Portal w trakcie przebudowywania.
Niektóre funkcje są tymczasowo wyłączone, inne mogą nie działać poprawnie.

Schloetzer Helena .Australijczycy zawsze pomogą .

2.08.2008 00:38
Helena Schloetzer
[blok]Australijczycy zawsze pomogą .Urodziłam się w Polsce, w Bydgoszczy. Obecnie mam 84 lata. Moja rodzina bardzo ceniła sobie wykształcenie: ojciec był profesorem na Politechnice w Warszawie, z zawodu inżynierem. W 1939 roku ukończyłam państwowe gimnazjum w Bydgoszczy, zaś mój młodszy brat prywatną szkołę podstawową. Latem 1939 roku wraz z rodziną i naszym psem “Redą” pojechaliśmy do Gdyni na wakacje, lecz właśnie wtedy wybuchła wojna. Już 15-go sierpnia ojciec mój został zawiadomiony o konieczności natychmiastowego ewakuowania się z Bydgoszczy. Groziła mu, podobnie jak wielu innym osobom z ówczesnej inteligencji, zagłada. Uciekliśmy wówczas do Warszawy i zamieszkaliśmy z moją ciotką i babcią. W Warszawie byliśmy przez pewien czas, a następnie w naszej wojennej tułaczce wyjechaliśmy do Rumunii, z nadzieją udania się potem do Anglii. Drogę do stolicy rumuńskiej przebywaliśmy różnymi możliwymi metodami, najczęściej wynajmując konie, bryczki i wozy. Był koniec września 1939 roku. Niestety, granica rumuńska została zamknięta tuż przed naszym przyjazdem. Zastanawialiśmy się, co mamy dalej ze sobą zrobić, w jakim kierunku się udać. Ponieważ stryj mojego ojca był adwokatem w arystokratycznej rodzinie księcia Radziwiłła na Wołyniu w majątku Ołyce, postanowiliśmy pojechać do Niego. Byliśmy tam do momentu, kiedy Rosja sowiecka we wrześniu 1939 roku wkroczyła do Polski. Przez pewien czas było dość spokojnie, jednakże nie trwało to długo, gdyż pewnego dnia zaczęto łapać wszystkich wykształconych Polaków. Uciekając, szczęśliwie udało nam się jakoś dostać na pociąg jadący do Wilna. Miasto to niestety już w październiku 1939 roku stało się miastem litewskim. Byliśmy tam od końca 1939 roku. Przechowywało nas Katolickie Teologium. Mieszkaliśmy w Instytucie Teologicznym w Wilnie. Po pewnym czasie Kościół katolicki pomógł nam znaleźć mieszkanie.
W Wilnie mieszkałam aż do 1942 roku. W międzyczasie zrobiłam maturę w Liceum Śniadeckich. Ponieważ do Wilna wkroczyli Niemcy, życie zaczęło być bardzo ciężkie. Było mało jedzenia, choć studenci w gimnazjach otrzymywali pewną pomoc od Litwinów. Gdy tylko zdałam maturę, musiałam oczywiście podjąć pracę, gdyż w przeciwnym razie nie dostałabym żadnych kartek żywnościowych. Niemcy wysłali mnie wówczas na kolej do odśnieżania. Mając 17 lat codziennie o 5-tej rano musiałam czyścić śnieg z traktu kolejowego. Była to bardzo ciężka praca. Na szczęście kolejarze, którzy przywozili pociągami chleb, często nam go podrzucali, a oprócz tego kradliśmy węgiel i drzewo. Drutem owijało się duży kawał węgla i ciągnęło się go za sobą. Nazywaliśmy to “sobaczki”, od rosyjskiego słowa “sobaka” czyli pies. Gdy patrol niemiecki zatrzymywał mnie i sprawdzał dokumenty, wypuszczałam ten drut z ręki i nie było żadnego dowodu, że cokolwiek ukradłam. Wszyscy to robili, aby wytrzymać straszliwą zimę, kiedy to zimno dochodziło do minus 50 stopni Celsjusza. Pewnego dnia Niemcy ogłosili, że wszystkie panny, które ukończyły gimnazjum, muszą podjąć pracę dla armii niemieckiej, prawdopodobnie jako prostytutki. Wtedy moja ciotka podpłaciła niemieckiego oficera, który zgodził się mnie przeszmuglować do Warszawy bez dokumentów. Wyruszyłam w drogę wraz z moim ukochanym psem Redą. Od 1942 do końca 1943 roku byłam w Warszawie. Okres ten był chyba najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym okresem mojego życia. Ponieważ mieszkałam tam nieoficjalnie, zawsze w pończosze, w czubku palców, miałam schowanego złotego dukata. Podczas łapanki na ulicy Niemcy łapali przeważnie młodych.. Po pewnym czasie i mnie również kiedyś złapali, ale że miałam tego złotego dukata, więc dałam radę się wykupić. Przez pewien czas pomagałam Armii Krajowej rozdając ulotki. Któregoś dnia dano mi pudło pełne szminek, pod którymi były granaty. Jeden granat dano mi do kieszeni, abym go odbezpieczyła, gdyby złapali mnie Niemcy. Faktycznie zdarzyło się tak, że oficer niemiecki zatrzymał mnie z tym “bagażem”, ale gdy zobaczył, że mam szminki, zaczął ze mną flirtować i zapytał, czy może wziąć parę szminek dla żony.
