dumni z tego kim jesteście i skąd pochodzicie". Uważam, że dopóki Polak żyć będzie, to w nim na zawsze polskość pozostanie.Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au