Oczywiście ja z sercem na ramieniu dałam mu ile chciał i puścił mnie, niczego nie podejrzewając. Z Niemiec mam do tej pory w domu naszywkę z literą “P”, co oznaczało “Polak”. Musiałam ją, podobnie jak wszyscy Polacy, nosić przypiętą na rękawie, bo takie były niemieckie przepisy. Kiedy mój ojciec dzięki znajomościom dostał pracę na Łotwie, razem z bratem i moją mamą przeniósł się do Rygi, dokąd ja również w 1943 roku otrzymałam pozwolenie na pobyt. W Rydze było nam dobrze przez dwa lata. Pracowałam jako sekretarka w dużym biurze budowlanym; mama robiła w domu na drutach swetry, które sprzedawała, zaś ojciec pracował jako inżynier. Łotysze byli nastawieni do Polaków bardzo dobrze, aż do czasu, kiedy Niemcy postanowili wywozić ludzi na roboty do Niemiec. Wówczas Łotysze wskazali wszystkie nazwiska osób, które nie były Łotyszami, więc i my musieliśmy zgłosić się na przymusową wywózkę. Około tysiąca ludzi, w tym głównie Polaków, zostało załadowanych w wagony przeznaczone wcześniej do przewożenia bydła. Oczywiście wraz ze mną był mój pies
Ktoś ofiarował nam do jej przewiezienia dziecięcy wózek, w którym Reda spała cichutko przez całą drogę do Drezna, tak że nikt z Niemców jej nie zauważył. W ten sposób przetrwała z nami aż do 1946 roku. Przypominam sobie, że gdy wieźli nas do Niemiec, zaraz za granicą Łotwy, we wschodnich Prusach. zatrzymano pociąg i kazano wszystkim wyjść w celu odwszenia. Kazano nam rozebrać się do naga i posłano do kabiny, która miała na górze, przy suficie druty. Trzymaliśmy się wszyscy za ręce, a ojciec mój powiedział, że są to nasze ostatnie chwile, i że Niemcy puszczą gaz. Oni jednak puścili tymi przewodami proszek dezynfekcyjny. Było to straszne przeżycie, kiedy myśleliśmy, że są to już ostatnie chwile naszego życia. Po przyjechaniu do Drezna zostaliśmy zakwaterowani w obozie Dresden-Reick. W Niemczech początkowo wraz z ojcem pracowałam na kolei, ale po pewnym czasie zauważono, że oboje mamy wykształcenie, więc zatrudniono mnie jako pomoc w biurze, a ojca jako kreślarza. Był początek 1944 roku. Komendantem obozu był niemiecki pułkownik, który choć posiadal odznaczenia nazistowskie, okazał się jednak człowiekiem. Powiedział nam, że jest po naszej stronie. Będąc Polakami oczywiście odznaczaliśmy się pomysłowością i skonstruowaliśmy radio. Posiadanie takiego aparatu było surowo zakazane, jednak nasi specjaliści zamienili maszynę do szycia na radio, z którego, oczywiście nielegalnie, słuchaliśmy audycji nadawanej po polsku z Londynu: “Tu mówi Londyn”. Dzięki temu mieliśmy najświeższe wiadomości z linii frontu. Ten nasz komendant umówił się z nami, że gdy Niemcy zaczną jak zwykle szukać nadajnika, wtedy on będzie nam to sygnalizował stukając w rury, tak abyśmy mogli szybko przemienić to nasze radio znów w maszynę do szycia Zawsze miałam pod ręką coś do szycia i bardzo pilnie szyłam, gdy zbliżała się niemiecka kontrola. Wszyscy oczywiście musieliśmy pracować. Kto miał jakiekolwiek wykształcenie, pracował jako pomocnik w biurach; kobiety najczęściej musiały pracować w kuchni. Moja mama pracowała przy obieraniu kartofli, brat musiał zbierać drzewo i nosić je do kuchni. Reszta robotników albo pracowała na kolei, albo na odległych farmach lub przy robotach drogowych. Ja też przez pewien czas pracowałam przy obieraniu kartofli, ale dostałam przy tym zakażenia paznokci. Niemcy musieli usunąć mi wszystkie paznokcie, oczywiście bez narkozy, więc te paznokcie jakie mam obecnie, nie są moje. Ciekawe jest, że niektórzy Niemcy nie wiedzieli sami co to są obozy koncentracyjne. Pamiętam jak pewnego dnia jechałam do pracy i zatrzymano nas, aby dać drogę kobietom - więźniarkom koncentracyjnego obozu w Buchenwald. Szły gnane przez nazistów gdzieś w niewiadomym kierunku, gdzieś na zachód... Niemka, która stała obok, spytała kim one są. Ja wiedziałam, ona nie. Muszę jednak powiedzieć, że ci Niemcy, cywile, z którymi się zetknęłam w Dreźnie, nie byli bardzo wrogo do nas nastawieni. Tym bardziej, że zbliżał się już koniec wojny i nie wiedzieli jaki będzie ich los. Po pewnym czasie, dzięki pomocy Kościoła luterańskiego mogliśmy przenieść się do pustego mieszkania, poza obrębem obozu. Nie mieliśmy już potem oczywiście kartek żywnościowych, ale nie mieszkaliśmy już w obozie, co było dla nas bardzo ważne. W tym domu wszyscy wiedzieli, że my mieszkamy tam nielegalnie, ale nikt nas nie zdradził, a nawet pomagano nam, a okoliczne sklepy dostarczały nam jedzenie bez wymaganych kartek. Jedna z Niemek zabrała nawet mnie i moją mamę do Czech, aby zaopatrzyć się w żywność. Przywieźliśmy wówczas masę jedzenia, co było wielką i cenną zdobyczą. W tym czasie w Dreźnie pojawiła się znaczna liczba uciekinierów ze Wschodu, ponad 150 tysięcy ludzi. Dnia 14 lutego 1945 roku miał miejsce w Dreźnie straszliwy nalot, który przetrwaliśmy w schronie. Mój ojciec został wówczas raniony przez upadające okno, mamie zaczęły się palić włosy, brat miał spalone ubranie. Po nalocie Czerwony Krzyż nie pytał nas kim jesteśmy. Dano nam jedzenie, opiekę i przerzucono nas poza Drezno, na zachód Niemiec. Od razu wysłano nas do pracy na farmie, gdzie codziennie musieliśmy zbierać kamienie. Ponieważ pracowaliśmy dość uczciwie, właściciel farmy nie krzywdził nas.
W dniu 8 maja 1945 roku weszła na tamte ziemie armia amerykańska. Baliśmy się strasznie, bo byliśmy pewni, że jest to armia niemiecka. Amerykanie traktowali nas bardzo dobrze. Już następnego dnia pozbierali nas z farm do bardzo dużego obozu w Plauen w Bawarii. Obawialiśmy się, aby Rosjanie nie zabrali nas do Polski. Na szczęście ojciec mój dostał w tym obozie stanowisko komendanta. Przekonał Amerykanów, że nie chcemy wracać do komunistycznej Polski, że wolimy jechać na Zachód. Wówczas dali nam amerykańskie ciężarówki, abyśmy mogli uciec od Sowietów. To nam pomogło. Nie pamiętam już gdzie, ale w jakimś dużym mieście załadowali nas w pociągi i wysłali do południowej Bawarii. W Bawarii UNRRA zrobiła segregację odseparowując inteligencję i odstawiając do obozu pod Regensburg, gdzie znajdował się bardzo stary poniemiecki książęcy zamek Schwarzenfeld. Było wśród nas wielu studentów, lekarzy, nauczycieli. Ojciec mój znów objął stanowisko komendanta, pilnując porządku w obozie. Natomiast my z bratem znaleźliśmy wspaniały magazyn żywności na strychu zamku, co potem przyniosło nam dość dobry dochód. Sprzedawaliśmy Niemcom tę żywność, a szczególnie kawę, bardzo wówczas popularną choć niepaloną. Była ona wówczas prawie tak wartościowa jak złoto.
Czekając co będzie z nami dalej, dowiedzieliśmy się, że uniwersytet w Erlangen pod Norymbergą otworzył rejestrację dla DP (Displaced Persons - wychodźców). Zapisałam się więc na studia na wydział chemii, a mój brat na wydział inżynierii. Rodzice moi nadal byli w obozie, natomiast ja z bratem otrzymałam pozwolenie na pobyt w Erlangen. Na uniwersytecie poznałam mojego przyszłego męża Edka, z którym po sześciu tygodniach wzięłam ślub.
Uniwersytet urządził nam miejsce do mieszkania i zaczęliśmy wreszcie normalnie żyć. W lutym 1947 roku urodziła nam się córka. Ponieważ była jedynym dzieckiem w dużej grupie Polaków, nie mieliśmy problemu ze znalezieniem dla niej opieki. Razem z mężem postanowiliśmy pojechać jak najdalej od Europy, jak najdalej od komunistów. Musieliśmy jednak czekać aż nasza kilkumiesięczna wówczas córka ukończy dwa lata, gdyż takie były przepisy emigracyjne. Kończyłam wówczas studia na wydziale chemii, jednak musiałam je w 1948 roku przerwać, aby szykować się do wyjazdu do Australii. 15 sierpnia 1949 roku zabrano nas do Stuttgartu, a następnie do Aversa we Włoszech, gdzie czekano na okręt. Do Australii płynęliśmy przez 22 dni. Podczas podróży mąż mój pracował przy malowaniu okrętu, natomiast ja pomagałam redagować okrętową gazetę
gdyż znałam już wówczas pięć języków. Następnego dnia od przyjazdu do Australii 13-go listopada 1949 roku, przewieziono nas specjalnym pociągiem do centrum zakwaterowania emigrantów w Bonegilla. Wraz z nami przypłynęło wówczas chyba około tysiąca osób, w większości Polaków. Country Women Association (Zrzeszenie Kobiet Wiejskich) przygotowało nam mnóstwo jedzenia, tyle ile przedtem w życiu nie widziałam. Było mleko i owoce dla dzieci. Moja córka oczywiście nie miała pojęcia co to jest banan i gdy przyniesiono jej banana powiedziała, że takich “ogórków” jeszcze nie widziała i nie chce tego jeść. Osobno zakwaterowano mężczyzn i kobiety, więc “wędrówka ludów” była niesamowita. W Bonegilli byłam prawie sześć tygodni. Pierwszym wrażeniem w Bonegilli był straszny upał i miliony much. Baraki, w których mieszkało po 25-30 kobiet, były bardzo gorące. Używaliśmy kocy, aby osłonić się od innych i uzyskać choć trochę prywatności. Mąż mój mówił, że całą drogę do Bonegilli przepłakałam - ze strachu i z niepewności o nasz los, gdyż nie widziałam po drodze żadnej cywilizacji. W Bonegilli zaczęto nas jednak traktować jak ludzi, nie jako “second class” (drugą kategorię). Szybko zatrudniono mnie jako płatnego tłumacza w radiu i w biurze.
Mój mąż został posłany do pracy w Mildura, do zbierania winogron, mnie natomiast wraz z dzieckiem w grudniu 1949 przeniesiono do obozu rodzinnego w Rushworth. Podjęłam płatną pracę w biurze, otrzymałam też dwa osobne umeblowane pokoje dla siebie i dziecka. W marcu 1951 roku urodziła się nasza druga córka, Elżunia. Po pewnym czasie męża przeniesiono do Packapunyal, do grupy oficerskiej jako pomocnika, a następnie do Melbourne, gdzie podjął pracę w SEC (Stanowa Komisja Elektryczności) w Newport. Zarabiał bardzo dobrze, 7 funtów na tydzień, więc z oszczędności dość szybko kupiliśmy plac ziemi w dzielnicy St Albans. Ponieważ chcieliśmy być razem, mąż postawił więc dla nas w 1950 roku na tym kupionym placu ziemi bungalow.
Pamiętam, że nasza maleńka sześciomiesięczna córeczka Elżunia musiała wówczas spać w szufladzie, bo nie było miejsca na postawienie drugiego łóżeczka. Ubikacja znajdowała się na zewnątrz, nie było elektryczności ani wody, po którą musiałam jeździć do innej dzielnicy (Keilor). Posiłki dla rodziny gotowałam na prymusie, takim piecyku na naftę. Pranie robiłam w dużych puszkach. Zamieszkaliśmy w tej dzielnicy dlatego, że było tam znaczne skupisko Polaków, wiedzieliśmy więc, że możemy liczyć na wzajemną pomoc. Poza tym władze w tej dzielnicy zezwalały na stawianie tymczasowych pomieszczeń, na co nie dawano pozwolenia w innych dzielnicach Melbourne. Po zakupy jeździłam do Footscray, oddalonego o 15 kilometrów od nas, co wówczas było dużym wyczynem, szczególnie z dwojgiem małych dzieci, w tym z jednym w wózku. Ponieważ mąż często zaczynał pracę o 7 rano, a pociągi zaczynały jeździć później, do pracy udawał się więc rowerem jeszcze gdy było ciemno. Potem ja odwoziłam go do pracy, gdy za pierwsze zaoszczędzone pieniądze sama kupiłam stary samochód. Był to powód do wielkiej radości w rodzinie. Mogłam też wreszcie jeździć po wodę i łatwiej mi było robić zakupy.
Po pewnym czasie mąż otrzymał z zakładu pracy możliwość uzyskania domu. Bez większego zastanowienia zdecydowaliśmy się zająć niewielki dom w Spotswood. Nasi sąsiedzi odnosili się do nas bardzo przyjaźnie. Pomagano sobie w budowie domów, przy pilnowaniu dzieci, żyliśmy wszyscy bardzo zgodnie. Australijczycy też byli życzliwi, spotkałam się z tym wielokrotnie, szczególnie gdy byłam chora, gdy leżałam w szpitalu. Byli po prostu fantastyczni. Stopniowo życie zaczynało się normować. Spłacaliśmy dom na bardzo przystępnych warunkach, kupiliśmy lodówkę, pralkę i powoli zaczęliśmy dobrze żyć. Miałam już wówczas pięcioro dzieci, najstarsze chodziły do szkoły, a ja zaczęłam zastanawiać się, co będę robić dalej. Gdy dwie najmłodsze córki rozpoczęły naukę, zdecydowałam, że sama zacznę się uczyć. Zgłosiłam się na uniwersytet. Ponieważ bardzo wówczas brakowało nauczycieli, pewnego dnia otrzymałam propozycję pracy jako nauczycielka matematyki i chemii w szkole średniej oraz ukończyłam specjalny kurs dla takich nauczycieli jak ja. Przez dwa dni studiowałam na La Trobe University, a przez trzy dni w tygodniu uczyłam. Po skończeniu kursu uczyłam już przez następne 25 lat w tej samej szkole: chemii, fizyki i science (nauk przyrodniczych). Lubiłam też zawsze roboty ręczne, więc zajęłam się raz w tygodniu nauczaniem starszych kobiet rękodzielnictwa.
Gdy mój Mąż przeszedł na emeryturę ja również przestałam pracować. W 1985 roku zakończyłam pracę zawodową. Zaczęliśmy z mężem wówczas podróżować po świecie. Teraz też wybieram się w podróż do Ameryki i do Europy, również do Polski. Z powodu ciężkiej choroby, od 8 lat mąż mój przebywa w domu opieki. Czym się zajmuję? Otóż dwa razy w tygodniu odwiedzam męża w domu opieki, raz w tygodniu prowadzę lekcje angielskiego dla polskiej grupy, a także raz spotykam się z grup osób, które spacerują pod specjalistyczną opieką australijską. Jestem więc osobą stale zajętą.
Żródło: Monika Wiench and Elizabeth Drozd, Polish Migrants’ Stories – Życiorysy Polskich Emigrantów, Australian-Polish Community Services Inc. Melbourne 2006, (ISBN: 0 9756815 4 0) Za zgodą Pani Elzbiety Drozd-Dyrektora, APBUS email: info@apcs.org.au